Bóg bez boga

Modlimy się, płaczemy, krzyczymy, bluźnimy – a „niebo milczy” i słyszymy tylko własne echo. Jedynie poprzez krzyż własnego życia możemy się przekonać, że „śmierć Boga” jest śmiercią ego.

29.03.2021

Czyta się kilka minut

Wystawa „Skarby baroku. Między Bratysławą a Krakowem”  w Muzeum Narodowym w Krakowie, luty 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER
Wystawa „Skarby baroku. Między Bratysławą a Krakowem” w Muzeum Narodowym w Krakowie, luty 2017 r. / BEATA ZAWRZEL / REPORTER

Wielu z nas powtórzyłoby za Pascalem: „Jestem zmęczony mówieniem »Bóg«, ja chcę Go czuć” („Myśli”, 617). Zacznijmy jednak od samego Jezusa, bo w życiu duchowym trafia do nas tylko to, co jest poparte doświadczeniem. W Ewangeliach Mateusza (27, 45) i Marka (15, 33) okrzyk Jezusa „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” to jego jedyne i ostatnie słowa, które wypowiedział przed zakończeniem ziemskiego życia. Dla pierwszej generacji chrześcijan były one tak szokujące, że nie odnajdujemy ich w Ewangeliach Łukasza i Jana. Łukasz złagodził tę straszliwą pustkę nieobecności – milczenia Ojca wobec ukrzyżowanego Syna – pełnym ufności wołaniem umierającego Jezusa do Ojca, którym jest jego siódme i ostatnie słowo: „Ojcze, w Twoje ręce oddaję mojego ducha” (23, 46). Również apokryficzna Ewangelia Piotra wspomina go w sposób złagodzony. W tym starożytnym podaniu, być może już z II wieku n.e., Jezus krzyczy: „Mocy moja, mocy moja, opuściłaś mnie!” (Ewangelia Piotra, 19). Skarży się więc nie dlatego, że czuje się opuszczony przez Boga, nie krzyczy też z bólu, ale dlatego, że opuściły Go siły.

Milczenie Boga – wtedy i dziś – pozostaje największym skandalem (dla) naszej wiary. To, co łączy obie te wersje ostatnich słów Jezusa, „surową” i „złagodzoną”, a zarazem pozwala pójść w głąb Jego duchowego doświadczenia, dzieje się jednak poza słowami – dosłownie i w przenośni.

Uważność na krzyżu

Po modlitewnym okrzyku Jezusa słowami Psalmu 22, a przed ostatnim przedśmiertnym krzykiem, Mateusz pisze (27, 34), że Chrystus na szczycie Golgoty otrzymał do picia „wino zaprawione goryczą”, Marek natomiast (15, 23), że było to „wino zmieszane z mirrą”. Gest ten, jak spekulują egzegeci, mógł być wykonany przez bractwo wspierające umierających, być może przez te „pobożne kobiety”, które przywołuje opis Łukasza (23, 27-28).

Egzegeci mają pewną trudność w ostatecznym odszyfrowaniu celu tej czynności, z wyjątkiem złagodzenia bólu śmierci, nawet jeśli sam w sobie ostry zapach kwaśnego wina mógł w zasadzie ożywić wrażliwość konającego, przedłużając śmiertelną walkę. Mirra to aromatyczna żywica o intensywnym i ostrym zapachu, którą w czasach Jezusa importowano z Indii, Arabii i Etiopii. Służyła do różnych celów, w tym sakralnych, oczyszczających i pogrzebowych, jak również w perfumerii. W połączeniu z winem miała funkcję znieczulającą.

Z kolei żółć jest w istocie trucizną mogącą prowadzić nawet do otępienia świadomości, egzegeci podkreślają jednak, że Mateusz wprowadzając żółć zamiast mirry użył jej symbolicznie do teologicznego wyjaśnienia proroczego „spełnienia” zapowiedzianego w Psalmie 69. Psalm ten to wielki lament przesycony poczuciem głębokiej rozpaczy – „Dali mi jako pokarm truciznę, a gdy byłem spragniony, poili mnie octem” (w. 22) – ale w swoim finale niepozbawiony nadziei (zob. G. Ravasi „Siedem słów Jezusa na krzyżu”, Kraków 2020).

Bez względu jednak na to, czy wino było zaprawione żółcią, czy mirrą, miało pełnić funkcję łagodzącą cierpienie. Było więc aktem współczucia wobec Niego – „lecz On nie przyjął” (według Marka), „skosztował, ale nie chciał pić” (według Łukasza). Pozostawiając na boku retrospektywną analizę proroctw starotestamentalnych i zatrzymując się na historycznej rzeczywistości tego gestu, którą potwierdza również tradycja Janowa, nasuwa się pytanie: dlaczego Jezus w obliczu bólu i cierpienia, jakiego doświadczał, odmówił znieczulenia? Nie był przecież religijnym masochistą, co potwierdzają wszystkie Ewangelie.

Intuicja Newmana

Z pytaniem tym w oryginalny sposób zmierzył się św. John Henry Newman, dając intrygującą odpowiedź. Uważał on, że Jezus nie chciał ograniczyć swojego cierpienia do bólu chwili obecnej, dokonał więc świadomego wyboru, aby doświadczyć bólu wspomnień. Uzasadniając swoją tezę, Newman wyszedł od przekonania, iż w ludzkim doświadczeniu możemy znieść prawie każdą ilość bólu, jeśli trwa tylko przez krótką chwilę, a potem znika. Tak więc ból staje się nie do zniesienia tylko wtedy, gdy nie ustaje. Stąd pacjenci, którzy są poddawani jakiemuś zabiegowi medycznemu, odczuwają chęć powstrzymania ręki lekarza, mają bowiem wrażenie – pisze Newman – że „znieśli tyle, ile są w stanie znieść; jak gdyby to ciągłość, a nie intensywność bólu sprawiała, że nie mogą go wytrzymać”. Dzieje się tak, ponieważ „pamięć poprzednich chwil bólu pozostaje żywa i (jak gdyby) wyostrza zmysły na ból, który przychodzi potem”.

Newman kontynuuje: „Gdyby trzeci, czwarty czy dwudziesty moment bólu można było przyjąć niezależnie, gdyby można było zapomnieć te momenty, które go poprzedzały, nie byłby on niczym więcej jak pierwszym momentem, równie znośnym jak on (pomijając szok, który temu pierwszemu towarzyszy); to, co czyni go nieznośnym, to fakt, że jest dwudziestym; że pierwszy, drugi, trzeci, aż po dziewiętnasty, wszystkie momenty bólu skupiają się w tym dwudziestym; tak że każdy dodatkowy posiada całą, ciągle wzmagającą się siłę tego, co go poprzedziło”. Zdaniem Newmana Jezus odmówił przyjęcia zaprawionego wina, ponieważ – wiedząc, że Jego cierpienie nas zbawi – był „zdecydowany znosić ten ból w całej jego goryczy” („Mental Sufferings of Our Lord in His Passions”). Ze świadectw Biblii wiemy, że po zmartwychwstaniu Jezus zachował rany fizyczne, które zadano mu na krzyżu (J 20, 20. 27). Newman podążając tym tropem, doszedł więc do logicznego wniosku, że Chrystus nosi również niewidoczne rany – wspomnienie każdego momentu swego cierpienia.


Czytaj także: Piotr Sikora: Miej życie w sobie


Tutaj pojawia się jednak kolejne pytanie: jak Jezus może zachować wspomnienia bólu, skoro w niebie nie ma łez (por. Ap 21, 4)? Jest to możliwe, jeśli ich wspomnienie nie wywołuje już uczucia bólu, ale staje się podstawą współczucia. Można więc powiedzieć, że wszystkie cierpienia Jezusa pozostają wyryte w Jego pamięci, ale po zmartwychwstaniu zarówno rany widzialne (fizyczne), jak i niewidzialne (psychiczne) zostały przemienione w taki sposób, że kiedy Jezus „przypomina sobie” swą mękę, pamięta tylko swoją pasję – przemożną miłość, której nie pokonały ból i cierpienie krzyża w obliczu opuszczenia ze strony ludzi i Boga.

Pamiętać, aby ocalać

Nie musimy jednak przyjmować, że chodziło tu o tzw. zastępcze cierpienie, które miał na myśli świątobliwy kardynał. W Starym Testamencie nie ma żadnego proroctwa o śmierci Mesjasza, a cierpiący sługa Jahwe, którego „tradycyjnie” łączymy z Mesjaszem, nie wydaje się nim być dla Izajasza, bo ten wiąże go z Cyrusem. W apostolskim wyznaniu wiary (Symbolu Apostolskim), najwcześniejszym wyznaniu wiary w Kościele katolickim, nie ma żadnej interpretacji ukrzyżowania Jezusa. Z kolei zawarta w wyznaniu wiary (Credo nicejsko-konstantynopolitańskim) interpretacja „za nasze grzechy” musi być spójna z Jezusowym obrazem Boga jako „kochającego Ojca” – nie może więc sprowadzać się do „zastępczej kary”, „wyrównania boskiego gniewu” i tym podobnych ludzkich projekcji.

Nawet jeśli przyjmiemy, że postać cierpiącego Mesjasza prawdopodobnie była obecna już w judaizmie I wieku i nie była prerogatywą interpretacji chrześcijańskiej, to dalej chodziło o interpretacje Pism. Dopiero w Emaus – jak podkreśla to włoski biblista o. Giulio Michelini OFM – „mamy spojrzenie Zmartwychwstałego, który widzi dalszy bieg wydarzeń – »inny bieg wydarzeń« – utkany po Jego śmierci; bieg wydarzeń, w którym potężny i dobry Ojciec w swoim miłosierdziu nawet ze zła potrafi wyprowadzić dobro” („Stać przy Jezusie. Rekolekcje papieskie”, Kraków 2018).

Jeśli będziemy pamiętać, że ból to organiczna czy też realna część tego, co nas rani, a cierpienie jest psychologicznym oddźwiękiem tego bólu, możemy postawić tezę, że odmawiając przyjęcia środka odurzającego Jezus „medytował” na krzyżu, by być w pełni świadomym. Nie po to, żeby mniej cierpieć, tylko by cierpieć „lepiej” – czyli po to, aby to cierpienie nie zmieniło go na gorsze, skoro stało się faktem, a nie było Jego celem. Ukrzyżowany Jezus – jak pięknie to ujął włoski kaznodzieja o. Ermes Ronchi OSM – „nie przełamuje nikogo, przełamuje siebie. Nie przelewa niczyjej krwi, tylko swoją. Nie poświęca nikogo, poświęca tylko siebie” („Naga prawda Ewangelii. Rekolekcje papieskie”, Kraków 2017).

Wybitny teolog Johann Baptist Metz zauważył niezwykłą rzecz: pierwsze spojrzenie Jezusa w Ewangelii nigdy nie kieruje się na grzech osoby, ale zawsze na jej cierpienie i potrzeby, aby nieść pomoc. Zachowanie bólu wspomnień przez Jezusa nie jest negatywną pamięcią, bowiem „Bóg przebacza nie jako zapominalski, ale jako wyzwoliciel” (Ronchi). Ból wspomnień, które Jezus przyjął i zaakceptował, jest bowiem przypomnieniem, że cierpienia nie można pokonać pozostawiając ból za sobą. Cierpienie można przezwyciężyć przez znoszenie bólu dla innych, i to był Jego akt współczucia.

Być w stanie spojrzeć na całe swe życie, zarówno radości, jak i cierpienia, i zobaczyć tylko miłość Boga do siebie możliwe jest w Chrystusie, ponieważ tylko jego świadomość obejmuje wszystko – niczego nie odrzucając i nie niszcząc. „Wiele osób – jak powiedział to w homilii do papieża Franciszka i kardynałów o. Ronchi – żyje jak na wewnętrznym dożywociu, jakby wchodząc na szafot, który same sobie zbudowały, przygniecione poczuciem winy z powodu dawnych błędów, niszcząc obraz Boży, który w ich wnętrzu domaga się, aby wyjść na światło. Jezus otwiera drzwi naszych więzień, rozwala szubienice, na których często wieszamy samych siebie i innych. On dobrze wie, że tylko mężczyźni i kobiety wyzwoleni, którym przebaczono, mogą nieść światu wolność i pokój”. Żeby to się stało naszym udziałem, pozostaje On na krzyżu świadomy do końca w największej dla siebie, i dla nas, próbie – gdy Bóg milczy, choć go całym sobą przyzywamy.

Pustka bez znieczulenia

Najgłębszy paradoks całej Biblii ujawnił się bowiem z całą swą siłą w Jego lamencie. Jeśli więc teraz powrócimy do Jego wyznania: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”, to widzimy, że Jezus był również w pełni świadomy swojego cierpienia duchowego. Ale jak je rozumiał? W opisach męki u synoptyków pod krzyżem nie ma matki ani ucznia, jak ma to miejsce w Ewangelii Janowej, która w łagodniejszy sposób opisuje cierpienie Jezusa. I choć kobiety towarzyszą Mu w chwili śmierci, to jednak stoją daleko (por. Mt 27, 55). Jezus czuje się opuszczony i osamotniony, i owo poczucie ma nawet swoje zewnętrzne odzwierciedlenie w naturze poprzez ciemność, która zawładnęła światem. Pogłębia go jeszcze fakt, co podkreślają wszystkie ewangelie synoptyczne, że osoby stojące pod krzyżem nie rozumieją tego, co się dzieje, i mylnie interpretują modlitwę Jezusa, myśląc, że wzywa Eliasza, a nie Boga. Opacznie bowiem rozumieją hebrajskie słowo eloí („Boże mój”), biorąc je za imię Eliasza.

Jezus jest sam, jest bowiem pierwszym mistykiem chrześcijaństwa, i wszyscy ci, którzy poznali „zamysł Chrystusowy” (1 Kor 2, 16), doświadczyli na sobie, że aby Bóg w nich w pełni zamieszkał, musi nie tylko umrzeć ich „ego”, ale sam „Bóg” musi w nich umrzeć. To bowiem, co nazywamy Bogiem „do tego momentu”, jest zawsze naszym ego w przebraniu, choć nigdy nie jesteśmy w pełni tego świadomi. Modlimy się, wzdychamy, płaczemy, krzyczymy, bluźnimy – a „niebo milczy” i słyszymy tylko własne echo. Jedynie poprzez krzyż własnego życia możemy się przekonać, że „śmierć Boga” jest śmiercią ego.

Lament Jezusa był częścią modlitewnej tradycji Izraela, która dla jego ludzkiej świadomości była „zewnętrzną podpórką” w doświadczeniu pustki Boga. Wszystko, co Jezus znał, co było jego doświadczeniem, co było jego pamięcią i nadzieją, wypełniło się „milczeniem Boga”. Jego krzyk nie pozostawia złudzeń, że aby doświadczyć w pełni obecności Siły spoza naszego ego, którą nazywamy Bogiem, musimy powierzyć swoje „ja” Bogu. Nigdy to nie jest proces bezbolesny, ale tylko Bóg poza bogiem jest nas w stanie „wskrzesić”, przywracając do pełni życia. To jest paradoks krzyża, ponieważ „normalnie” będziemy bronili Boga, jakiego znamy, do przysłowiowej grobowej deski. Będziemy o „Niego” walczyć nawet tam, gdzie On już „skapitulował” swoim milczeniem.

Bóg nie jest obiektem naszych zmysłów ani wyobraźni, przekracza nasze zdolności poznawcze, dlatego Bóg „musi” być „Milczącą Pustką”. Bóg nigdy nie milczy, Jest-Milczeniem. Wszystkich nas to jednak najpierw przeraża i/albo gorszy. Dlatego Jezus dokonał tego „odkrycia” jako Pierwszy w naszym imieniu, dając nam nadzieję, że Milcząca Pustka to nie kolejna religijna iluzja, tylko Źródło Życia manifestujące się w różnych formach. Lament Jezusa jest bowiem „ostatecznym” dowodem, że Bogu trzeba dać siebie, bo Bóg też daje siebie i nic innego dać nie może, a istota modlitwy tkwi głębiej, w milczącej obecności Boga, który po prostu jest.

Nasz krzyż

O. David Maria Turoldo napisał kiedyś: „Pomylić się co do Boga to najgorsze, co nam się może przydarzyć, ponieważ potem mylimy się co do wszystkiego – historii, człowieka, nas samych, dobra i zła, życia...”. Bardzo łatwo jest wierzyć wobec cudu, który cię ocala. Dodał jednak: „Nie, wiara w Wielkanoc nie jest / właściwą wiarą: / jesteś zbyt piękny w Wielkanoc! // Prawdziwa wiara / jest w Wielki Piątek”.

Poza słowami dzieje się to, co najważniejsze, ale to jest agonia wszelkich naszych wyobrażeń o Bogu i Boga bez boga. Miarą bowiem ufności Boga wobec nas nie jest nasza ufność w Niego, ponieważ On nam ufa i kocha, dając się całkowicie na krzyżu. A my nie wiemy dobrze, co to oznacza (tajemnica Krzyża), gdy odnosimy te słowa do Boga – dlatego lament Jezusa jest zawsze naszym lamentem, ale tylko Jego śmierć jest naszym wyzwoleniem.


Czytaj także: Kalina Wojciechowska: Było ich wiele


Pasja Jezusa pokazuje, że trzeba dać całego siebie, nie coś tam od siebie, bo tu nie chodzi o to, żeby się Bogu przypodobać czy Go udobruchać. W świetle Zmartwychwstania obietnica pozostaje aktualna: jeśli ofiarujesz siebie całkowicie, wejdziesz z Bogiem w relację równości, bo i On daje się cały, a nie w kawałkach. Tak więc to, co łączy nasz krzyż z krzyżem Jezusa, to nasza wierność wobec tego „planu” Boga. Jezus uczynił wszystko, czego wymagała Jego relacja do Boga, i my mamy uczynić to samo bez względu na to, jak różne jest nasze życie od Jego.

 

Krzyż, który sami sobie stworzymy, nie jest prawdziwym krzyżem, tylko brzemieniem. Wierność Bogu bez względu na cenę to realny krzyż naszego życia, który symbolizuje to poświęcenie. Noszenie go w swoim życiu na wzór Jezusa, a więc nasza pascha, jest chrześcijańskim sposobem przejścia przez Wielki Piątek do pełni życia. Nie można zrobić tego na skróty, bo nie zobaczy się światła przed doświadczeniem ciemności. Bóg milczy, bo krzyż mówi: „pozwól Bogu być Bogiem w tobie”, kiedy życie i śmierć „łączą się” w jedno. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jezuita, teolog, psychoterapeuta, publicysta, doktor psychologii. Dyrektor Instytutu Psychologii Uniwersytetu Ignatianum w Krakowie. Członek redakcji „Tygodnika Powszechnego”. Autor wielu książek, m.in. „Wiara, która więzi i wyzwala” (2023). 

Artykuł pochodzi z numeru Nr 14/2021