Za kulisami władzy

Dariusz Stola: Antyżydowska kampania 1968 r. to przede wszystkim recydywa stalinizmu, lecz także "pogrom symboliczny". Dziś jej hasła brzmią dziwacznie, nawet śmiesznie, ale ludzie, którzy pamiętali prawdziwe pogromy albo czystki stalinowskie, naprawdę się bali. Rozmawiali Agnieszka Sabor i Andrzej Brzeziecki

05.03.2008

Czyta się kilka minut

Koniec wiecu. Tłum ucieka Krakowskim Przedmieściem w kierunku Nowego Światu. Jeszcze po godzinie 15. zakrwawieni, pobici ludzie chronili się w kolejkach podmiejskich, odjeżdżających ze stacji Powiśle, pół kilometra od Uniwersytetu. Warszawa, 8 marca 1968 /
Koniec wiecu. Tłum ucieka Krakowskim Przedmieściem w kierunku Nowego Światu. Jeszcze po godzinie 15. zakrwawieni, pobici ludzie chronili się w kolejkach podmiejskich, odjeżdżających ze stacji Powiśle, pół kilometra od Uniwersytetu. Warszawa, 8 marca 1968 /

Agnieszka Sabor, Andrzej Brzeziecki: Rok 1967, gdzieś na pustyni wojska izrael­skie gonią Egipcjan. Tymczasem w odległej Polsce Władysław Gomułka na kongresie związków zawodowych wygłasza przemówienie, w którym pada zdanie: "Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy w obliczu zagrożenia pokoju światowego, a więc również bezpieczeństwa Polski i pokojowej pracy naszego narodu, opowiadają się za agresorem". Koincydencja tych wydarzeń daje początek jednej z największych afer politycznych w historii powojennej Polski.

Dariusz Stola: Już Antoni Słonimski zwrócił uwagę na absurdalność tej sytuacji. Gomułka, atakując rzekomych syjonistów, powiedział, że każdy powinien mieć jedną ojczyznę. Słonimski spytał: "Dobrze, ale dlaczego to ma być Egipt?". W ten subtelny sposób zwracał uwagę na podporządkowanie Polski Moskwie. ZSRR był supermocarstwem, miał interesy w wielu punktach świata - także na Bliskim Wschodzie. A skoro Moskwa popierała kraje arabskie, musiał to robić cały blok sowiecki. Choć trzeba podkreślić, że Rumunia się z tego wyłamała, więc Gomułka nie musiał być aż tak wielkim patriotą Egiptu...

Oczywiście jakaś kampania antyizraelska w reakcji na wojnę sześciodniową była w PRL nieunikniona. Tyle że jej kształt i intensywność zależały od kierownictwa PZPR. Widać to po pierwszych dniach wojny, kiedy w polskich mediach można było dostrzec niepewność, jak o niej pisać.

Bo "polscy Żydzi pobili ruskich Arabów"?

Ten żart odwracał logikę podporządkowanego ZSRR patriotyzmu komunistów, z którego naśmiewał się Słonimski: projektował antagonizm Polaków do Sowietów na konflikt bliskowschodni. Ale w sprawie niepewności dziennikarzy chodzi mi o coś innego: w pierwszych dniach wojny o Izraelu pisano wstrzemięźliwie, bo nie wiedziano, jaka jest "właściwa linia". Ale zaraz z KC wyszły odpowiednie wytyczne i media już wiedziały, że narody arabskie bronią się przed krwawą agresją. Armię izraelską zaczęto porównywać do hitlerowskiej. Dzisiaj porównanie Żydów z nazistami może szokować, wtedy było nie mniej obraźliwe, ale bynajmniej nie wyjątkowe. Propaganda komunistyczna reductio ad Hitlerum używała bez ograniczeń, np. wobec USA, więc czemu nie wobec "agenta amerykańskiego imperializmu", jakim był Izrael? Ukazała się właśnie bogato ilustrowana książka Agnieszki Skalskiej o "antysjonistycznych" rysunkach satyrycznych z tego okresu, która podobnych skojarzeń pokazuje wiele.

Chciałbym od razu zastrzec, że podstawowe terminy w historii, o której rozmawiamy: syjonizm, syjonista, antysyjonizm, trzeba pisać kursywą, jak się pisze terminy z języka obcego. W języku polskim syjonizm to pewien nurt żydowskiego nacjonalizmu czy stosunek do państwa Izrael. W mojej książce o roku ’68 piszę to słowo kursywą, bo wówczas używane, pochodziło z języka obcego - z komunistycznej nowomowy, w której syjonistami określano po prostu Żydów lub Polaków żydowskiego pochodzenia. Można było zostać syjonistą nie mając nic wspólnego z żydowskim nacjonalizmem ani nawet z żydostwem. Można było zostać także sługusem syjonizmu albo prosyjonistą. Kwalifikacja zależała w dużej mierze od fantazji atakującego.

W czerwcu 1967 r. słowo syjonizm wraca na scenę polityczną dość niespodziewanie i pada z najważniejszych ust w kraju. W cytowanym przemówieniu Gomułki towarzyszy mu ciężkie i lekko tylko zawoalowane oskarżenie o zdradę - stwierdzenie I sekretarza o "piątej kolumnie". "Piąta kolumna" to przecież synonim wroga ukrytego w obozie obrońców.

Jednak Gomułka się wycofał...

Pod wpływem gwałtownej krytyki kolegów. To zresztą niebywałe: I sekretarz pozwolił ocenzurować własne wystąpienie! Ci, którzy słuchali go w radiu, wyraźnie słyszeli te słowa, lecz w tekście opublikowanym nazajutrz w "Trybunie Ludu" ich nie było. To był wyraźny sygnał, że za kulisami władzy trwa jakiś konflikt. Rzecz działa się zresztą dosłownie za kulisami - w pokoju za sceną w Sali Kongresowej, zaraz po wystąpieniu Gomułki, zaatakowało go kilku członków Biura Politycznego, w pierwszym rzędzie Edward Ochab i Stefan Jędrychowski. O co im dokładnie chodziło, nie wiemy: sprawa "piątej kolumny" była okazją do starcia, ale na pewno nie była jedyną przyczyną.

Mówiąc najogólniej, źródłem napięcia na szczytach był rosnący autorytaryzm rządów Gomułki. Człowiek, który w 1956 r. wrócił do władzy m.in. pod hasłem kolektywnego kierownictwa, czyli uzgadniania ważnych decyzji w Biurze Politycznym, w latach 60. tę zasadę coraz bardziej lekceważył. Kolektywnego kierownictwa było więcej nawet za Bieruta, a bodaj tylko Jaruzelski skupił więcej władzy niż Gomułka, choć władzy znacznie słabszej, bo to była już inna PRL, z innym społeczeństwem.

W każdym razie kluczem do zrozumienia genezy Marca są napięcia w kierownictwie partii.

Kiedy to napięcie zaczęło się rodzić?

Proces narastania poczucia zawodu Gomułką rozpoczął się chyba już od słynnego wystąpienia na placu Defilad w 1956 r.

To był szczytowy moment polskiego Października, właśnie szczytowy - nie początek destalinizacji, raczej początek jej końca.

Gomułka wezwał wtedy przecież, żeby skończyć z wiecowaniem i wrócić do pracy.

Jeśli zaś chodzi o napięcia na najwyższym szczeblu, to ich wyraźnym sygnałem było odejście z Politbiura Romana Zambrowskiego w 1963 r. Znaczenie porównywalne z Gomułką w kierownictwie miał jedynie Ochab, jego poprzednik na stanowisku I sekretarza, do czego musiał mieć zaufanie Sowietów. Najważniejsze jednak było to, że dyktatura komunistyczna dysponowała kiepskimi mechanizmami pokojowego rozwiązywania napięć wewnętrznych: sposobem na to stają się cykliczne kryzysy. Partia musi podtrzymywać fasadę całkowitej zgody i jedności, bo to jest uzasadnienie jej monopolu władzy, zniesienia wolności słowa itd., a przecież taka zgoda i jedność są na dłuższą metę niemożliwe.

A kiedy zaczęła pobrzękiwać nutka antyżydowska?

Jak wspomniałem, pojawienie się tego wątku w 1967 r. było dość nieoczekiwane. To wskazuje, że wątków antysemickich nie wykorzystywano w PRL często, przynajmniej nie tak jawnie. Poprzedni raz miało to miejsce w 1956 r., w ramach walki między frakcją puławską i natolińską. Nota bene, promotorzy kampanii marcowej w dużej mierze wykorzystywali hasła natolińczyków.

Gdy badamy historię "kwestii żydowskiej" w krajach komunistycznych, to PRL wygląda całkiem dobrze, głównie dlatego że ominęła ją antyżydowska histeria w początku lat 50. W 1952 r. w procesie przywódcy partii czechosłowackiej Rudolfa Slánskiego i jego towarzyszy (oskarżonych jako "trockistowsko-titowscy, syjonistyczni i burżuazyjno-nacjonalistyczni zdrajcy") zapadło kilkanaście wyroków śmierci. W Polsce proces szykowano wtedy nie "zdrajcom syjonistycznym", ale nosicielom "odchylenia prawicowo-nacjonalistycznego", z Gomułką na czele. Wątek antyżydowski pojawił się jeszcze w 1953 r., podczas sprawy lekarzy kremlowskich. Jednak na szczęście zaraz potem Stalin zmarł i temat syjonizmu znowu zniknął.

Dlaczego w Polsce lat 50. nie użyto haseł antysemickich?

Myślę, że była to pochodna pewnej wstrzemięźliwości w walce wewnętrznej w partii, a to ma związek z doświadczeniem roku 1938, kiedy Sowieci rozwiązali KPP i wymordowali jej przywódców. Dla komunistów rządzących Polską po wojnie było to ważne doświadczenie - przecież to byli ich towarzysze, bliscy przyjaciele. Skutkiem tego była względna powściągliwość w stosowaniu terroru wewnątrz partii; podkreślam: względna - tzn. w porównaniu z innymi partiami, i wewnątrz - bo na zewnątrz już nie. Gomułkę aresztowano, ale nie miał procesu pokazowego, nie połamali mu żeber i ocalił życie; jego odpowiednikom z Węgier czy Czech to się nie udało.

Po wystąpieniu z 19 marca Gomułka zwracał uwagę, że ci, którzy go gnębili po 1948 r., byli Żydami. Czy to wówczas narodził się jego kompleks antyżydowski?

W 1948 r. Gomułka, zanim został zupełnie odsunięty, próbował się ratować - napisał do Stalina list, w którym pojawiły się akcenty antyżydowskie. Możliwe, że skądś wiedział, iż podobne sygnały wysyła do Moskwy ambasador Liebiediew, wiedział, że w ZSRR zaczęła się walka z kosmopolityzmem, więc taktycznie był to krok całkiem rozsądny.

Nie mógł napisać, że zwalczają go komuniści przysłani z Moskwy, bo to Stalin ich przysłał.

Gomułka mógł rozpoznać lub wyczuć strategię Stalina wobec ugrupowań satelickich w nowo podbitych krajach. Po zniszczeniu opozycji i zmonopolizowaniu sceny politycznej zaostrza się tam walka frakcyjna wewnątrz partii komunistycznych i wątek żydowski jest w tych rozgrywkach obecny, z tym że w jednym miejscu wygrywają frakcje, w których są "moskiewscy Żydzi", a w innych przegrywają. Z punktu widzenia Kremla ważne było, że wynik jest zawsze taki sam: zwycięzcy są jeszcze bardziej serwilistyczni wobec Stalina niż dotychczasowa ekipa i przyspieszają proces sowietyzacji. Tak się złożyło, że w Polsce przegrał Gomułka i potępiono "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne", a w zwycięskiej frakcji prominentne role odgrywali komuniści żydowscy: Berman, Zambrowski, Minc.

20 lat później promotorzy kampanii antyżydowskiej wracali do tych wydarzeń, żeby się pokazać jako antystaliniści i patrioci. A także, żeby sprowokować Gomułkę. Nie bez powodu w raportach SB dla partyjnego kierownictwa powtarza się nazwisko Zambrowskiego, który był już tylko wiceszefem NIK, czyli de facto nikim. Jego syn nie miał nic wspólnego z organizacją protestów studenckich, ale raporty mówią i o nim, bo Gomułka reagował alergicznie na to nazwisko.

Mówi Pan o Gomułce jak o polityku wybitnym...

Bo to postać nietuzinkowa. Oczywiście miał krew na rękach - ponosił współodpowiedzialność za to, co się działo w latach 40., kiedy skala terroru była największa, i za zabitych w grudniu ’70. Ale w porównaniu z Bierutem czy Gierkiem był politykiem większej miary. Miał charakter, potrafił się postawić w rozmowach z towarzyszami radzieckimi. Rodzi się pytanie, dlaczego w latach 1967-68 wszedł na ścieżkę antysyjonistyczną. Czy nie zdawał sobie sprawy, że ze względu na pochodzenie żony sam stawał niebezpiecznie blisko celownika? Zofia Gomułkowa nie była lubiana w aparacie, a w czasie kampanii przypominano, iż przebiegli Żydzi mają taki sposób omotywania ludzi, że podsuwają im żony Żydówki. W 1967 r. ktoś rozpuszczał w wojsku plotki, że żona marszałka Spychalskiego była w Izraelu i zdradziła tajemnice wojskowe.

Gomułka potrafił myśleć w kontekście globalnym?

W 1967 r. bał się wojny światowej. Mówił, że wpełzamy w konflikt światowy, bo po zwycięstwie na Bliskim Wschodzie świadomi swojej przewagi imperialiści będą wywoływać wojny lokalne. Ewidentnie sądził, że blok jest w sytuacji zagrożenia, i po części z tego wzięło się jego histeryczne wystąpienie w czerwcu 1967 r. W Polsce nie działo się wówczas nic, co zasługiwałoby na taki komentarz, ale on właśnie wrócił z posiedzenia przywódców komunistycznych w Moskwie, na którym panowała atmosfera pogrzebowa.

Przestrzegam przed błędem myślenia anachronicznego. Ludzie tamtej epoki nie wiedzieli, że wojna nuklearna nie wybuchnie, bali się jej, a niektórym - jak Gomułce latem 1967 r. - wydawała się niemal nieunikniona. Nie usprawiedliwiam go, ale trzeba o takich rzeczach pamiętać, żeby rozumieć jego zachowanie: on nie tylko chciał postraszyć jakichś polskich Żydów i dokopać Ochabowi, ale był mocno przejęty sytuacją międzynarodową.

A jakie wrażenie wywarła na nim Praska Wiosna?

Uważał, że na południowej granicy ma pełzającą kontrrewolucję. Największe zagrożenie płynęło z faktu, że partia czechosłowacka straciła ideologiczną busolę i staczała się na pozycje socjaldemokratyczne, zgadzając się na podważanie takich pryncypiów jak polityczny monopol komunistów i cenzura. Sądzę, że lęk przed zarazą z Czechosłowacji przyczynił się do zaakceptowania przez Gomułkę zarówno brutalności policji wobec młodzieży, jak antyżydowskiej kampanii propagandowej. Takimi metodami skutecznie spacyfikował on potencjalnych polskich zwolenników "czeskiej drogi".

Podczas demonstracji studenckich Gomułka był przekonany, że powodem złego zachowania dzieci są rodzice prominenci.

Już jesienią 1967 r., pod wpływem raportów SB, kierownictwo partyjne upomniało towarzyszy, by bardziej zwracali uwagę na nazbyt dokazującą młodzież. Ja w tym widzę rozgrywkę polityczną, bo przecież nie o dzieci tu chodziło, tylko o rodziców. Niesławny artykuł w "Słowie Powszechnym", który rozpoczął kampanię marcową, podawał, kim są rodzice wybranych działaczy studenckich, żeby pokazać, że to Żydzi i, jak byśmy dziś powiedzieli, członkowie komunistycznego establishmentu, czyli ludzie podwójnie obcy czytelnikom.

Teza, że rodzice działaczy studenckich z kręgu "komandosów" zainspirowali bunt młodzieży, była oczywiście nie mniej absurdalna niż ta, że zrobili to na polecenie zachodnioniemieckich odwetowców, o czym "Słowo" pisało w tym samym artykule. Rodzice mogli mieć na nich zły wpływ, ale w zupełnie inny sposób: nie jako ówcześni prominenci (zresztą tylko kilku zajmowało wyższe stanowiska), ale poprzez buntowniczy etos przedwojennych komunistów. "Komandosi" słuchali zapewne o heroizmie rodziców i ich przyjaciół, którzy przed wojną siedzieli w więzieniach i walczyli w Hiszpanii, a zarazem raczej nie słuchali o prześladowaniach, które spadały na inteligenckie rodziny niekomunistyczne - za AK, za sanację, endecję czy za PSL, więc nie dziedziczyli strachu przed "władzą ludową". W tym sensie środowisko, w którym wyrośli, rzeczywiście skłaniało do buntu.

Jak w 1968 r. zachowywał się ZSRR?

Wobec kryzysu w Polsce Moskwa była dość wstrzemięźliwa; jakiś czas po rozpoczęciu kampanii zaczęły stamtąd przychodzić sygnały popierające Gomułkę. Część z nich pochodzi wprawdzie od Jana Ptasińskiego, bliskiego "partyzantom" ambasadora w Moskwie, ale inne źródła je potwierdzają: np. wystąpienie Gomułki z 19 marca zostało przedrukowane w radzieckiej prasie. A co najważniejsze, na spotkaniu przywódców partii komunistycznych kilka tygodni później Breżniew chwalił "Wiesława" jako przyjaciela ZSRR, co było wyraźnym znakiem poparcia.

O co chodziło Moczarowi i skupionym wokół niego "partyzantom"?

Po pierwsze, nie jest jasne, kim byli "partyzanci". Nie byli klasyczną frakcją partyjną, widziałbym ich raczej jako jeden z wielu "układów" - sieci związków personalnych. Ten "układ" opanował parę ważnych instytucji, przede wszystkim MSW z jego tajnymi służbami. "Partyzantów" łączyły życiorysy (zwłaszcza doświadczenia wojenne w podziemiu), pewna szowinistyczna tendencja, niezaspokojone ambicje i osoba Moczara. Dla jednych był on jakby capo di tutti cappi, najwyższym patronem sieci klientelistycznej, dla innych przełożonym w MSW.

O co chodziło Moczarowi? Oczywiście o władzę, był przecież politykiem. Nie wiemy jednak, kim właściwie chciał zostać. Podobno myślał o byciu Tym Drugim, o kierowaniu Gomułką zza jego pleców, ale mam co do tego wątpliwości. Wyobrażenia o roli i celach Moczara w 1968 r. zawdzięczamy w niemałym stopniu Radiu Wolna Europa, które przypuściło wtedy na "partyzantów" frontalny atak.

A co mówią źródła?

Niewiele. Ani "partyzanci", ani ich przeciwnicy nie byli tak głupi, żeby coś zapisywać. Owszem, są protokoły z różnych posiedzeń, ale pisane językiem ezopowym, czasem dla "oka i ucha królewskiego". I tak np. w czerwcu 1967 r. Moczar mówi do swoich podwładnych w MSW: "Pamiętajcie, towarzysze, że to partia decyduje, kogo zdejmować. My tu tylko służymy". Czy to mówił z przekonaniem czy tylko "do protokołu" albo dla siedzącego obok Kazimierza Witaszewskiego, który nadzorował MSW z ramienia władz partyjnych - nie wiem.

Czy Moczar miał zadatki na Ceauşescu, jak obawiali się Rosjanie?

Nie wiem, nie został nim. Faktem jest jednak, że Rosjanie nie mieli do niego zaufania.

Bo był "krajowcem"?

Krajowcem? Był w kraju w latach wojny, ale jako sowiecki agent. Nie wiem, dlaczego 25 lat później już mu nie ufali. Może dlatego że jak na szefa bezpieki miał za duże ambicje polityczne, a na to od czasów Berii towarzysze radzieccy uważali. Mogli zresztą się mylić: ktoś mógł, jak to się ładnie mówiło w języku aparatczyków, go "podsrywać". Zakulisowe rozgrywki polegały m.in. na tym, że puszczano oczerniające przeciwnika plotki, które się stopniowo w różnych uszach kumulowały. Te metody walki w aparacie władzy świetnie pokazuje książka Krzysztofa Dąbka "PZPR - retrospektywny portret własny".

Wobec "partyzantów" używano takich określeń jak "narodowi komuniści" albo "czerwono-czarni". Czy "jest ONR-u­ spadkobiercą partia"?

Komuniści wykorzystywali hasła nacjonalistyczne od czasów wojny, aż do końca swych rządów. Omawia to obszernie Marcin Zaremba w książce o legitymizacji nacjonalistycznej PRL. Przecież nazwę Związek Patriotów Polskich podsunął im Stalin; dywizja, którą powołali w ZSRR, była im. Tadeusza Kościuszki - ikony polskiego patriotyzmu, a nie jakiegoś lewaka.

O nacjonalizmie "partyzantów" i innych "narodowych komunistów" trzeba mówić ostrożnie. W sensie ścisłym żaden z nich nie był nacjonalistą, bo jak można mówić o prymacie interesu narodowego u przywódców kraju satelickiego? Moczar powiedział przecież, broniąc się przed oskarżeniem o "odchylenie nacjonalistyczne", że jego ojczyzną jest ZSRR. A twierdzenie, że antysemityzm jest najwyższym stadium nacjonalizmu, byłoby krzywdzące dla wielu nacjonalistów, którzy byli od antysemityzmu dalecy.

Czy Miłosz miał rację w sprawie spadkobierców ONR-u? Można się z nim zgodzić, ale przy dwóch zastrzeżeniach: ani partia nie była jedynym spadkobiercą ONR-u, ani ONR nie był jej jedynym przodkiem.

Powiedział Pan, że wątpliwe jest twierdzenie, iż Gomułka, Moczar i Gierek w marcu ’68 walczyli ze sobą. Ten ostatni nie kopał dołków pod pozostałymi?

Gierek był członkiem Biura Politycznego, szefem największej organizacji partyjnej w kraju i wielkorządcą regionu skupiającego znaczną część polskiego przemysłu. Ze Śląska pochodziło najwięcej delegatów na zjazdy PZPR, tam było okopane wpływowe lobby przemysłu ciężkiego i górnictwa.

O władzy w PRL decydowało usadowienie w węzłowych punktach struktury władzy, poparcie Sowietów i posiadanie mocnego "układu" - sieci nieformalnych powiązań. Gomułka górował nad innymi, gdyż jako sekretarz KC był przewodniczącym Politbiura, Sekretariatu KC i całego KC, a także przełożonym sekretarzy wojewódzkich. Za nim stali Zenon Kliszko i Ryszard Strzelecki, którzy byli jednocześnie członkami Politbiura i Sekretariatu. Gierek był chyba trzeci (z powodów, które wymieniłem), nie był jednak w Sekretariacie. Sekretariat teoretycznie był mniej ważny od Biura Politycznego, miał zajmować się wewnętrznymi sprawami partii, ale często zajmował się innymi, w tym bardzo ważnymi. Gomułka umiejętnie rozgrywał tę dwoistość władz przeciw swym oponentom z Biura: nie zwoływał posiedzeń BP, kiedy nie były mu one na rękę, a decyzje przeprowadzał przez Sekretariat lub tzw. ścisłe kierownictwo - oprócz Kliszki i Strzeleckiego zaliczali się też do niego Cyrankiewicz i Spychalski.

Gierek nie grał razem z Moczarem?

Nie sądzę. Na dowód jakichś jego ówczes­nych ambicji i konszachtów w Warszawie przywoływano incydent z Sali Kongresowej, gdzie aktyw z dzielnicy Wola urządził mu owacyjne powitanie, porównywalne z powitaniem dla Gomułki. Jednak Gierek był tym podobno zmieszany i poirytowany. Nie wykluczam nawet, że był to czyjś celowy zabieg, który miał skonfliktować Gomułkę i Gierka. Gierek nie eksponował w Marcu walki z  syjonizmem, oczywiście nie wyłamywał się z tej walki, ale na tle innych sekretarzy wojewódzkich jego głos był w tej kwestii dość umiarkowany. Katowickie przemówienie, ze zdaniem o śląskiej wodzie, która przeciwnikom pogruchocze kości, stało się sławne ze względu na brutalną literacką plastyczność tego sformułowania, ale dla mnie jego najważniejszym fragmentem są wyrazy poparcia dla Gomułki - nie dla kierownictwa partyjnego, ale dla Gomułki osobiście.

Poparł Gomułkę, bo uważał, że jego czas jeszcze nie nadszedł?

Nie wiem. Istotniejsze jest pytanie, przeciw komu Gierek popierał Gomułkę, bo na pewno popierał go przeciwko komuś. Być może przeciw Ochabowi i Jędrychowskie­-

mu, ale możliwe, że także przeciw Moczarowi. Dobry polityk potrafi jednym posunięciem osiągać kilka celów naraz.

Niektórzy z usuwanych w Marcu sami niszczyli ludzi w czasach stalinizmu. A przynajmniej takiego pretekstu używali aktywiści Marca.

"Pretekst" to dobre słowo. Używano takiego argumentu, że Marzec to jakby kontynuacja Października, np. że można będzie rozliczyć tych żydowskich stalinistów, którzy zmienili front w 1956 r. i się im upiekło. To oczywiście była nieprawda, bo gdyby promotorom marcowej nagonki chodziło o rozliczenie ludzi odpowiedzialnych za "błędy i wypaczenia", czyli za zbrodnie i absurdy okresu Bieruta, to braliby na cel inne osoby i musieliby je wybrać także spośród swego grona. Paru stalinistom się w ’68 r. dostało, ale nie dlatego że byli stalinistami.

W kampanii marcowej uczyniono z Żydów, zwanych syjonistami, kozła ofiarnego, na którego zwala się wszystkie winy i rytualnie zabija. Wtedy oczywiście zabijano metaforycznie, przez potępienie i wykluczenie, niemniej ówczesna nagonka pasuje do rytuałów kozła ofiarnego jak ulał. To był "pogrom symboliczny", bo stosowano w nim głównie przemoc symboliczną, a nie fizyczną (tej drugiej nie żałowano młodzieży, bez względu na pochodzenie). Co nie znaczy, że ludzie się tego nie bali. Wiele ofiar nagonki zbyt dobrze pamiętało pogromy prawdziwe, a niemal wszyscy pamiętali czystki epoki stalinowskiej, które w warstwie słownej, symbolicznej były podobne, a kończyły się więzieniem, torturami, śmiercią. Kampania marcowa to recydywa stalinizmu.

Szczególnym obiektem ataku byli żydowscy komuniści: oni na kozła ofiarnego PZPR nadawali się najlepiej, bo byli "jednymi z nas", członków partii, a zarazem łatwo było przekonać, że są obcy. Zwalano na nich wszelkie grzechy - od tortur w UB, przez absurdy gospodarcze, korupcję i nepotyzm, po złe warunki życia. Partia kanalizowała w ten sposób frustracje mas, a przy tym ożywiała nadzieje, że jak się oczyści, to wreszcie będzie lepiej. Jest w tym fascynujące połączenie prostych, wręcz prostackich chwytów i psychologicznej subtelności. Parę pojęć jak cepy, jak mówi poeta, ale oddziałujących na bardzo złożone sposoby.

A ci, którzy wzięli udział w kampanii: ludzi, którzy swoje pięć minut przeżywają w czasie zawieruchy? Kim byli?

W kampanii uczestniczyło na różne sposoby bardzo wielu ludzi. Gdyby wliczyć wszystkich, biorących udział w tysiącach zebrań i wieców, na których potępiano syjonistów, mielibyśmy miliony. Ktoś powie, że sam taki udział nic nie znaczył, bo był obowiązkowy, a zebrania były pustym, mechanicznym rytuałem. To prawda, udział był zwykle obowiązkowy (a uchylanie się karane) i nic nam nie mówi o opiniach zwykłych uczestników, ale komunistycznych rytuałów bym nie lekceważył. Nie ma czegoś takiego jak pusty rytuał. Rytuały zawsze mają treść i w jakiś sposób wpływają na uczestników.

Rytuały Marca to rytuały komunistycznych kampanii nienawiści, wypracowane w ZSRR, a potem zaszczepione w Polsce Bieruta. Takich kampanii było przed Marcem wiele, przed 1956 r. trwały niemal bez przerwy, zmieniały się tylko ich obiekty - zaplute karły reakcji z AK, mikołajczykowcy i andersowcy, kułacy i bumelanci, amerykańscy imperialiści i ich pies łańcuchowy Tito itd. W latach 60. ich intensywność i częstotliwość znacznie zmalała, ale niedługo przed Marcem mieliśmy wielką kampanię przeciw biskupom, nota bene też wykorzystującą hasła narodowe, a wkrótce po nim machina propagandy wzięła na cel kontrrewolucję w Czechosłowacji.

Takie kampanie polegały nie tylko na posłusznym wykonywaniu poleceń z góry, ale też na budzeniu emocji, uruchamianiu oddolnych energii społecznych, poprzez odwołanie do bardzo ludzkich uczuć - strachu, zawiści, różnych uprzedzeń i resentymentów. Uprzedzeń i resentymentów wobec Żydów było wtedy pod dostatkiem, widać to w wypowiedziach z różnych zebrań. Kampania je oczywiście podgrzała, rozpalano je z wielkim nakładem sił, ale padło to na grunt podatny. W Marcu widać ponadto ważny mechanizm pobudzania społecznej agresji, który Jan Tomasz Gross nazwał kiedyś "prywatyzacją środków przemocy". Otóż potężne państwo pozwala wtedy swym poddanym na wykorzystywanie środków przymusu, zazwyczaj pilnie strzeżonego monopolu partii, w zupełnie prywatnych sprawach. Chcesz komuś zaszkodzić - sprawić, że straci pracę lub stanowisko, weźmie się za niego SB, obsmarują go w gazecie lub na zebraniu. Chcesz wyrównać stare porachunki, utrącić konkurenta przy awansach czy po prostu poczuć przyjemność z władzy nad czyimś losem? Wszystko to możesz zrobić, pod tym wszakże warunkiem że wystąpisz jako obrońca socjalizmu, ładu i porządku, dobra ojczyzny, dzielnicy lub zakładu pracy, i użyjesz właściwych słów (np. syjonista lub rewizjonista). W 1968 r. mamy aż nazbyt wiele dowodów takich zachowań. Motywy aktywnych uczestników kampanii były różnorodne, i to właśnie stanowiło o jej sile.

Kampanii antysyjonistycznej towarzyszyła kampania antyinteligencka.

To antyinteligenckie ostrze marcowej nagonki niesłusznie schodzi w cień: w ostatnich latach wiele się mówi o antyżydowskim wymiarze kampanii i głównym nurcie Marca, czyli buncie młodzieży i jego brutalnym stłumieniu przez władze. Tymczasem jak spojrzymy np. na przemówienie Gomułki w Sali Kongresowej z 19 marca, to znacznie więcej miejsca poświęcono w nim atakowi na inteligencję, zwłaszcza na niepokornych pisarzy, niż na syjonistów. Ataki na syjonizm są w nim nawet hamowane, a oszczerstwa i groźby wobec pisarzy - przeciwnie.

"Wiesław, śmielej!" - wołał do Gomułki aktyw zebrany w Sali Kongresowej. Dlaczego Gomułka nie chciał "śmielej"?

Udało mu się to, czego chciał. Spacyfikował protesty studenckie, zapobiegł rozlaniu się buntu na robotników, zmarginalizował oponentów w kierownictwie partyjnym i skonsolidował je na swoich warunkach. Pozwolił kontynuować czystkę przez kilka tygodni, by zdyscyplinować partię i aparat państwowy, a także nastraszyć potencjalnych zwolenników "czeskiej drogi". Sądzę, że osiągnął zamierzone cele, przynajmniej na krótką i średnią metę, czego dowodem jest sprawny udział Polski w inwazji na Czechosłowację latem i gładki przebieg zjazdu PZPR jesienią. Najpierw pozwolił na wykorzystanie w kampanii antyżydowskich haseł, początkowo chyba nawet do tego zachęcał, ale gdy zobaczył, że osiąga wspomniane cele, a antyżydowska nagonka wymyka się spod kontroli, zaczął ją hamować - wszak Gomułka nie żywił do Żydów nienawiści.

Jak to: nieantysemici rozpętali antysemicką histerię?

Jest takie angielskie powiedzenie: jak coś chodzi jak kaczka, kwacze jak kaczka i macha skrzydłami jak kaczka - to pewnie jest to kaczka. Jak ktoś bierze udział w antysemickiej nagonce, to jest antysemitą. Słowo "antysemityzm" sugeruje, że mówimy o jakiejś ideologii, a tu lepiej mówić o zachowaniach. W marcu ’68 nie trzeba było być ideowym antysemitą, żeby zostać gorliwym uczestnikiem nagonki. Wystarczało posłuszeństwo, wspomniane wyżej prywatne interesy, oraz, co chyba najważniejsze, brak oporów moralnych. U inicjatorów kampanii można dostrzec antyżydowskie uprzedzenia, ale równie wiele jest chłodnej, cynicznej kalkulacji. Gdyby marcowa nagonka opierała się tylko na zagorzałych antysemitach, nie miałaby takiej dynamiki.

Prof. DARIUSZ STOLA (ur. 1963) jest badaczem politycznej i społecznej historii Polski XX wieku. Prorektor Collegium Civitas ds. współpracy z zagranicą. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Opublikował m.in. "Nadzieję i zagładę" oraz "Kampanię antysyjonistyczną 1967-1968".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2008