Życie nad Niagarą. Rozmowa z Tomaszem Różyckim

Pisanie może być jak wywoływanie duchów. Żeby one się już tak nie męczyły. Zwalniam je z obowiązków i zaniechań. Mogą powiedzieć to, czego nie udało im się powiedzieć za życia.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Tomasz Różycki / GRZEGORZ MEHRING / MATERIAŁY PRASOWE
Tomasz Różycki / GRZEGORZ MEHRING / MATERIAŁY PRASOWE

URSZULA HONEK:Chodzi Pan pod blok, w którym się wychował?

TOMASZ RÓŻYCKI: Czasami. Ale był taki okres, że nie mogłem tam nawet podejść, wspomnienia były zbyt świeże. Potrzebowałem chyba przejść żałobę po śmierci moich rodziców.

Chłopiec, bohater Pana najnowszej powieści – „Złodziei żarówek” – często widzi neon z napisem „Radio i telewizja oknem na świat”. Co dla Pana było tym oknem?

Radio było podróżą przez różne częstotliwości. Można było przesuwać czerwoną kreskę i łapać stacje, które stawały się obietnicą przygody. Niektóre dźwięki były niewyraźne, inne zaś egzotyczne lub znajome. Zabawa polegała na próbie rozpoznania dźwięków albo wyobrażenia sobie, o czym głosy mogą mówić. Wszyscy wokół z wielką pasją zajmowali się wyszukiwaniem zagłuszanych audycji z Ameryki oraz Wolnej Europy i mnie, jako dziecko, również to fascynowało. Telewizja zaś była o tyle ciekawa, że pojawiały się w niej programy o zwierzętach. Można było przenieść się do krain, do których nie było dostępu, i zobaczyć chociażby lwa. W moim rodzinnym Opolu było zoo, ale nawet w dzieciństwie nie byłem jego miłośnikiem.

Zasmucało Pana?

Niemal wszystkie dzieci lubią patrzeć na zwierzęta i oczywiście ja też lubiłem, ale już wtedy zauważałem, że wilki były przygnębione, a niektóre zwierzęta w ogóle nie wychodziły do ludzi. Mój dziadek zaraz po wojnie był pracownikiem zoo i przynosił do domu różne zwierzęta, które wymagały rekonwalescencji. W związku z tym ojciec w dzieciństwie miał w swoim pokoju rozmaite okazy. Patrzyłem na jego zdjęcia z małym tygryskiem lub egzotycznymi ptakami, ale w dalszym ciągu nie znajdowałem w tym pocieszenia.

A w czym Pan znajdował?

W Opolu odbieraliśmy czeską telewizję. Może nie była lepsza od polskiej, ale pokazywali świetne bajki i wieczorynki, które były wyświetlane w innych godzinach niż nasze. Dzięki temu zawsze oglądało się dwa razy. Mieszkałem na ostatnim piętrze dziesięciopiętrowego bloku i w pogodne dni widziałem pasmo gór po czeskiej stronie. Wyobrażałem sobie, że Krecik i Rumcajs właśnie tam mieszkają. Moja ciocia, jeszcze w głębokim PRL-u, pojechała do Kanady – miała tam rodzinę. Płynęła statkiem „Batory”, to była ogromna przygoda. Przywiozła mi parę komiksów z Kaczorem Donaldem i Psem Pluto, ale nie one rozpaliły moją wyobraźnię.

Co ją wtedy rozpalało?

Folder turystyczny. Teraz wydaje mi się to zabawne, bo wrzuca się takie rzeczy do kosza, ale wówczas traktowałem go jak relikwię. Ten folder oferował wycieczkę nad Niagarę, wodospad sfotografowano z kilku stron, na zdjęciu był również kanadyjski policjant w czerwonym mundurze i kapeluszu. Wieczorami oglądałem ten katalog z wypiekami na ­twarzy.

Bohater Pana prozy czyta Heraklita.

W dzieciństwie miałem szczęście, bo wujek udostępniał mi swoją bibliotekę. Były tam najróżniejsze książki: od filozofii po klasykę literatury światowej. Trudno powiedzieć, że zaczytywałem się wtedy w takiej literaturze, ale przeglądałem wszystko, fascynowała mnie ta biblioteka. Mimo że niewiele rozumiałem. To był raczej etap książek o Indianach, piratach i przygodach Tomka Wilmowskiego. Wyprawy do innego świata odbywały się jeszcze za sprawą pewexu. Wejście tam było estetycznym szokiem. Nie mówię tu o porażeniu pięknem, ale kolorami.

Coś Pan kupował?

Zazwyczaj tylko oglądałem. Moja babcia czasami składała pieniądze i kupowała bon do pewexu, za który mogłem wybrać najtańsze rzeczy. Były to miniaturki samochodów, tak zwane „żelaźniaki”. Trochę ich miałem, bo dostałem też na komunię, wymieniałem się z kolegami. Najbardziej jednak zakochałem się w modelach do sklejania, a w szczególności w żaglowcach, które podziwiałem wymalowane na pudełkach. Tak samo duże wrażenie robiły na mnie pudełka puzzli i budziły dziwną tęsknotę; właściwie nie wiedziałem za czym.

Pewnie nie wiedzieli też o tym moi koledzy, gdy wpadli na pomysł, żeby napisać do producenta samochodów – Volkswagena lub Forda – z prośbą o najnowszy katalog. I kilku z nas go dostało. Wycinaliśmy z niego obrazki, wklejaliśmy do zeszytów podpisując, co to za model. Było jeszcze czasopismo „Burda”, bardzo popularne na Opolszczyźnie; wędrowało, wypożyczane, z domu do domu. Były w nim zdjęcia wykrojów ubrań, strojów kąpielowych i bielizny, co miało dla nas lekki podtekst erotyczny.

Dlatego wybrał Pan PRL jako tło dla opowieści w „Złodziejach…”?

Jest on raczej dekoracją, która w pewien sposób wpływa na opowieść. Postanowiłem, podobnie jak mój bohater, przejść przez piętra, klatki schodowe, strychy i opowiedzieć o rzeczach, zdarzeniach i ludziach. O PRL-u napisano już sporo, a moja książka nie jest przewodnikiem po nim. Może już nie trzeba pisać o kartkach na mięso? Uwzględniam niektóre realia tego okresu, ale tylko po to, żeby młodsi czytelnicy mieli wyobrażenie, co to za czasy.

To jaka była metoda?

Starałem się jednak opowieść kierować w stronę wyobraźni, na zasadach, o których pisał Gombrowicz w „Dzienniku”. Czyli żeby wejść w sferę snu i pisać dwadzieścia stron, a później zobaczyć, co się z tego wyłania. Mnie natychmiast wyłoniło się dzieciństwo, które przypadło na okres PRL-u; przy tym zostałem. Książka jest pożegnaniem z tym dzieciństwem. A tak naprawdę pożegnaniem z kilkoma osobami, które, jak zwykle w moim pisaniu, z dzieciństwem są związane.

Dzieciństwo jest tak ważne?

Daje odświeżające spojrzenie i wolność w pisaniu. Przywraca do czasu, gdy jeszcze wszystko może się wydarzyć, a świat jest zaskakujący. Ma swoje ciemne strony i traumy, ale postawienie siebie na nowo w pewnych sytuacjach bywa też po prostu zabawne. Kiedy uda mi się bohatera powieści wprowadzić w ten stan zawieszenia i niewiadomego, jest to dla mnie samego wyzwalające. Później, w dorosłości, człowiek nosi pancerz i ogląda świat przez okulary zanieczyszczone osadem zbieranym przez wiele lat. Bywa się nieco zblazowanym i zepsutym przez porażki. Wiele razy próbowaliśmy, lecz nie wyszło. Wiemy, że pewne rzeczy kończą się po prostu źle.

Powroty do dzieciństwa są też wyzwalaniem wspomnień. Co z nimi zrobić? Jak je opisać? Uwzględnić je w ogóle czy skryć się przed nimi i jeszcze bardziej wszystko skomplikować? Jak zrobić z tego literaturę? Na pewno mają z tym większy problem autorzy, dla których literatura jest formą psychoanalitycznej spowiedzi.

Pan komplikuje.

Napisałem moją ostatnią książkę bardzo szybko, w miesiąc. Nigdy wcześniej tak nie pisałem. Taki sposób pracy na pewno odblokowuje umysł, podświadome obrazy. Pisanie ma prowadzić do objawień i olśnień. Bardzo często mam kłopot z mówieniem. Wydaje mi się, że główną radością pisania jest zaskoczenie. Załóżmy, że chciałbym napisać, że lubię siedzieć nad rzeką i rozmawiać, bo rzeczywiście tak jest. Jeżeli miałbym zrobić to w sposób gładki i przewidywalny, nie chciałoby mi się w ogóle zaczynać. To nie byłaby przygoda. Wyobraźmy sobie, że nakręcamy aparacik, a on zaczyna podskakiwać w innym kierunku, niż się spodziewamy.

Pana bohaterowie też robią nieprzewidywalne rzeczy?

Z nimi jest podobnie. Zawsze są kolażem przynajmniej kilku osób. Nie jest łatwo, bo można kogoś urazić. W każdym razie w „Złodziejach żarówek” chciałem pokazać przekrój społeczny. Blok był demokratyczny, mieszkali w nim ludzie o różnym pochodzeniu. W większości żyli skromnie, choć niektórzy byli potomkami arystokratycznych rodzin. Bardzo dużo osób trafiało wtedy do miasta ze wsi, sporo było robotników, ponieważ w Opolu otwierały się zakłady i zjeżdżali ludzie z różnych stron. Do tego jeszcze starzy lwowiacy i sybiracy z niesamowitymi wojennymi historiami. A obok nich ci, którzy mieli lepszą pozycję związaną z funkcjami partyjnymi czy zawodowymi.

Czytali?

Zgłosiło się do mnie sporo osób, które mówią, że są właśnie tą sąsiadką czy tym sąsiadem. Ale te postaci gdzieś w połowie opowieści zaczynają żyć autonomicznie i robią rzeczy, które niekoniecznie miały w planach. Tak samo jest ze mną: bohaterem jestem ja i jednocześnie nie jestem, to jest książka o mojej rodzinie i równocześnie nie jest. Czy Marcel z „W poszukiwaniu straconego czasu” jest ­Marcelem ­Proustem? Znów: i tak, i nie. Pamiętajmy, że uparł się, żeby zrobić z autentycznej postaci dziadka z sucharem ciotkę z magdalenką. I teraz mamy ciotkę z magdalenką, a był dziadek z sucharem.

A co z pożegnaniami? Można odprawiać je poprzez literaturę?

Im jesteśmy starsi, tym bardziej zdajemy sobie sprawę, że to rodzaj sztuczki. Ale właśnie cała zabawa polega na tym, że ciągle się dajemy nabrać. Albo po prostu chcemy dać się nabrać. Dlatego powtarzamy owe sztuczki w kolejnych książkach. Może sprawia mi ulgę bycie jeszcze raz z tymi, których nie ma, ale ile może trwać takie obcowanie? Wiem, że jest złudne – wystarczy odchylić się od biurka i już jest się z powrotem. Może nawet jako czytelnik częściej i bardziej intensywnie daję się porwać innemu pisarzowi niż sobie samemu. Kiedy piszę, mam w rękach wszystkie narzędzia i wiem, jaka to sztuczka. Ale pisanie rzeczywiście może być jak wywoływanie duchów. Tylko że bardziej dla nich, a nie dla mnie: żeby one się już tak nie męczyły. Zwalniam je z obowiązków i zaniechań. Mogą powiedzieć to, czego nie udało im się powiedzieć za życia.

W „Złodziejach żarówek” jest przejmująca scena, gdy matka dotyka przelotnie ramienia bohatera. I on zapamiętuje ten gest na całe życie. W taki sposób Pan pamięta?

Na moją pamięć składają się właśnie takie migawki. One nie tworzą często żadnej dłuższej opowieści, bo są tylko drobnymi momentami i czyimiś gestami. Ciekawe jednak, co mózg robi ze wspomnieniami. Nasze emocje związane z nimi są tak silne, że często je zniekształcamy lub dopowiadamy sobie historie. Nie ma już kto nam opowiedzieć, jak było naprawdę i co to znaczyło. Trochę mnie smuci, że ktoś, kogo już nie ma, może nie wiedział, że był na przykład w jakimś momencie szczęśliwy. Tekst literacki potrafi wyprzeć naszą pamięć, coś, co rzeczywiście przeżyliśmy, może zblednąć w spotkaniu z dobrze napisaną literaturą. Tak jak u przywołanego już Prousta i obrazu dziadka. To piękne i smutne równocześnie. Ale te migawki są dla mnie ważne. Często nie pamiętam twarzy ani miejsca i czasu zdarzenia, a niektóre osoby zostają w mojej pamięci w trakcie wykonywania jakiegoś gestu, jakby były w ruchu. Te dziwne błyski pamięci mają moc błyskawicy, która nagle w nocy rozświetla świat – i okazuje się, że świat tam jest, a wydawało się, że jest ciemno, nie ma nic.

Sporo w „Złodziejach żarówek” grozy. Bał się Pan w dzieciństwie?

Tak pani myśli?

Bohater przemierza ciemne korytarze, słyszy dziwne odgłosy. Mówiliśmy o czasach PRL-u i dziecięcych marzeniach o podróżach. Ale to przecież też czas stanu wojennego, żołnierze na ulicach. Pana bohater wszystko widzi i słyszy.

Ale najwcześniejszy lęk z dzieciństwa był związany z czymś bardziej banalnym i pospolitym. Zobaczyłem w telewizji „King Konga”. Jest tam scena, gdy wisi na wieżowcu, i byłem przekonany, że któregoś dnia zajrzy do mojego okna. Bardzo długo, kiedy kładłem się spać, nie miałem odwagi wyjrzeć spod kołdry. Chowałem się pod nią i nie mogłem zasnąć, bo się ­dusiłem. Nie wracam zbyt często do stanu wojennego, to są dla mnie nieprzyjemne wspomnienia. Ale może rzeczywiście ten nastrój udzielił się opowieści.

Coś Pan pamięta z tego okresu?

Pamiętam bardzo dobrze moment ogłoszenia stanu wojennego, ponieważ mój ojciec był wiceprzewodniczącym zakładowej Solidarności. Jakimś cudem nie został internowany tej nocy. Milicjanci chodzili po bloku i siłą wyciągali ludzi z mieszkań, pamiętam tupot ich butów. Po mojego ojca przyszli później, chyba dopiero w marcu następnego roku. ­Spędził, nie powiem teraz dokładnie ile, ale na pewno ponad miesiąc w obozie dla internowanych. Dokładnie jednak pamiętam moment zabierania go z domu, miałem wtedy jedenaście lat i chciałem stawiać opór. Rodzice mnie uspokajali. Długo nie wiedzieliśmy, gdzie ojciec przebywa, a gdy go już wypuścili, przychodził do nas dzielnicowy. Byliśmy – jak się okazało – pod obserwacją.

Został ze mną też obraz żołnierzy grzejących się przy koksownikach i wozów opancerzonych na ulicy. Wracaliśmy z wigilii od babci. Ojciec chciał podejść do żołnierzy i coś im dać, i już, już wykonywał gest, ale się zatrzymał w połowie. Pewnie uznał, że jeśli ktoś wyciągnie aparat i zrobi mu zdjęcie, może mieć potem problemy.

A ujadanie psów?

Rzeczywiście napisałem o tym w „Złodziejach żarówek”. Bardzo lubię psy, ale to nie było zwykłe szczekanie, lecz upiorne ujadanie. Słyszeliśmy je głównie w nocy. Te milicyjne psy trzymano tuż pod blokiem, bo był tam komisariat, stały wozy opancerzone. Nie wiem, ile tych psów było, może niewiele, i tylko ten dźwięk tak się niósł? Wyobrażałem sobie jednak, że są one szczute na ludzi i któregoś dnia zostaną wypuszczone na ulice i będą nas gonić.

Pamięta Pan jeszcze jakieś inne dźwięki?

Tak zwane zagłuszarki, ustawione obok windy i anten telewizyjnych. Wyraźny był też dźwięk samej windy, która zatrzymywała się na naszym piętrze, oraz odgłos kroków na korytarzu i na dachu. Pijani milicjanci wymachujący bronią i śpiewający po nocach.

Tak samo jak chłopiec w mojej książce robiłem samoloty z gazet solidarnościowych i rzucałem je przez okno. Wysypałem też kiedyś na korytarzu kawę. Chciałem jak najszybciej wrócić do mieszkania, na początku nie ze strachu, tylko zwykłego dziecięcego pośpiechu. Gdy jednak biegnie się w ciemności, odgłos własnych kroków wzbudza lęk. Więc jeszcze to: szybki bieg ciemnym korytarzem.

A chodził Pan z ojcem do fabryki?

Tak, ojciec pracował w fabryce obrabiarek RAFAMET. Był robotnikiem, więc dobrze znam to środowisko. Było mi bliższe niż jakiekolwiek inne, choć poznałem wiele różnych. Przekornie i ironicznie nadałem bohaterom „Złodziei żarówek” arystokratyczne nazwiska. Ale nigdy nie miałem problemu z powodu pochodzenia. Oczywiście zauważałem, że ktoś ma lepsze buty albo zabawki, bo mu krewny przysłał z Zachodu, ale już wtedy widziałem drugą stronę tego: dziecko nie zawsze było szczęśliwe. Poza tym te dobra materialne tak naprawdę nie miały związku z pochodzeniem i nazwiskiem, a z pieniędzmi czy rodziną w Niemczech. Kiedy zaczęła się Solidarność, byłem bardzo dumny z zaangażowania ojca. Czułem, że w jego pracy wśród robociarzy dzieje się coś naprawdę ważnego, i chciałem w tym uczestniczyć.

Nie miał Pan kompleksu pochodzenia.

Dopiero w liceum i na studiach niekiedy czułem się niedokształcony: okazywało się, że inni mieli dostęp do lepszej biblioteki, a w ich rodzinach od pokoleń być może częściej rozmawiało się na tematy związane z kulturą. Nie zazdrościłem im zatem herbów w nazwisku i kryształów, ale tych rozmów. Może jest tak, że nadrabiam całe życie.

W Pana powieści ojciec jest najjaśniejszą postacią. Nazywany jest księżycowym ojcem, ponieważ od wbitych w skórę opiłków świeci.

Wszystko zaczęło się od tego, że wyobraziłem sobie siedzącego w fotelu ojca, który wysyła syna, żeby zmielił kawę. Matka była bardziej obecna w moich poprzednich książkach, choć w „Ijaszu” [poemat wydany w 2021 r. – przyp. UH] ojciec wyraźniej zaczął dochodzić do głosu. Widocznie było w tym temacie jeszcze coś do załatwienia. Wielkie wrażenie zrobił na mnie film „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego o rodzinie Beksińskich. Bohaterowie są tam ze sobą niemal ściśnięci, bo żyją w małych pomieszczeniach i dochodzi do niebywałej koncentracji zdarzeń. W mojej prozie również wszystko dzieje się w kilku pomieszczeniach i opisuję rzeczy – ktoś może powiedzieć – antyliterackie: zapychają się rury i trzeba wynosić nieczystości w wiaderku. Nie trzeba pisać o rzeczach wzniosłych, żeby powiedzieć coś istotnego.

Ta książka dużo opowiada o silnych więziach i miłości na wielu płaszczyznach.

Jeden z pierwowzorów chorego Stasia do dzisiaj jest moim przyjacielem. Choć tak naprawdę stworzyłem tę postać z wielu chorych chłopców. Trudno powiedzieć, czy była to jeszcze przyjaźń, czy może rodzaj dziecięcej miłości, w której pełno jest troski, czułości i opiekuńczości? W czasach dzieciństwa wszystko ma szaloną moc. Pierwsze miłości. Dziewczyny, o których piszę. Te więzi są też silne dlatego, że robi się razem wiele zakazanych rzeczy, ma się swoje tajemnice i świat niedostępny dla dorosłych. Zawiązuje się ze sobą pakt.

Tylko ze sobą?

Jest też miłość do psów. Piszę w „Złodziejach…” o dwóch pięknych, dużych i dostojnych psach, które bardzo się lubią i wszędzie razem biegają. Wydawały mi się wtedy postaciami na miarę opowieści Karola Maya. W moim domu zwierzęta były traktowane niemal jak kolejne dziecko, miały swoje niezbywalne prawa. Ale kiedy obserwowałem te dwa psy biegające luzem, miałem poczucie, że są całkowicie niezależne i wolne. Mogłem na nie patrzeć godzinami. ©

TOMASZ RÓŻYCKI jest poetą, eseistą, tłumaczem z języka francuskiego. Wielokrotnie nominowany i nagradzany za swoją twórczość. Właśnie został zwycięzcą XI edycji Nagrody Poetyckiej im. Wisławy Szymborskiej za książkę „Ręka pszczelarza” (Znak 2022). W tym roku ukazała się jego powieść „Złodzieje żarówek” (Czarne).

Poetyka

Albo kiedy budzisz się jako zwierzę

z podwójnym językiem. Gdy mówisz w jednym,

drugi natychmiast domaga się głosu

choć go nie słychać. Na tę częstotliwość

ucho ludzkie zlepione jest na głucho.

Ale on jest i nie przestaje mówić.

Podobnie pszczoły, gdy ręka pszczelarza

wykrada z ula miód, podnoszą lament

zupełnie niemo, słychać jęk brzęczenia

ich skrzydeł i rój unosi się w tańcu

swej dramatycznej skargi jak w teatrze

greckim chór, by ogłosić przeznaczenie

(gdy człowiek wchodzi w zastawioną ręką

boską pułapkę przeciwko insektom).



Pożegnanie jesieni

Po pierwsze: nie pozwalaj, aby się skończył dzień.

Kiedy słoneczny balast zapragnie zerwać się,

wolne nareszcie niebo ucieknie. Wtedy coś

nieskończenie pustego zarejestruje wzrok,

tak jakby z tyłu głowy wybiegły nagle w przód

zaczajone tam słowa udawać myśli ruch.

Im więcej ich, tym czarniej. I czasem tylko błysk

zwiastuje najwyraźniej zderzenie którychś z nich.

Nie rezygnuj ze światła. Pomyśl, że może tam

w najczarniejszej przepaści, wciąż nie sięgając dna,

mruga do ciebie gwiazda, na której właśnie ktoś

używając zapałki oświetla sobie nos

i księżycowe czoło, i pusty krater brwi,

w którym na dnie przez moment coś wilgotnego lśni.



Kościana brama

Obudziłem się dziś jak niewidzialne zwierzę

wypełnione pustką po tobie. Spinka kaszlu

łączyła mnie z jesienią, parę ziaren kwarcu

wskazywało, że właśnie wróciłem z podziemi,

pewnie windą przez parking i kościaną bramę.

Czy taksówką, czy metrem – już nie pamiętałem.

Obudziła mnie mała wiadomość od ciebie,

ale nie potrafiłem na nią odpowiedzieć,

bo pusta dłoń po klawiaturze odbywała

płonny ruch, jakby się sama stała płomieniem.

Jak ogień wzrastający z wzrostem pożywienia,

w archiwach zmienia w popiół milion stron papieru,

i traci oddech gdy zabraknie mu tlenu,

i nagle nie ma głosu i ciepła, i ciała.



Nekyja

Poezja nie daje spać. W nocy słowo

łazi po twarzy jak uparty owad,

poszukując dogodnego otworu

prowadzącego do królestwa cieni,

żeby przyłączyć się tam do refrenu

w misterium na głosy odśpiewywanym.

Zapalam światło. Ręka odruchowo

sięga po gazetę. Najlepszą obroną

przed żywym słowem są setki słów martwych

zwinięte w rulon. Jednak było warto

wspólnie rozlewać życiodajne płyny

po to, by się jak mrówki wyroiły

i poszukując odrobiny cukru

obrosły każdą kroplę czarnym futrem.



Wiersze pochodzą z tomu „Ręka pszczelarza” .

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Autorka tomów poezji „Sporysz”, „Pod wezwaniem” i „Zimowanie” oraz zbioru opowiadań „Białe noce”. Laureatka m.in. Nagrody im. Adama Włodka oraz Nagrody im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej. Nominowana do Nagrody Literackiej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Życie nad Niagarą