Zmierzch epoki człowieka

Kilka najbliższych lat będzie najważniejszych w historii ludzkiej bytności na Ziemi. Katastrofa klimatyczna nie będzie długotrwałym procesem. Po przekroczeniu punktu krytycznego nasz świat po prostu runie. Jego los decyduje się teraz.

15.10.2018

Czyta się kilka minut

 / PIXABAY
/ PIXABAY

Na początku października IPCC, czyli Międzyrządowy Panel ds. Klimatu przy ONZ, opublikował szósty już w swojej historii zbiorczy raport, z którego wynika, że granicą, której w ogrzewaniu Ziemi nie powinniśmy przekroczyć, jest półtora stopnia Celsjusza. IPCC nie prowadzi badań, a jedynie streszcza stan ogólnej wiedzy ludzkości. Nie ma dziś bardziej wiarygodnej instytucji przyglądającej się klimatowi Ziemi.

Pod raportem podpisało się 91 naukowców z 40 krajów, którzy na warsztat wzięli 6 tysięcy projektów badawczych. Stwierdzają oni, że mamy tylko 12 lat na to, aby ograniczyć zatruwanie atmosfery i wyhamować ocieplenie do półtora stopnia Celsjusza. Aby tak się stało, do 2030 r. musimy obniżyć emisję dwutlenku węgla o 45 proc., a do 2050 r. wyeliminować ją całkowicie. Jeśli nie zrobimy nic, za 32 lata Ziemia będzie cieplejsza o trzy stopnie.

Po drodze wejdzie w stan, w którym na każdym kroku będzie mogła przekroczyć tzw. punkty przełomowe (tipping points). Gdy roztopią się lodowce Antarktydy, do atmosfery trafi uwięziony pod nimi metan, a Ziemia jeszcze bardziej się ogrzeje. Gdy zbytnio ogrzejemy Arktykę, naruszymy schemat prądów oceanicznych na Atlantyku, m.in. wygaszając Golfsztrom odpowiedzialny dziś za klimat połowy Europy. Jedna zmiana pociągnie za sobą szereg kolejnych, nieodwracalnych.

Przyjęło się myśleć o zmianach klimatu jako procesie stopniowym, tymczasem po przekroczeniu punktu przełomowego znany nam świat runie jak obrazek ułożony z klocków domina. Klimatolodzy, coraz bardziej rozumiejąc potrzebę wysyłania w świat klarownych komunikatów, mówią już nie o ociepleniu, lecz o destabilizacji klimatu, ociepleniu nagłym i gwałtownym, a nawet o katastrofie klimatycznej.

W 2009 r. The Stockholm Resilience Center, międzynarodowa organizacja non-profit zajmująca się sprawami środowiska, zidentyfikowała dziewięć tzw. granic planetarnych, a więc parametrów gwarantujących utrzymanie stabilności charakterystycznej dla holocenu. Znalazły się wśród nich: stan warstwy ozonowej, stopień zakwaszenia oceanów, dostępność wody pitnej, zanieczyszczenia chemiczne, zanieczyszczenia atmosfery, wykorzystanie powierzchni lądowych, zaburzenia cykli biogeochemicznych, zmiany klimatu oraz tempo utraty ziemskiej bioróżnorodności. Ale jeszcze ważniejsze jest to, że wszystkie dziewięć granic jest ze sobą ściśle powiązanych. Igranie z jedną prowadzi do rychłego zachwiania pozostałych. Deforestacja zaburza stosunki wodne. Wzrost zakwaszenia oceanów wybija kolejne gatunki. Zanieczyszczanie atmosfery ogrzewa planetę.

W 2015 r. ta sama organizacja oznajmiła, że cztery z tych granic zostały już przekroczone. Dwie z nich: bioróżnorodność i zmiany klimatu, uznano za kluczowe. Na kołowym wykresie zrobiło się żółto i czerwono.

Obojętność

Z pojęciem „antropocenu” pierwszy raz zetknąłem się pod koniec lat 90. w liceum. Podczas lekcji geografii z tabelą epok geologicznych w roli głównej nauczycielka rzuciła, że w opinii wielu naukowców trwający od 12 tys. lat holocen już się skończył. To, co mamy dziś, to antropocen, czyli „epoka człowieka” – dodała. Ślady naszego działania obecne będą w zapisie geologicznym przez setki tysięcy lat.

„Epoka człowieka” brzmiało jak powód do dumy. Chęć sprawczości leży przecież w ludzkiej naturze. Pewnie dlatego, kiedy w 2000 r. Paul Crutzen, duński noblista z dziedziny chemii, zaczął mówić o konsekwencjach z tym związanych, a więc m.in. ogrzewaniu planety i podnoszeniu się poziomu oceanów, ludzkość niespecjalnie się tym przejęła. Nawet jeśli zimy faktycznie stawały się coraz cieplejsze i bezśnieżne, ptaki zaczęły zapominać o potrzebie migracji, a ssaki o hibernacji. Stwierdzenie, że tak być musi, bo klimat się ociepla, stało się wytrychem i uniwersalnym wytłumaczeniem. To, że Ziemia w 2050 r. może być o wiele mniej przyjaznym do życia miejscem, było bardzo odległą myślą. Zbyt odległą, by przejmować się nią tu i teraz.


ROZMOWA Z EWĄ BIŃCZYK, FILOZOFKĄ: Mówienie, że na ratowanie Ziemi jest już za późno, paraliżuje. A my nie potrzebujemy wehikułów czasu ani geoinżynierii. Mamy opracowane proste rozwiązania. Musimy tylko zacząć je wdrażać.


Wciąż nie wiemy, kiedy tak naprawdę zaczął się antropocen. W tabelę stratygraficzną Ziemi wpisany jest na razie ołówkiem. Międzynarodowa Komisja Stratygrafii, która nią zawiaduje, zwleka z ostatecznym uznaniem tej nazwy i przypisaniem jej czasowych ram. Większość badaczy przekonuje, że świat przyspieszył po II wojnie światowej. Zachód zaczął się bogacić, Wschód – produkować na jego potrzeby, a transport morski i lotniczy zamienił Ziemię w Nową Pangeę, globalny superkontynent, w którym poszczególne ekosystemy mieszają się jak kolorowy tłum na Times Square (gdyby transport międzynarodowy potraktować jako kraj, byłby dziś szóstym największym emiterem dwutlenku węgla do atmosfery). Od 1945 r. dokonaliśmy około 2 tys. prób nuklearnych. Spalając wydobywane spod ziemi surowce podgrzaliśmy planetę o jeden stopień Celsjusza w porównaniu z czasami sprzed ery przemysłowej.

Naukowcy machają

Nowy raport IPCC jest o tyle szokujący, że do tej pory progiem bezpieczeństwa wydawały się być dwa stopnie Celsjusza, o jakie możemy ogrzać planetę. Utrzymanie ocieplenia „znacznie poniżej” tej granicy było celem, na jaki zgodzili się sygnatariusze porozumień paryskich z 2015 r. (choć w dokumencie dodano, że jeszcze lepiej byłoby nie przekraczać wspomnianego półtora stopnia). Dokument zakładał globalną transparentność. Każdy ze 195 krajów samemu wyznaczał swoje cele, które miały się złożyć na ten wspólny. Światowa społeczność zgodziła się, że większa odpowiedzialność ciąży na krajach rozwiniętych i to one powinny świecić przykładem. Dodatkowo co pięć lat każdy spowiadałby się z własnych dokonań na polu ograniczania emisji oraz wyznaczał sobie nowe, ambitniejsze cele. Porozumienie przyjęto z umiarkowanym optymizmem. Uznano je za zbyt ostrożne, komentatorzy zwracali też uwagę na to, że może skończyć się na pustych deklaracjach, bo w umowę nie wpisano żadnych mechanizmów ich egzekwowania i karania. Ale w 2017 r. Donald Trump ogłosił, że Stany Zjednoczone w ogóle wycofują się z danego słowa. Zmiany klimatyczne nazwał chińską bzdurą, która ma spowolnić dalsze „stawanie się Ameryki wielką”.


KS. ADAM BONIECKI: Jeśli za trzydzieści kilka lat spadną na mieszkańców Ziemi trudne do wyobrażenia kataklizmy, jeśli to zagraża wszystkim mieszkańcom „wspólnego domu”, Ziemi, to jaki sens mają wojny, bezwzględna i okrutna rywalizacja gospodarcza, wynoszenie się jednych nad drugich?


Wbrew opinii Trumpa nie ma dziś żadnej kontrowersji co do tego, że za współczesne zmiany klimatu na Ziemi odpowiada gatunek ludzki. Na kilka miesięcy przed zaprzysiężeniem Trumpa do internetu trafił rozpowszechniany za darmo, mocno zaangażowany dokument w reżyserii Fishera Stevensa z Leonardem ­DiCaprio w roli głównej „Czy czeka nas koniec?” („Before the Flood”). Kilka tygodni po Paryżu di Caprio spotyka się w Białym Domu z Barackiem Obamą i pyta go, co jeśli kolejnym prezydentem zostanie ktoś, kto neguje dowody naukowe na zmiany klimatyczne. „Czy miałby dość władzy, by odwrócić wszystko, co pan osiągnął?”. „Nawet gdyby urząd objął ktoś, kto oparł kampanię na zaprzeczaniu zmianom klimatu, rzeczywistość ma sposoby, by dać ci po nosie, jak odwrócisz wzrok. Sądzę, że nauka zaczyna docierać do opinii publicznej, po części dlatego, że nie da się jej podważyć” – odpowiada Obama.

Jakby na potwierdzenie jego słów kolejne amerykańskie miasta zaczęły deklarować, że będą wyznaczać i realizować własne cele, by wbrew woli administracji federalnej Stany Zjednoczone i tak wypełniły większość swoich zobowiązań z Paryża. Zakładały one redukcję emisji o 26 proc. do 2025 r.

Naukowiec zostaje aktywistą

Przewijający się w prognozach rok 2050 nie jest już odległą i trudną do wyobrażenia przyszłością. Mój starszy syn będzie miał wtedy 36 lat. Dokładnie tyle, ile ja dziś. Na podobnym etapie życia będą też dzieci premiera Mateusza Morawieckiego czy wnuki Donalda Tuska. Czasami zastanawiam się, czy jeden i drugi wybiegają myślami w przyszłość tak często, jak ja. I co odpowiedzą na zadane kiedyś pytanie: a co ty zrobiłeś dla mojego świata? Czy Morawiecki będzie pamiętać, jak we wrześniu 2018 r. mówił, że „węgiel to nasze czarne złoto”? Albo kilka miesięcy wcześniej, że „węgiel to podstawa naszej energetyki i nie chcemy z niego rezygnować”? No i co powie reprezentantom całego świata, którzy w grudniu tego roku przyjadą do Katowic na kolejny szczyt klimatyczny? Jak przekona ich, że nie jest tylko trochę bardziej rozgarniętym Trumpem?

Trudno myśleć o antropocenie bez emocji. Jeszcze trudniej tak o nim pisać. Nawet jeśli kłóci się to z podstawowymi zasadami dziennikarstwa. Ale filozofka dr hab. Ewa Bińczyk [patrz wywiad poniżej] przekonuje, że nawet klimatolodzy i badacze zajmujący się naukami o systemach planetarnych Ziemi coraz częściej popadają w bezsilność i otępienie. Są bezradni, bo zalewają świat szokującymi danymi, a ten ich nie słucha.

Niektórzy, jak wspomniany już Crutzen, klimatolog Mike Hulme czy chemik Will Steffen, swoją frustrację starają się przełożyć na czyny. Stają się aktywistami, angażują w doradztwo polityczne, próbują wyrwać społeczeństwa ze stanu marazmu.

Kiedy naukowcy wysyłają do mediów i polityków kolejne ostrzeżenia, świat najpierw się dziwi, potem na chwilę pokornie pochyla głowy, a potem przerabia te komunikaty na memy. Wszyscy widzieliśmy zdjęcia wychudzonych niedźwiedzi polarnych dryfujących na samotnych krach. Morskich ptaków uduszonych przez foliówki. Albo żółwi z plastikową nakrętką, która tak zniekształciła ich karapaksy, że przypominają klepsydry. Słyszeliśmy o Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci o powierzchni ponad 1,6 mln kilometrów kwadratowych, a więc pięć razy większej od Polski.


TAKI MAMY KLIMAT: Rząd przedstawił trzeźwą diagnozę skutków zmiany klimatu, ale wciąż nie ma strategii, jak jej przeciwdziałać. Walka ze smogiem nie musi oznaczać, że będziemy emitować mniej dwutlenku węgla. Tekst Piotra Siergieja.


Dziwimy się, że spośród masy wszystkich ziemskich kręgowców 30 proc. to masa ludzi, 67 proc. kręgowce udomowione, a tylko 3 proc. stanowi masa dzikich zwierząt lądowych (co obliczył badacz środowiska Vaclav Smil). Albo że w 2050 r. (znowu ta data!) w oceanach będzie więcej plastiku niż ryb.

I wszystkie te informacje w żaden sposób nie wpływają na naszą codzienność. Ciągle palimy węglem, jeździmy dieslami, pałaszujemy burgery, w milczeniu zbieramy sklepowe foliówki, na naszych reprezentantów zaś wybieramy polityków, którzy twierdzą, iż „dwutlenek węgla nie może być szkodliwy, skoro spożywamy go w napojach gazowanych” (jak Zbigniew Ziobro w 2012 r.), a ten emitowany w Polsce „jest gazem życia dla żywych zespołów przyrodniczych, by stawały się coraz lepsze” (eksminister środowiska Jan Szyszko). Aktywiści nazywają to działanie business as usual. Robieniem interesów bez zwracania uwagi na zmieniające się okoliczności. Najwyrazistszym przejawem tego biznesowego podejścia jest nasze uzależnienie od węgla i ropy.

Bohater w swoim domu

„Najbliższych kilka lat będzie prawdopodobnie najważniejszych w naszej historii” – komentowała raport IPCC jedna z jego autorek. „Wyhamowanie ocieplenia do 1,5 st. C jest możliwe z punktu widzenia praw chemii i fizyki, lecz realizacja tego celu wymaga bezprecedensowych środków” – dodawał inny. Co ważne, te środki leżą na stole. Tak samo uparcie, jak grozi palcem, świat nauki wytrwale dostarcza też recept wyjścia z kryzysu. Nie chodzi o wynajdywanie nowych technologii, które zrewolucjonizują świat, ale o skuteczną implementację od dawna proponowanych rozwiązań. Podatki paliwowe, zaprzestanie wydobycia kopalin, sadzenie lasów na masową skalę, ograniczenie rozrodczości. Powiększanie obszarów bez ingerencji człowieka, bo dziś tylko 14 proc. wszystkich lądów i ledwie ponad 3 proc. oceanów jest objęte jakąkolwiek ochroną.

Ale paradoksalnie apokaliptyczne wizje robią na nas małe wrażenie. Może dlatego, że popkultura oswoiła nas z tym konceptem? Naoglądaliśmy się setek filmowych kataklizmów, widzieliśmy tonący Manhattan, asteroidy gruchoczące płaszcz Ziemi. „Droga” Cormaca McCarthy’ego budzi raczej dreszcz emocji niż przerażenie. Kiedy więc równolegle z raportem IPCC Ministerstwo Środowiska publikuje liczący ponad sto stron dokument ze scenariuszami dla Polski, odbieramy go właśnie tak: jak scenariusz. Zatopione Żuławy, pustynnienie województwa łódzkiego czy nieustanny stan zagrożenia powodziowego, jaki w 2030 r. utrzymywać się będzie na Opolszczyźnie, brzmią jak filmowa wizja, której na samym końcu ktoś zapobiegnie.

W rozmowie z „Tygodnikiem” Ewa Bińczyk przekonuje, że tzw. oświeceniowy paradygmat postępu, a więc ślepa wiara w to, że przyszłe pokolenia uratują się same, to jedna z częstszych reakcji na naukowe ostrzeżenia – niestety. Ale wśród sygnatariuszy porozumień paryskich nie było żadnych superbohaterów. Były za to setki anonimowych twarzy o różnych kolorach skóry, przybyłych do Francji z sześciu kontynentów. Te przyszłe pokolenia również nie są anonimowe. A właściwie nie ma żadnych przyszłych pokoleń. Skoro to najbliższe lata będą decydujące, kształt naszego życia w antropocenie wcale nie zależy od dzieci moich czy premiera Morawieckiego, ale od nas samych.

Może więc każdy musi wzorem Los Angeles, Houston, Nowego Orleanu czy Nowego Jorku samemu, dobrowolnie dołączyć do porozumień paryskich? Nie oglądając się na innych, wyznaczyć sobie własne cele, a potem regularnie spowiadać się z nich przed lustrem i swoimi dziećmi. Rewidować je i rozwijać. Zostać bohaterem w swoim domu. Zrezygnować z wołowiny, ograniczyć korzystanie z samochodu, zainwestować w hybrydę, bez przymusu płacić umowny podatek węglowy na cele środowiskowe (według wyliczeń serwisu CarboTax przeciętny mieszkaniec Polski powinien płacić 65 dolarów rocznie). Sumiennie segregować śmieci. Jedzenie na wynos kupować we własnych pojemnikach wielorazowego użytku. Docieplić dom tak, by zużywać jak najmniej energii. Na jego dachu zainstalować fotowoltaiczny panel nie bacząc na to, że to wciąż kosztowne przedsięwzięcie. Nie latać kilka razy w roku samolotem. Nie kupować elektroniki z Azji i owoców z Ameryki Południowej. Naprawiać, a nie wyrzucać. Sadzić drzewa, wspierać parki narodowe i przyrodnicze organizacje pozarządowe działające lokalnie. Walczyć o to, by sprawy środowiska na stałe weszły do politycznej debaty na szczeblu zarówno lokalnym, jak i państwowym, bo w rok 2030 wkroczymy za raptem trzy kadencje Sejmu.

W „Pikniku na skraju drogi” braci Arkadija i Borisa Strugackich tytułowym poboczem jest Ziemia, a piknikiem krótka wizyta obcych, po której w paru miejscach na planecie prawa fizyki nagle stanęły na głowie. Aby się po nich poruszać, trzeba najpierw rzucić kamieniem i zobaczyć, co się stanie. Jeśli poleci normalnym torem i w przewidywalny sposób spadnie na ziemię, można bezpiecznie pójść w jego kierunku. Co innego, gdy wbije się w powierzchnię z siłą meteorytu lub niewidzialny wiatr zepchnie go na bok. To dobra metafora naszej dotychczasowej wędrówki przez antropocen. Idziemy przed siebie, raz na jakiś czas rzucając kamieniem i ciesząc się, że wciąż spada na ziemię tak, jak do tego przywykliśmy. Nie przyjmujemy do wiadomości, że nie zawsze tak będzie. Z każdym kolejnym krokiem stawianym pod dyktando hasła business as usual rosną szanse na to, że odetniemy sobie nie tylko drogę przed nami, ale również po bokach i wstecz. I że w pewnym momencie dojdziemy do punktu, z którego nie wykonamy już żadnego bezpiecznego kroku.

Ale z książki Strugackich wyłania się jeszcze jedna ponura metafora. Może to my jesteśmy tą obcą rasą, która na chwilę pojawiła się na Ziemi, wywróciła do góry nogami jej realia, a potem zniknęła? 300 tysięcy lat, a więc tyle, ile według obecnego stanu wiedzy liczy nasz gatunek, to w historii planety akurat tyle, co piknik. ©

Autor jest stałym współpracownikiem „Tygodnika Powszechnego”. Za książkę „Hajstry” (2017) zdobył Nagrodę Magellana w kategorii Książka reportażowa oraz nominacje do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy, Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza i Nagrody Conrada za debiut.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2018