Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zaczynają "Widzenia nad Zatoką San Francisco". Można by na nich skończyć, a są punktem wyjścia (bo nie przewodnikiem) dla mojej wędrówki po Kalifornii. Sprawiły, że zataczając tajemniczy, nieprzewidywalny krąg od czasu, kiedy po raz pierwszy czytałem je ponad dwadzieścia lat temu, znalazłem się w San Francisco, nocą. Są powodem, dla którego o szóstej rano, jeszcze w mroku, odpalam samochód, włączam wycieraczki i ruszam w drogę, próbując zobaczyć coś niekoniecznie konkretnego. Niekoniecznie wiem, co.
Wschód słońca i zachód wybrzeża. Zachłanne oczy, puste kilometry, godziny samotnej jazdy, kanapka w Drive In, kawa w 7Eleven. Mózg jest jak gąbka - nieregularna forma nasiąkająca wszystkim.
Siąpi, pada, leje. Spływające po szybach krople deszczu zmieniają kształty przedmiotów, drzew, ludzi - bez wyjątku. Dominuje świat krzywych linii i nieostrych konturów. Nic ze słonecznej Kalifornii, nici z wyobrażeń o niej.
Richmond, Albany, Oakland, Alameda, Crockett, El Ceritto, Belfast, Hercules i Stinson Beach. Santa Cruz, San Mateo, San Pablo i inne miasta świętych, bezrobotnych dzielnic, prostych dróg, szumiących freewayów. Obrazy przemykają przez głowę jak film na podglądzie. Jak je zrozumieć? Jak odbyć tę podróż z pomocą zaledwie kilkuset zdjęć?