Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Gdy idzie o kwestię utrzymania kalendarza wyborczego, opowiadają się za tym obecnie jedynie zwolennicy obozu władzy. Liczą zapewne na to, że majowy termin byłby korzystny dla urzędującego prezydenta, skoro w czas kryzysu obywatele zwykle skupiają się wokół władzy i spada chęć na dokonanie zmiany u steru.
Ale więcej jest przecież kontrargumentów – i to ponadpartyjnych. Wybory to kolosalne przedsięwzięcie organizacyjne, angażujące do jego obsługi ponad ćwierć miliona ludzi. W olbrzymiej części to osoby starsze, czyli z grupy ryzyka. Musiałyby się zdecydować, że przez cały dzień będą pozostawać w kontakcie z innymi. W przeciętnej komisji wyborczej w jesiennych wyborach sejmowych średnio co minutę głosowała jedna osoba. Nie byłoby zaskoczeniem, gdyby teraz komisji po prostu nie udało się skompletować.
Wybory to podwyższone ryzyko także dla głosujących. Z tego powodu do urn poszłoby ich w maju zapewne mniej niż zwykle. W wyborach samorządowych we Francji, które mimo pandemii odbyły się w minioną niedzielę, nie wzięła udziału prawie jedna trzecia z tych, którzy głosowali poprzednim razem. Gdyby nasze wybory odbyły się w takich warunkach, ich wynik byłby nieprzewidywalny. Można się jednak spodziewać, że to nie zwolennicy obozu rządzącego wykazywaliby się wtedy większą determinacją.
Jest wreszcie argument wyszperany w kodeksie wyborczym przez dr. Łukasza Chojniaka z UW: jeśli wszyscy opozycyjni kandydaci zrezygnują, wybory przesuwa się z automatu. Taka decyzja oznaczałaby również potężne upokorzenie obozu władzy: jako dowód, że prze on do wyborów, nie zważając na naruszenie równych ich warunków. ©
POLECAMY TAKŻE: SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>