Uśmiech Hendrickje

Zakwestionowawszy zarówno teorie emancypacyjne, jak i zachowawcze, autorka nie przyjmuje bezładnego relatywizmu, ale szuka wartości gdzie indziej i znajduje je w skromnej aksjologii, której podstawę stanowią wierność, przyjaźń, uczciwość.

08.12.2006

Czyta się kilka minut

Rembrandt van Rijn, "Kąpiąca się" /
Rembrandt van Rijn, "Kąpiąca się" /

W tym świecie wszystko się przeciwko sobie obraca. Nie ma żadnego punktu zaczepienia, który pozwalałby czuć się tu pewnie i bezpiecznie. Dawno oznakowane i oszacowane rejony rzeczywistości wyrywają się spod władzy formuł, w które zostały ujęte. Kompromitują się postaci uchodzące za autorytety i uosabiające alternatywne systemy wartości. Język, jakim rozprawia się o moralności, obnaża własną pustkę. Ponad głowami brak gwiazd, podług których czytelnik mógłby wyznaczyć swoje współrzędne.

Początkowo można ulec złudzeniu, że w swojej najnowszej powieści, "O pięknie", Zadie Smith raczy nas uproszczoną wizją świata dwubiegunowego, utożsamiając jeden biegun z lewicą, liberalizmem, krytyczną ponowoczesnością i świeckością, a drugi z prawicą, konserwatyzmem, tradycją i religią. Te spolaryzowane i wzajem się niwelujące postawy reprezentują w powieści Smith dwaj zwaśnieni profesorowie. Konfliktowi ideologicznemu, odzwierciedlającemu głębokie pęknięcie we współczesnej kulturze, nadała więc autorka konkretną twarz, zamieniając go w historię rywalizacji dwu osobowości.

Jeden z profesorów jest badaczem twórczości Rembrandta, krytykuje siedemnastowiecznego geniusza z perspektywy założeń estetyki postmodernizmu. Jednocześnie angażuje się w działalność polityczną, wspierając między innymi "akcję afirmatywną", której celem jest stworzenie warunków wyrównujących szanse społecznego awansu dla dyskryminowanych grup społecznych. Drugi jest ekspansywnym, błyskotliwym naukowcem o poglądach już nawet nie zachowawczych, ale wprost reakcyjnych, homofobem i zagorzałym przeciwnikiem akcji afirmatywnej.

Gdyby Smith ograniczyła się do konfrontacji tych dwu różniących się osobowościami i poglądami naukowców, których los połączył pracą na jednym uniwersytecie, mielibyśmy zapewne akademicką powieść satyryczną w duchu Davida Lodge'a. Tymczasem angielska autorka bohaterami czyni nie tylko samych profesorów, ale też ich rodziny. Złożone relacje między żonami i dziećmi obu rodów uzupełniają obraz prostych, bo jednoznacznie wrogich stosunków między naukowcami. Na wyznawane przez nich nienegecjowalne pryncypia nakłada się niepostrzeżenie życie, nieprzewidywalny obszar spontaniczności, podatny na kapryśną logikę uczuć, impulsów i intuicji, a zderzenie idei, wpisane w historię dwu zwaśnionych rodzin, przywdziewa kostium Montekich i Kapuletich.

Zadie Smith swoją dwubiegunową wizję świata wzmacnia długim szeregiem dalszych spolaryzowanych przeciwstawień, na których wspiera się jej powieściowa narracja: czarni-biali, nauka-sztuka, młodzi-starzy, akademia-ulica, Europa-Ameryka. Na pierwszy rzut oka jesteśmy w rzeczywistości rządzącej się uproszczoną formułą albo-albo, wyjątkowo owocną dla satyry i różnych odmian literatury schematycznej. Ale wrażenie to nie trwa długo, albowiem wyjściowa dwubiegunowość nie odpowiada podziałowi na to, co słuszne i to, co błędne. Ujawnia się skłonność antagonistów do podobnych lub wręcz identycznych zachowań, aż przeciwnicy zaczynają jawić się jako przedstawiciele tego samego, dość w sumie podłego gatunku. Prowadzi to wprost do pytania o rzeczywiste znaczenie radykalnych na pozór różnic między wyznawanymi przez nich przekonaniami.

Smith nie dopuszcza do tego, by na spolaryzowane stanowiska czytelnik zbyt łatwo narzucił gotowe oceny. W tym celu przeciwnikiem specjalnych praw dla mniejszości czyni postać pochodzącą z Karaibów, należącą więc do grupy owych dyskryminowanych obywateli. Z kolei o prawa dla imigrantów walczy biały, rodowity Anglik. To zabieg dość przewrotny - chodzi nie tylko o to, że w powieści Smith konserwatystą jest czarny, a liberałem biały, ale że ten drugi uznaje się za przedstawiciela interesów kolorowych, gdy tymczasem karaibski emigrant kwestionuje jakiekolwiek wyróżnianie interesów mniejszości etnicznych.

Zadie Smith, sama wywodząca się z rodziny imigrantów, próbuje przedstawić racje konserwatysty bez uprzedzeń: akcja afirmatywna jest błędem, gdyż wyodrębnia obywateli pochodzących z dawnych kolonii, tym samym naznacza ich piętnem osobności, a w konsekwencji nadaje im status gorszych, bo niesamodzielnych, wspieranych przez rząd obywateli. Ich osiągnięcia jawić się będą nie jako wynik ich talentów i pracy, ale szczególnego uprzywilejowania w dostępie do nauki i zatrudnienia. Można zrozumieć irytację wybitnych jednostek, które przez całe życie żyją w poczuciu, że wydaje się im książki, przyznaje nagrody, przyjmuje na uniwersyteckie czy rządowe posady nie ze względu na kompetencje, ale dlatego, że należą do warstw dotychczas dyskryminowanych. Takie myślenie ma sens, pod warunkiem, że nie istnieją mechanizmy poważnie utrudniające mniejszościom funkcjonowanie w nowej społeczności i równoprawne korzystanie z możliwości osobowego rozwoju. Czy tak rzeczywiście jest, pozostaje kwestią do dyskusji.

Sama Zadie Smith wydaje się nie zwracać szczególnej uwagi na istniejące przejawy niesprawiedliwej polityki społecznej - jej kolorowi bohaterowie to zazwyczaj ludzie, którzy dobrze sobie radzą. Nie znaczy to, że brak w jej powieści osób ze względu na swoje pochodzenie dyskryminowanych i społecznie upośledzonych. Ale ci, którzy znaleźli się na społecznym marginesie, są także na marginesie powieści. Za mało o nich wiemy, by móc krytycznie czytać ich życiorysy i uznać, że ich nędza wynika z niesprawiedliwego systemu.

Smith opisuje wprawdzie demonstrację dyskryminowanych Haitańczyków, ale jednym z bohaterów czyni kolorowego rapera z ulicy, który ze względu na swój poetycki talent dostaje się poza wszelką procedurą rekrutacyjną na studia, a następnie otrzymuje stałą pracę na uczelni w dziale archiwizowania kultury hip hopu. Ogólny obraz, jaki się z tej powieści wyłania, przedstawia społeczeństwo, w którym kolorowi z reguły znajdują dla siebie miejsce odpowiadające ich ambicjom. System działa dobrze, problemy pojawiają się w stosunkach międzyludzkich.

Smith nie idzie więc przewidywalnym szlakiem obrońców wielokulturowości. Zacierając dwubiegunowy obraz współczesnych problemów społecznych, uniemożliwia czytelnikom łatwą identyfikację z głównymi postaciami swojego dramatu. Zwalczający emancypacyjną działalność gejów konserwatywny profesor okazuje się bliskim przyjacielem wpływowego polityka homoseksualisty. Najbardziej wyzwoloną seksualnie postacią jest jego wychowana w religijnej atmosferze nastoletnia córka. Z kolei syn radykalnego liberała ateisty ku strapieniu rodziców przyjmuje chrześcijaństwo.

Wizerunki profesorów, których gotowi bylibyśmy uznać za idealne wzorce dwu kontrastowych postaw, również ulegają przewartościowaniom. Obaj popełniają czyny podważające ich prawo do wypowiadania się w roli autorytetów moralnych. Obaj dyskredytują się, a tym samym dyskredytują wartości, które oficjalnie reprezentują. Choć kompromitacja jednostki wyznającej jakąś ideę czy związanej z określoną instytucją nie może być dostateczną podstawą do tego, by kwestionować zasadność tej idei czy instytucji, powieść, a przynajmniej najnowsza powieść Smith, w której dramat idei sprzęgnięty jest z kreacją postaci, rządzi się innymi prawami. Moralna klęska powieściowego liberała rzuca cień na współczesny liberalizm, zaś niegodne zachowanie konserwatysty podważa idee konserwatywne. A może należałoby powiedzieć inaczej: to Smith, kompromitując obu bohaterów, kompromituje reprezentowane przez nich ideologie, które toczy robak fałszu, nietolerancji i egoizmu.

Jak pamiętamy, u wspomnianego wyżej Szekspira racje zwalczających się rodzin zostają unieważnione miłością dwojga młodych ludzi. Nieistotna jest obiektywna słuszność jednej czy drugiej strony sporu - ważne, że ich antagonizm rodzi złe owoce, dlatego winien być przełamany. Choć imiona weneckich kochanków nie pojawiają się w powieści Smith, autorka rozpoczyna swoją opowieść od jawnie szekspirowskiego schematu: historią miłości, która połączyła dzieci dwu zwaśnionych rodzin. Ale kiedy czytelnik poczuje się na pewnym gruncie, rozpoznawszy znajomy scenariusz, Smith niespodziewanie zamyka wątek: wspomniana miłość okazuje się nieporozumieniem. Rolę postaci spajających zwaśnione rody, a tym samym budujących pomosty nad niedającymi się pogodzić ideami, pełnią natomiast u Smith żony obu profesorów. Te dwie czarne, dojrzałe kobiety, swoją mądrością i wielkodusznością wykraczają poza materię ideologicznego sporu, zaprzyjaźniają się "ponad podziałami". Dzielące je różnice przekonań nie mają znaczenia dla więzi, które się między nimi nawiązują.

Smith dokonuje tu znaczącej wolty, przechodząc niespodziewanie od krytyki do programu pozytywnego. Zakwestionowawszy zarówno teorie emancypacyjne, jak i zachowawcze, nie przyjmuje bezładnego relatywizmu, ale szuka wartości gdzie indziej i znajduje je w skromnej, ponadideologicznej aksjologii, której podstawę stanowią wierność, przyjaźń, uczciwość - wartości jak na wyrafinowanie naszej epoki zaskakująco proste i tradycyjne. Warto zwrócić uwagę, że dla Smith regulują one stosunki między konkretnymi jednostkami, a nie coraz bardziej abstrakcyjnymi grupami społecznymi czy ideologiami. Dotyczą konkretnych sytuacji życiowych, a nie długofalowych, steoretyzowanych projektów.

Można w tym programie dosłuchać się dalekiego echa conradowskiej etyki wierności, powstałej w podobnych do naszej epoki czasach dramatycznego załamywania się wiary w systemy, religie i ideologie, prowadzącego do relatywizmu i związanego z nim poczucia zagubienia. Smith nie przywołuje jednak autora "Jądra ciemności", brak u niej choćby sygnałów conradowskiego heroizmu, ale powołuje się na innego pisarza, Edwarda Morgana Forstera, dwadzieścia lat młodszego od Conrada, choć publikującego w tym samym czasie.

Forster znacząco przeformułował conradowską zasadę wierności. W głośnym eseju komentującym czyn Brutusa, który zdradził Cezara w imię wierności dla Rzymu, Forster wypowiedział pamiętne, bulwersujące niektórych słowa: "Gdybym miał do wyboru zdradzić przyjaciela lub ojczyznę, mam nadzieję, że starczyłoby mi odwagi, żeby zdradzić ojczyznę". Sformułowanie jest rzeczywiście jawnie prowokacyjne, ale ważna jest w nim zmiana perspektywy: z idei ogólnych, nieostrych i ponadjednostkowych, na wartości konkretne, imienne, uwiarygodnione osobistym doświadczeniem jednostki. Wydaje się, że w tym kierunku zmierza Smith, która wprawdzie tego cytatu nie przytacza, ale szpikuje swoją narrację, formalnie i językowo tradycyjną, wręcz wyzywająco anachroniczną, oczywistymi nawiązaniami do prozy Forstera. Co rusz trafiamy tu na całe sceny żywcem przejęte z jego powieści, czego przykładem mogą być, zaczerpnięte z "Howard's End", scena ukrytej darowizny lub wątek porozumienia kobiet ponad dzielącymi ich rodziny konfliktami.

Powieść kończy się sceną, w której profesor liberał, wygłaszając wykład, przywołuje "Kąpiącą się", jedno z najdoskonalszych płócien Rembrandta. Niewielki rozmiarami obraz przedstawia kobietę, prawdopodobnie kochankę artysty, Hendrickje Stoffels, która, podtrzymując fałdy białej koszuli i obnażając tym samym swoje zmysłowe uda, powoli, ostrożnie wchodzi do wody. Luźna koszula szczodrze odsłania jej dekolt, a na pochylonej, skupionej twarzy kobiety maluje się ledwo dostrzegalny, przykryty cieniem uśmiech, delikatne echo doświadczanej właśnie prostej przyjemności zanurzania się w wodzie. To płótno Rembrandta wydaje się należeć do zupełnie innego świata niż bez porównania głośniejsze "Nocna straż" czy "Lekcja anatomii doktora Tulpa". To dzieło intymne i osobiste, przywołujące piękno w jego codziennej, skromnej odmianie, niedające się ująć w ideologiczne formuły, wobec którego elokwentny wykładowca pokornie milknie, a pisarka kończy pisać swoją opowieść.

Zadie Smith, "O pięknie", przeł. Zbigniew Batko, Kraków 2006, Wydawnictwo Znak.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (50/2006)