To fenomen: polskie kino zdobywa nominacje do najważniejszych nagród

W ciągu ostatnich 10 lat polskie filmy zdobywały rekordową liczbę nominacji do najważniejszych nagród filmowych świata, zostawialiśmy w tyle m.in. Hiszpanię, Francję, Niemcy i kraje skandynawskie. Szkoda tylko, że ani razu nie wystawiliśmy w oscarowym biegu Agnieszki Smoczyńskiej. Z nią mielibyśmy jeszcze większe szanse.

24.10.2023

Czyta się kilka minut

Orzeł, wiedźmin i Oscary
W górnym rzędzie od lewej: Paweł Maślona „Kos”, Paweł Pawlikowski „Zimna wojna”, DK i Hugh Welchman „Chłopi”. W dolnym rzędzie od lewej: Agnieszka Smoczyńska „Silent Twins”, „Eternal Sonata”, „Wiedźmin 3: Dziki Gon” / MATERIAŁY PRASOWE

Nie trzeba sobie wyobrażać, można po prostu zobaczyć: Pan Twardowski wygląda jak Beckham. Ale tylko wygląda, bo chleje na umór, nosi żupan i karabelę, na poderżnięte gardło wystarcza mu igła z nitką. Zamiast wiedzy kupił nieśmiertelność, ale duszy nie sprzedał Diabłu, tylko Panu Lusterko – figurze istniejącej poza kategoriami dobra i zła. Tak to się toczy w „Sercach z Kamienia”, fabularnym dodatku do gry wideo „Wiedźmin 3: Dziki Gon”, gdzie pomagamy Twardowskiemu wygrać z przeznaczeniem. Areną naszych zmagań jest gabinet luster. I tylko w jednym z nich przegląda się Polska.

W trakcie seansu „Chłopów” DK i Hugh Welchmanów wracałem myślami do tej przygody. To, co widziałem na ekranie, nie było aż tak ekstremalnym przykładem popkulturowej żonglerki. Trochę się jednak zgadza: od eklektycznej muzyki z bałkańskimi motywami, przez modernistyczne malarstwo, po samą strategię artystyczną, wedle której sednem adaptacji może być pośrednie medium. W kontekście przyszłorocznych Oscarów, do których Polska zgłosiła „Chłopów”, te punkty zbieżne mogą mieć kluczowe znaczenie. Jeśli będziemy mieć szczęście, akademicy kupią towar, na który w Hollywood zawsze jest popyt – zaklętą w konwencji melodramatu i owiniętą w pozłotko słowiańskiej egzotyki tzw. uniwersalną opowieść.

„Chłopi”. Z Polski

Wiedźmin był ochroniarzem podczas rytuału dziadów, plądrował wieżę, w której myszy pożarły Popiela, i przemierzał słowiańszczyznę XIII wieku namalowaną pędzlami XIX-wiecznych klasyków; mijał niecki z płócien Malczewskiego, siadał pod wierzbami Wyczółkowskiego i podziwiał burze Chełmońskiego.

W „Chłopach” dzieje się coś podobnego – nie w planie fabularnym, lecz w sensie estetycznym. Twórców obu adaptacji łączy przeświadczenie, że nie ma lepszego języka do opisu namiętnej prozy Sapkowskiego i Reymonta niż młodopolski realizm z domieszką impresjonizmu. I że jest to konwencja plastyczna, dzięki której da się wydrenować naszą głowę z kłopotliwych pytań. W jednym przypadku byłyby to pytania o ograniczenia technologiczne, w drugim – o niedostatki budżetowe. A ci, którzy dostrzegają w nim jedynie „cepeliadę”, ewidentnie nie doceniają marketingowego potencjału tejże cepelii.

Jako że sami twórcy podkreślają w wywiadach, że „Chłopi” byli kręceni i malowani z myślą o międzynarodowym rynku, spytałem współproducenta filmu, Seana Bobbitta, o sens tej strategii artystycznej. W odpowiedzi ten sięgnął po muzykę Łukasza „L.U.C.-a” Rostkowskiego. Rozciągnął paralelę pomiędzy partyturą „Chłopów” i „Wiedźmina”, na tę samą nitkę nawlekł też „Zimną wojnę” Pawlikowskiego. We wszystkich tych utworach to właśnie muzyka była katalizatorem najróżniejszych popkulturowych skojarzeń. To dlatego scena przybycia kolędników w „Chłopach” przypomina sabat czarownic rodem z kina grozy, dudniące zaś transową muzyką wesele Boryny kojarzy się zarówno ze scenami narkotycznych maratonów tańca z filmów Tony’ego Gatlifa („Gadjo dilo”, „Exils”), jak i z Reymontowskim oryginałem, w którym „muzyka szła przodem i rżnęła ze wszystkich sił”.

Podoba mi się to podejście. Pozwala zdjąć Reymonta z koturnów i rozmawiać o nim przede wszystkim jako o ­fantastycznym narratorze, a nie nobliście czy patronie odradzającej się na naszych oczach – także za sprawą ­„Znachora” i nagrodzonego w Gdyni „Tyle co nic” – nowej filmowej chłopomanii. Pozwala spojrzeć też na Młodą Polskę jak na repozytorium uniwersalnych opowieści i zrozumiałych pod każdą szerokością geograficzną popkulturowych znaków. Będę się upierał, że to najlepszy sposób promocji polskiej kultury za granicą. Lepsza była tylko japońska gra wideo „Eternal Sonata”, w której umierający na suchoty Chopin walczy ogniem i mieczem z fantomami własnej wyobraźni, wykrzykując: „Orzel Bialy!”.

Pytanie, czy ten rodzaj „międzynarodowego” powabu przełoży się na oscarowy triumf i czy jego następstwem mogą być dalsze sukcesy filmu w zagranicznej dystrybucji, nastręcza więcej trudności. W ciągu ostatnich 10 lat polskie filmy zdobywały rekordową liczbę nominacji do najważniejszych nagród filmowych świata, zostawialiśmy w tyle m.in. Hiszpanię, Francję, Niemcy i kraje skandynawskie. Jeśli brać pod uwagę długie fabuły, krótkie metraże i animacje, zdobyliśmy ich aż 8, choć statuetkę zgarnął jedynie Paweł Pawlikowski za „Idę”. Coś zatem musimy robić dobrze. I coś źle, jeśli zamiast „Ostatniej rodziny” Jana P. Matuszyńskiego, „Demona” Marcina Wrony czy „Hejtera” Jana Komasy wystawialiśmy w oscarowym wyścigu ­„Powidoki” Andrzeja Wajdy, „11 minut” Jerzego Skolimowskiego i „Śniegu już nigdy nie będzie” Małgorzaty Szumowskiej.

Z jednej strony stara gwardia: nieodżałowany Wajda, wykonująca kolejne piwoty Holland czy żyjący na własnej planecie Skolimowski. Ci, których członkowie kapituły „znają dobrze”, którzy „nie muszą już nic udowadniać”, bo – inaczej niż w piłce nożnej – „nazwiska grają”. Z drugiej strony nowoczesne kino autorskie; filmy zwrócone w stronę popkultury albo podążające za trendami w kinie artystycznym; Komasa, Szumowska, Pawlikowski. Statystycznie i na jednych, i na drugich wychodziliśmy dobrze.

Koniec końców nominacje dostawały bowiem te filmy, które o polskich sprawach opowiadały przez pryzmat konwencji „rytualnych” – zrozumiałych pod każdą szerokością geograficzną, operujących uniwersalnym językiem. Takie było „IO” Skolimowskiego, dyskutujące nie tylko z nowofalową klasyką w postaci „Na los szczęścia, Baltazarze!” Bressona, ale i z długą tradycją oświeceniowych powiastek. A także „Boże Ciało” Komasy – rozpisane na matrycy campbellowskiej „podróży bohatera”. A nawet – jeśli sięgnąć do początków ubiegłej dekady – „W ciemności” Holland; zadłużona i w polskiej, i w amerykańskiej klasyce antywojennej opowieść o grozie konfliktu, której bijącym sercem jest postać ostatniego sprawiedliwego. Wreszcie Pawlikowski z „Idą” i „Zimną wojną”. Niby „nasz człowiek”, ale tak naprawdę „nasz człowiek na Wyspach”. W teorii powracający do estetyki polskiej szkoły filmowej, w praktyce opowiadający kodem wizualnym czarnego kryminału. Wszystkie te zadymione knajpki, cały ten jazz jako kontrapunkt dla dorobku Mazowsza, te opowieści o kobietach fatalnych i wyliniałych facetach są w jego kinie idealną platformą do przepracowywania polskiej historii.

– Jest u nas poczucie jakiegoś wstydu związanego z kinem gatunkowym – diagnozuje Leszek Bodzak, założyciel studia Aurum Film i producent m.in. „Bożego Ciała”, „Żeby nie było śladów” i „Kosa”. – Myślę, że to sprawa kulturowa. Że lepiej czujemy się w kinie mówiącym na ważny temat, historycznym albo współczesnym. W każdym razie w takim, w którym element „polskości” jest mocny, ale tylko czasem uniwersalizowany. Wyjątkowo dobrze leży nam też obyczajowe kino artystyczne, w którym to sygnatura twórcy jest najważniejsza i które rzadko poddane jest jakimś regułom gatunkowym.

To celna diagnoza. Powiązałbym ją jeszcze z nieznośną już wizją artysty. Z tym wiecznym samospalaniem się na ołtarzu sztuki. Z usilnym uszlachetnianiem wszystkiego, co kojarzy się z kulturą popularną, czyli z przewidywalnym i oswojonym rytuałem dla masowego widza. Sukcesy naszych kandydatów do Oscara w ostatnich latach pokazują, że nie tędy droga.

Jak nas widzą...

Stan świadomości polskiego kina zależy w USA od tego, co powie Martin Scorsese (od lat promujący klasykę lat 60. i 70.), albo od tego, co wypromują polscy agenci sprzedaży. Oscary są w tym układzie bezcennym narzędziem, gdyż dobrze poprowadzona kampania jest w stanie dać filmowi drugie, międzynarodowe życie.

– Przy „Bożym Ciele” nie mieliśmy dystrybutora w USA aż do czasu, gdy film pojawił się na oscarowej shortliście. Wcześniej, pomimo obecności filmu na festiwalu w Wenecji, a także na dużych imprezach w Ameryce, mieliśmy również problem z tym, żeby zrecenzował go ktoś z „Variety”. Nawet shortlista nic w tym względzie nie zmieniła. Tekst pojawił się dopiero wtedy, gdy film dostał nominację – wspomina Jan Naszewski, właściciel New Europe Film Sales, niezależnej firmy dystrybucyjnej, która zajmuje się również zagraniczną promocją „Chłopów”. Jak twierdzi, zaważyło nieznane za granicą nazwisko Komasy. Zapewnia też, że w przypadku Welchmanów, nominowanych wcześniej do Oscara za „Twojego Vincenta”, sytuacja jest nieco bardziej komfortowa. Film trafił już do dystrybucyjnego portfolio Sony Pictures Classics.

Czym zatem mierzyć sukces polskich filmów na międzynarodowych rynkach? Jak donosi serwis Box Office Mojo, najbardziej kasową polską produkcją ostatniej dekady w kinach USA pozostaje „Zimna wojna”. Cztery i pół miliona dolarów to skromna kwota, lecz – jak utrzymuje Naszewski – sukcesu w tym przypadku nie mierzy się ilością zarobionych pieniędzy, tylko obsłużonych rynków: – Jeżeli film jest sprzedany na 10 czy 15 terytoriów, to bardzo dobry wynik. Możemy wtedy mówić o sukcesie. Przy „Chłopach” i „Bożym Ciele” ta liczba to 30, a nawet 50 terytoriów. Została nam jeszcze Japonia i Tajwan, resztę mamy. „Chłopi” będą nawet w Chinach, co zwykle się nie zdarza. To realne sukcesy i realne pieniądze.

Nagrodzony gdyńskimi Złotymi Lwami „Kos” Pawła Maślony nie mógł być zgłoszony do Oscara w tym roku, lecz już mówi się o nim jako o przyszłorocznym, eksportowym hicie. Lubię ten film z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że jest rzadką próbą skoku na naszą narodową świętość, czyli encyklopedyczną konwencję opowiadania o historii. Kiedyś coś podobnego zrobił Adrian Panek w „Daas” – opowieści o galicyjskim Żydzie, który infiltruje sektę Jakuba Franka. Później Łukasz Barczyk w „Hiszpance” (choć trudno w to uwierzyć, opowieść o pojedynku Ignacego Paderewskiego z komandem okultystów była pracą w konkursie na film o powstaniu wielkopolskim). „Kos” jest oczywiście dziełem znacznie lepszym, natomiast pozostaje świadectwem takiej samej bezczelności i swady.

Film Maślony to kuferek z gatunkowymi atrakcjami: zaczyna się jak western, potem przepoczwarza się w kino przygodowe, wreszcie zaś ląduje w rejonach tragifarsy w stylu Tarantina. Po trzecie, scenarzysta Michał A. Zieliński czyni Tadeusza Kościuszkę postacią podwójnie kodowaną. To jednocześnie facet gasnący w oczach, coraz bardziej umęczony mobilizacją polskiej szlachty („Wy to chyba nie chcecie wygrywać tych wojen?” – pyta), ale też zdeterminowany i przesiąknięty „zachodnią”, afirmacyjną filozofią. Słowem – taki, który spodoba się i polskiemu, i amerykańskiemu widzowi.

Jak zauważa Bodzak, ten ostatni argument może mieć marginalne znaczenie: – Kiedy zwracałem amerykańskim producentom uwagę na to, ile jest ulic Kościuszki w Stanach, to rzeczywiście coś kojarzyli. Prawie nikt nie wiedział jednak, o kogo chodzi. Kiedy opowiadałem o przyjaźni Kościuszki z George’em Washingtonem czy historię budowy akademii West Point, większość przecierała oczy ze zdumienia. Z naszej perspektywy to temat polsko-amerykański, lecz z ich niekoniecznie. To odwód na nasze polskocentryczne pojmowanie świata. I na to, że jeśli „Kos” sprawdzi się w Ameryce, to niekoniecznie właśnie dzięki tym atutom. „Narzędziami” promocji będą tu raczej paralele pomiędzy pańszczyzną a niewolnictwem oraz wątek imperializmu rosyjskiego. Samym Kościuszką nic tam nie ugramy.

Towar, czyli kto?

Małgorzata Szumowska dzieli swoją karierę pomiędzy polskie i zagraniczne produkcje. Wśród tych ostatnich jest (post)horror „Córka boga” oraz kontemplacyjne kino przygodowe „Infinite Storm”. Z kolei Jan Komasa kręci swój anglojęzyczny debiut „Anniversary” i jest wiązany z thrillerem o Fritzu Langu oraz powstawaniu jego ekspresjonistycznego arcydzieła „M – Morderca”.

W obliczu powyższych doniesień z Hollywood jest dla mnie zadziwiające, że ani razu nie wystawiliśmy w oscarowym biegu Agnieszki Smoczyńskiej. Reżyserka „Córek dancingu”, „Fugi” czy ­„Silent Twins” jest bohaterką dwóch narracji, które – biorąc pod uwagę historię kategorii „film obcojęzyczny” oraz zwycięskie produkcje – są przez akademików uwielbiane. Po pierwsze, „uszlachetnianie gatunku” w jej wykonaniu wolne jest od wstydu, o którym mówił Bodzak. Horror, musical czy kino inicjacyjne to dla niej przede wszystkim sprawdzone konstrukcje dramaturgiczne, działające na każdego widza na poziomie podprogowym. Po drugie, autorka wpisuje się w trend stary jak Hollywood. Mowa o praktyce kuszenia tzw. stranierich, czyli zdolnych młodych twórców spoza Ameryki tuż po ich udanym, globalnie wypromowanym debiucie (bądź drugim filmie). To właśnie z nią mielibyśmy największe szanse na kolejnego rycerzyka Akademii.

Pomijając doraźne i kręcone na gorąco kino społeczne, które w Polsce w zasadzie nie istnieje i które objawiło się w tym roku pod postacią monumentalnej „Zielonej granicy”, „Chłopi” są dobrym i bezpiecznym wyborem. Przemawia za nimi wszystko, co powinno przemawiać za polską kulturą: odpowiednie rozłożenie fabularnych akcentów, efektownie opakowany folklor, przystępny metraż oraz unoszące się nad Lipcami duchy Reymonta i Chełmońskiego (wypowiedziane w gdyńskich kuluarach zdanie: „Jednak co Nobel, to Nobel”, wciąż wydaje mi się najlepszą recenzją tego filmu). Mają też, co zaskakująco często podkreśla się w recenzjach, wiedźmińskie wsparcie. Inaczej niż Kościuszkę, akurat tego faceta nie trzeba w Ameryce nikomu przedstawiać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 44-45/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Orzeł, wiedźmin i Oscary