Terapia dla Polski

Uporczywe trwanie przez opozycję w poczuciu absolutnej słuszności własnej oraz absolutnej niesłuszności i zła rządzącej prawicy wydatnie przyczynia się do utrzymywania PiS przy władzy.

21.06.2021

Czyta się kilka minut

Demonstracja wokół zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Sopot, kwiecień 2016 r. / KAROLINA MISZTAL / REPORTER
Demonstracja wokół zaostrzenia prawa antyaborcyjnego. Sopot, kwiecień 2016 r. / KAROLINA MISZTAL / REPORTER

Coś bardzo charakterystycznego dla polskiej mentalności politycznej odezwało się w niedawnej aferze wokół poparcia, jakiego Lewica udzieliła dla ratyfikacji europejskiego Funduszu Odbudowy. Pamiętacie te głosy potępienia i oburzenia, od których zaroiło się w sieci? Tę bez mała apokaliptyczną opowieść o zdradzie i zaprzaństwie? No właśnie – jest w tym coś dla nas bardzo charakterystycznego. Żeby to odpowiednio wyłożyć, zacznijmy od psychoanalizy.

Zakleszczeni w koluzji

Któregoś dnia wybitny szwajcarski psychoanalityk Jürg Willi zorientował się, że świat wewnętrzny pacjenta to za mało. Potrafił latami analizować czyjeś fantazje i pragnienia, a mimo to poprawa nie następowała. Zastanawiając się nad możliwymi tego przyczynami, Willi sięgnął do rozważań psychoterapeutów systemowych, którzy nie traktowali jednostek jako oderwanych od wszelkich zewnętrznych kontekstów bytów, lecz przeciwnie – przyglądali się całemu środowisku, w którym ich pacjenci funkcjonowali. Willi zbudował koncepcję będącą kompromisem pomiędzy dwoma modelami. Tak właśnie w latach 70. ubiegłego stulecia powstała idea „koluzji”, jednego z najciekawszych narzędzi pozwalających rozumieć, co właściwie dzieje się z ludźmi pozostającymi w bliskich związkach, a jednocześnie przeżywającymi w nich mniejsze lub większe frustracje.

Fundamentalna okazuje się konstatacja: nasze przeżycia i stany wewnętrzne, nasze myśli i emocje biorą się nie tylko z naszej psychiki, ale również z rzeczywistości, w której żyjemy. W szczególności z relacji z innymi. Koluzja zaś to taki typ relacji, w której dochodzi do specyficznego zakleszczenia. Ludzie są ze sobą blisko, ale doświadczają dyskomfortu. Nie mogą się z tego układu wydostać, bo spełnia on rozmaite funkcje, np. pozwala nie konfrontować się z różnymi własnymi problemami i przerzucać je na partnera. W nim właśnie widzieć źródło wszelkich swoich nieszczęść, deklarować, że się ma go serdecznie dosyć, ale w związku uparcie tkwić… właśnie dlatego, że wygodnie jest lokalizować źródło wszelkich swoich nieszczęść wyłącznie na zewnątrz. Zwalnia to z odpowiedzialności za własne wybory i własne neurotyzmy.

Przypomina mi się to za każdym razem, kiedy myślę o polskiej scenie politycznej. O toczących się na niej sporach, o zaangażowanych w nią stronach, o nas wszystkich przeżywających ekstremalne poruszenia, toczących w portalach społecznościowych wirtualne kule śniegowe oburzenia, pogardy i wściekłości.

Przy wszelkich możliwych zastrzeżeniach, jakie można mieć do psychoanalizy jako metody terapeutycznej, jednego nie można jej odmówić. A mianowicie – wnikliwej obserwacji rozmaitych uników, mechanizmów obronnych, metod samooszukiwania się, jakie w służbie własnych interesów emocjonalnych stosuje nieustająco ludzki umysł. Polityka, w tym także polityka polska, nie jest od tego wszystkiego wolna. My również nie jesteśmy.

I kto tu jest symetrystą?

Od razu uprzedzam oskarżenie o symetryzm, które – mam wrażenie – pojawia się za każdym razem, kiedy ktoś próbuje w Polsce delikatnie choćby zakwestionować obowiązujący po liberalnej stronie sceny politycznej dogmat, jakoby rząd Zjednoczonej Prawicy czynił po 2015 r. wyłącznie zło.

Ten dogmat zakłada także, że ów rząd tworzą bez wyjątku ludzie źli i zdeprawowani, podobnie jak źli i zdeprawowani muszą być ci, którzy go popierają. Ktokolwiek zatem zaczyna zastanawiać się, czy aby faktycznie Prawo i Sprawiedliwość wszystko robi źle, czy są tam wyłącznie źli ludzie oraz czy poparcie dla tej partii jest czynem jednoznacznie moralnie nagannym – ten automatycznie ląduje w szufladzie z napisem „symetrysta”


CZYTAJ TAKŻE

DARIUSZ ROSIAK: Kultura unieważniania jest tak pozbawiona sensu, wyłączona z myślenia przyczynowo-skutkowego i poddana ideologii – że trzeba protestować.


Uprzedzam więc zarzuty o symetryzm, bo po pierwsze, nie uważam, że racje są rozłożone po obu stronach po równo. Przeciwnie, PiS mam za ugrupowanie, które stawia mnóstwo nietrafnych diagnoz oraz kilka trafnych, np. dotyczących negatywnych aspektów transformacji, ale ordynuje nań środki czyniące wielokrotnie więcej szkody niż pożytku. Po drugie – do symetryzmu znacznie lepiej pasuje mi właśnie dominujące dziś po liberalnej stronie sceny politycznej stanowisko, w myśl którego wszyscy jesteśmy świadkami i uczestnikami walki światła (my) i ciemności (oni). Tutaj dopiero mamy prawdziwą postulowaną symetrię – po jednej stronie czyste dobro, po drugiej czyste zło. Bez światłocieni, niuansów, autorefleksji.

Na takie rzeczy w stanie radykalnej wojny nie ma wszak miejsca. Żołnierz, który w okopach zastanawiałby się nad własnymi tendencjami do agresji i negował oficjalną narrację, wedle której przeciwnik jest zły, a on i jego ojczyzna reprezentują wyłącznie dobro, otóż taki żołnierz z pewnością zawahałby się przed naciśnięciem spustu. Ale czy to źle, że by się zawahał? A może właśnie dobrze? Może gdyby takich zawahań było więcej, zmniejszyłaby się suma przemocy w świecie? Cóż, nie jest to takie proste. Pytanie zasadnicze brzmi bowiem: czy zawahałby się także żołnierz z okopów naprzeciw? Jeśli nie, zawahanie naszego żołnierza okazałoby się gestem pięknoducha, śmiertelnie niebezpiecznym w skutkach.

Z tej matni nikt nie wyjdzie sam

W pewnym sensie podobnie rzecz się ma z polską sferą publiczną. Pojedyncze próby wyjścia poza paradygmat wojny totalnej z góry skazane są tu na niepowodzenie. Żeby z niego realnie wyjść, potrzebna jest bowiem – przynajmniej na tym etapie – obustronna wola choćby chwilowego zawieszenia broni i podjęcia rozmów. Nic podobnego jednak nie może już w tej chwili nastąpić, koluzja zaszła za daleko. I dlatego nawet potencjalnie przełamujące ten czarno-biały, wojenny model gesty – jak poparcie przez Lewicę projektu zakładającego pozyskanie przez Polskę 750 mld euro z europejskiego Funduszu Odbudowy – spotykają się wyłącznie z radykalnym, pełnym oburzenia potępieniem. Nic w tym dziwnego – koluzyjny układ ma tendencje samozachowawcze, próby rozmontowywania go, albo w każdym razie wyjścia poza, kończą się intensywną reakcją mającą na celu zachowanie status quo.

Osobliwa – i diagnostyczna – była tutaj jednak nie tyle odmienna opinia co do zasadności strategii politycznej Lewicy, ile raczej właśnie owo gremialne potępienie zamiast merytorycznej dyskusji. Tysiącom dramatycznych okrzyków o zdradzie, zaprzaństwie i obrzydliwości tego czynu, jakie rozlały się po internecie, towarzyszyły utrzymane w podobnym tonie wypowiedzi polityków – głównie – Platformy Obywatelskiej, którzy miotali na Lewicę ciężkie gromy. Praktycznie niemożliwa stała się merytoryczna dyskusja nad zasadnością bądź niezasadnością takiej akurat politycznej strategii, jaką wybrali Włodzimierz Czarzasty i Adrian Zandberg. Niechby i ona była błędna – choć stała za nią racjonalna myśl: w warunkach pandemicznego kryzysu nie powinno się potężnych pieniędzy dla Polski i Unii Europejskiej czynić stawką politycznego sporu – ale to by trzeba po pierwsze wykazać, a po drugie zamanifestować swoje odmienne zdanie inaczej niż za pomocą wzorcowego szantażu moralnego. Atmosfera histerycznego wzmożenia, która zdominowała przy tej okazji liberalną stronę sceny polityczno-publicystycznej, dla wielu jej obserwatorek i obserwatorów była niemożliwa do zniesienia.

Oczywiście, z pewnego punktu widzenia można na ten rodzaj radykalnej ortodoksji – wyrażającej się w przekonaniu części środowisk opozycyjnych, że mają one absolutny monopol na opór wobec PiS – spojrzeć jako na odmianę cynicznej strategii dominacyjnej. Stawianie sprawy na ostrzu noża, wzniecanie apokaliptycznej aury, domaganie się jedności oraz dekretowanie, że każdy, kto się z tego wyłamuje, jest winien najstraszliwszego zła – to wszystko mogą być po prostu skuteczne metody budowania swojej pozycji na scenie politycznej. Problem polega tylko na tym, że po pierwsze, na dłuższą metę prowadzi to do konfliktów i chaosu, a po drugie – to zwyczajnie nieprawda.

Święci nie uczą się na błędach

Demokracja jest środowiskiem, w którym w sposób niekolizyjny – albo kolizyjny w stopniu kontrolowanym – powinny móc współistnieć bardzo różne punkty widzenia, opcje polityczne i światopoglądy. Demokracja nie jest przestrzenią zaniku różnicy, ale przestrzenią, w której różnice są w sposób pełny i bezpieczny artykułowane, przy jednoczesnej zdolności każdej ze stron do stosownego samoograniczenia własnych potrzeb i uroszczeń, właśnie w imię utrzymania demokratycznego pola.

Jednomyślność nigdy nie była, nie jest i nie powinna być wartością w demokratycznym społeczeństwie, właśnie dlatego, że ludzkość niejako z natury jednomyślna nie jest. Jesteśmy istotami omylnymi, mozolnie, krok po kroku, budującymi obraz rzeczywistości i weryfikującymi co i rusz rozmaite własne przekonania – dlatego wypracowywanie optymalnej przestrzeni wspólnej i poszukiwanie najlepszych modeli funkcjonowania w świecie jest trwającym ciągle procesem.

W ramach tego procesu – którego historia naznaczona jest konfliktami, wojnami i antagonizmami – nie wynaleziono jak dotąd lepszego narzędzia aniżeli racjonalna dyskusja, w której wygrywać powinny nie emocjonalne perswazje, lecz argumenty, nie siła, lecz racja. Nie ma jednak żadnej racjonalnej dyskusji, bo jej być nie może, pomiędzy ludźmi wyłącznie dobrymi a wyłącznie złymi, pomiędzy stronnictwem światła i stronnictwem ciemności. Rzecz w tym, że członkowie każdego z tych stronnictw – osobliwie – bez wyjątku siebie mają za dobrych i świetlistych. Ktokolwiek zaś nie popełnia żadnych błędów – bo błędy popełniają wyłącznie jego przeciwnicy – ten siłą rzeczy nie może się na błędach uczyć. Zajmuje więc z coraz większym uporem wciąż na nowo tę samą pozycję, a brak oczekiwanych efektów składa na karb coraz potężniejszych przeciwników, owych „złych ludzi”.

I w ten właśnie sposób koło – czy raczej: koluzja – się zamyka.

Wyćwiczeni w niezgodzie

Nie jest to oczywiście w polskiej sferze publicznej żadna nowość, choć w ciągu ostatnich sześciu lat wszystkie powyżej opisywane zjawiska zdecydowanie się uwyraźniły.

Może to kwestia szerokiego społeczno-politycznego kontekstu – wszak wojny kulturowe i ekspansja prawicowego populizmu to fenomeny międzynarodowe; może częściowo także wynik rozwoju mediów społecznościowych, które zamiast ku uniwersalności prowadzą nas raczej ku plemienności; a może efekt skomplikowanej dynamiki narodowej mentalności, popychanej w stronę dualizmu co najmniej od początku transformacji.

Swoistym grzechem założycielskim dominujących po 1989 r. narracji była wszak właśnie ta upiorna bezalternatywność. Negowanie powodzenia planu Balcerowicza i w ogóle panujących po Okrągłym Stole polityczno-społecznych porządków przez długi czas kwalifikowane było przez znaczące ośrodki medialne i polityczne jako wyraz nieudacznictwa i mentalności à la homo sovieticus. Oto dostaliśmy wszyscy do rąk wędki – głosił oficjalny przekaz – gospodarka rynkowa zaś to ogromne i pełne ryb jezioro, wystarczy chcieć, by złowić, czego tylko dusza zapragnie. Komu się to nie udaje – dodawano – ten albo nie chce, albo nie potrafi. A kto na to narzeka, ten wykazuje postawę roszczeniową i propaguje ciemnogród. Z drugiej strony rosła alternatywna narracja – równie, co ta pierwsza, jednostronna i równie irracjonalna – w myśl której cała transformacja to sprawka obcych służb, lóż masońskich, tajnych paktów z diabłem przy Okrągłym Stole i w ogóle efekt jakichś wyłącznie straszliwych malwersacji i nadużyć.

Symetria tych opowieści – wyrażająca się właśnie w ich jednostronności, jednoznaczności, niechęci do uwzględniania niuansów – wytworzyła osobliwe sprzężenie. Gdzieś pomiędzy jedną a drugą opowieścią, jedną a drugą perspektywą, mieściły się tysiące, setki tysięcy, miliony ludzi, których osobiste doświadczenie z tymi opowieściami się nie zgadzało. I na którego ekspresję nie stwarzały one żadnej przestrzeni. Siłą rzeczy zatem – na zasadzie naturalnego ciążenia, z braku innych opcji, a wreszcie z rozsądnego konformizmu – ludzie przyjmowali w końcu albo jeden, albo drugi mit. A choć dominację symboliczną oraz instytucjonalną – w postaci politycznej władzy – dzierżyli od początku zazdrośnie zwolennicy opowieści o sukcesie transformacji, z biegiem czasu praktyka życiowa pozostałej części społeczeństwa wskazywała coraz dobitniej, że ta opowieść jest tyleż fałszywa, co niesprawiedliwa.

I tak stopniowo umacniała się wersja wobec propagandy sukcesu alternatywna, lecz wciąż niemająca realnej politycznej reprezentacji. Aż wreszcie – w 2015 r. – doszła ona w pełni do głosu, w bezprecedensowo brutalny sposób anektując ze sfery publicznej, ile się tylko dało.

Po drodze był jeszcze Smoleńsk – efekt zaniedbań, politycznych przepychanek, klasycznego polskiego bezwładu instytucjonalnego i braku wyobraźni. Smoleńsk, który już w kilka minut po katastrofie stał się zarzewiem analogicznych dwóch opowieści, dwóch równie irracjonalnych mitologii, bronionych z ogromną zapalczywością. W myśl pierwszej za wszystko odpowiadał „straszny Kaczor” albo czysty przypadek, w myśl drugiej – „Tusk z Putinem”. Cechą charakterystyczną obu tych mitologii – co oczywiście jest także cechą charakterystyczną opisywanej tutaj polskiej koluzji – było wzajemne obciążanie się odpowiedzialnością za wypadek oraz całkowite niedopuszczanie, że dowolny inny od wyznawanego w danym obozie scenariusz jest w ogóle jakkolwiek możliwy.

Mówiąc, że obie opowieści są równie irracjonalne, nie twierdzę, że ich prawdopodobieństwo jest jednakowe, ani nawet, że było jednakowe w momencie, kiedy 10 kwietnia 2010 roku otrzymaliśmy wiadomość o tym, że samolot z prezydentem na pokładzie rozbił się na lotnisku Siewiernyj. Twierdzę tylko, że traktowanie ich bezalternatywnie i deprecjonowanie każdego, kto się z jedną bądź drugą nie identyfikował, z racjonalnością nie miało nic wspólnego. Owszem, zarówno wersja o wypadku, jak i wersja o zamachu były początkowo uprawnionymi wariantami zdarzeń, słowem, wolno je było na wstępnym etapie racjonalnie dopuszczać jako warianty. To dopiero procedura dochodzenia do prawdy – śledztwo prowadzone zgodnie z przyjętymi zasadami – miała na celu ustalenie, który wariant jest najbardziej prawdopodobny. Tymczasem obsadzenie emocjonalne jednej lub drugiej wersji było w społeczeństwie, wśród polityków i mediów tak potężne, że żadne badania nie mogłyby zmienić wstępnie powziętych przekonań.

Między innymi dlatego właśnie – choć przebieg wypadku w zasadzie znamy – do tej pory nie odbyła się w Polsce autentyczna dyskusja o przyczynach tej katastrofy, jak również o odpowiedzialności politycznej za to, co się stało. W świecie dualistycznej koluzji nie było – i wciąż nie ma – na to miejsca. Każda ze stron, każda z opcji stała się zakładniczką tej sytuacji, wszystko bowiem, co powie, wszystko, co zrobi albo czego nie zrobi, może zostać natychmiast wykorzystane przeciwko niej. W tym sensie do dzisiaj nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ta katastrofa naprawdę się wydarzyła, bo nie jesteśmy w stanie wziąć jako wspólnota odpowiedzialności za to, co do niej doprowadziło.

Sensownie urządzić kraj

Podobnie nikogo w Polsce nie interesuje realna dyskusja o przebiegu i kosztach pandemii. Nikogo nie interesuje uznanie, uhonorowanie i symboliczne upamiętnienie śmierci niemal osiemdziesięciu tysięcy ludzi – jak to się stało w wielu innych krajach, choćby Czechach, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych czy Niemczech (na co zwracano uwagę w „Tygodniku Powszechnym” kilka numerów wcześniej). Nikogo to nie interesuje, ponieważ w Polsce nigdy nie było żadnej pandemii – podobnie jak nigdy nie było katastrofy w Smoleńsku. Była natomiast – jak twierdzą zwolennicy skrajnej prawicy spod znaku Konfederacji – wielka medialna mistyfikacja; był – jak z kolei przekonują politycy i zwolennicy opozycji – wielki blamaż rządzących, którzy swoim nieudacznictwem doprowadzili do kolejnej katastrofy; był wreszcie – jak przekonuje rząd – gigantyczny polityczny sukces Zjednoczonej Prawicy, która pokazała, że potrafi świetnie sobie radzić nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach. Debata o pandemii wygląda zatem dokładnie tak samo, jak debata o Smoleńsku i jak każda inna polska debata – polega na wzajemnym obciążaniu się winą i odpowiedzialnością oraz cedowaniu całego zła na przeciwników politycznych.


OBNAŻENI PRZEZ KORONĘ

ANDRZEJ STANKIEWICZ: Silne instytucje z ulotki wyborczej PiS okazały się tekturową makietą. Rządzący pokazali, że są zbyt mali na takie czasy. A my wszyscy zbyt często jesteśmy gotowi machnąć ręką na cudze cierpienie i śmierć.


Czy istnieje jakakolwiek droga wyjścia z tej sytuacji? Nie mam pojęcia, jestem natomiast przekonany, że uświadomienie sobie, w czym się de facto tkwi, jakie działają w danej sytuacji mechanizmy – zwłaszcza nieświadome – jest pierwszym koniecznym krokiem na drodze do przekroczenia z pozoru nieprzekraczalnych uwarunkowań. Rezygnacja z przekonania o własnej czystości moralnej oraz własnej bezwzględnej słuszności w każdej sprawie nie oznacza – wbrew temu, co się zazwyczaj podnosi, kiedy padają takie argumenty – politycznej kapitulacji.

Tak jest, PiS działa w sposób bezprecedensowo brutalny i pozbawiony hamulców, tak jest – wykorzystuje wszystko, co tylko można, żeby umocnić swoją dominację. Rzecz w tym, że to właśnie ­uporczywe trwanie przez opozycję w poczuciu absolutnej słuszności własnej oraz absolutnej niesłuszności i zła cechujących Zjednoczoną Prawicę wydatnie przyczynia się do utrzymywania przy władzy tej ostatniej.

To właśnie godne inkwizycji potępianie wszystkich, którzy nie śpiewają unisono w chórze, autorytarne wymaganie jedności, niechęć do rozliczania się z własnych błędów oraz ślepe popieranie swoich, nawet jeśli dopuszczają się czynów czy wypowiedzi, za które krzykliwie potępia się politycznych przeciwników, otóż to wszystko wywołuje w znacznej części społeczeństwa dokładnie takie samo poczucie dysonansu, jakie w 2015 r. zapewniło wygraną Prawu i Sprawiedliwości. I dlatego poparcie dla tej partii utrzymuje się na tym samym poziomie od lat, czego opozycja cały czas wydaje się zupełnie nie pojmować.

Tymczasem choćby drobna próba zmiany strategii – jestem pewien – przyniosłaby zdecydowany postęp, oznaczałaby bowiem coś, co dla wytrawnych psychoanalityków w rodzaju Jürga Williego było w sposób oczywisty pierwszym krokiem na drodze do psychicznej dojrzałości, a więc psychicznego zdrowia. A mianowicie – urealnienie. Oczywiście, konfrontacja z rzeczywistością bywa niekiedy trudna i bolesna, jednak jest zawsze lepsza niż pozostawanie w słodkim uścisku iluzji. Nawet jeśli oznacza przyjęcie do wiadomości niezbyt radosnej prawdy: pomimo faktu, iż nasza sprawa jest lepsza, również i my mamy ciemną stronę, popełniamy błędy, gubimy się i nie potrafimy osiągnąć zamierzonych celów. A nasi przeciwnicy są w gruncie rzeczy takimi samymi ludźmi, jak my. Nie są wcieleniem wszelkiego zła, po prostu z uwagi na rozmaite własne doświadczenia i koleje losu znaleźli się w pewnym momencie po drugiej stronie politycznej barykady i gdzieś indziej poszukują tego samego – recepty na dobre życie.

Chodzi jednak o to, żebyśmy mogli wszyscy – dzięki tym podobieństwom i pomimo różnic – żyć w miarę spokojnie i bezkolizyjnie w jednym, sensownie urządzonym kraju. ©

Autor jest filozofem, autorem książek, m.in. „Potyczki z Freudem” i „Co robić przed końcem świata”. Prowadzi audycje w radiu TOK FM i podkast „Skądinąd”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Eseista i filozof, znany m.in. z anteny Radia TOK FM, gdzie prowadzi w soboty Sobotni Magazyn Radia TOK FM, Godzinę filozofów i Kwadrans Filozofa, autor książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata” oraz „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2021