Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Przeceniano też od początku moc szefa resortu sprawiedliwości. Zbigniew Ziobro złożył u minister rodziny, pracy i polityki społecznej wniosek o rozpoczęcie procedury wypowiedzenia przez Polskę tzw. konwencji stambulskiej. Ale nawet gdyby rząd ten wniosek przyjął (nie uczynił tego: premier dla zyskania czasu wysłał w ub. tygodniu konwencję do Trybunału Konstytucyjnego), legislacyjna droga do wypowiedzenia byłaby mozolna. Po drodze zaś trwałaby wyniszczająca wojenka, której korzyści byłyby dla partii władzy niepewne – ten kolejny PiS-owski straszak ideologiczny na Polaków najwyraźniej nie działa, skoro wypowiedzenie Konwencji popiera dziś 15 proc. pytanych (sondaż SW Research dla „Rzeczpospolitej”).
Ta awantura wybuchła jako odprysk konfliktu premier–minister sprawiedliwości. Konflikt ten nie ma nic wspólnego z problemem przemocy. Jest tak samo oderwany od rzeczywistości, jak większość publicystycznych debat na temat Konwencji od treści tego dokumentu.
Jego lektura musi wzbudzić dysonans: czy to aby na pewno ten sam tekst, o który wściekły bój toczy pół Polski? To wszak w ponad 90 proc. zbiór słusznych oczywistości, pod którymi – gdyby nie ideologiczna wojenka – podpisałby się pewnie każdy: profilaktyka, ściganie, pomocowa infrastruktura, dobro ofiary etc. Litera prawa jedno, histeryczne interpretacje drugie (na pozycję lidera wysunął się w tej konkurencji poseł Porozumienia Kamil Bortniczuk, stwierdzając, że to Konwencja „dla dziczy”).
Co z pozostałymi kilkoma procentami? Spór o eksponowaną w Konwencji kategorię płci społeczno-kulturowej, a także kulturowe źródła przemocy należy uznać za wartość – podobny toczy się w wielu krajach. Przeciwnicy Konwencji widzą w jej tezach jeden z etapów rozmontowywania tradycyjnego porządku. Zwolennicy dowodzą, że dokument nie atakuje tradycji jako takiej, lecz te jej elementy, które mogą sprzyjać przemocy. I że ci, którzy upatrują zagrożenia dla tradycji, muszą mieć kiepskie mniemanie o jej trwałości.
By to sprawdzić, najlepiej przyjrzeć się samym historiom przemocy i ich typowym schematom: on bije, otoczenie nie chce się w „sprawy rodzinne” wtrącać, jej pozycja (brak własnych znajomych, brak środków do życia) sprawia, że w pułapce tkwi latami. Taka konwencja – chciałoby się powiedzieć, nawet jeśli ten schemat nie jest już równie silny jak dawniej. Tradycja i kultura nie biją kobiet – czynią to agresywni ludzie. Ale bijący w niektórych kulturach czuje się pewniej. A bita bardziej bezradna. Choćby dlatego istnienie Konwencji w Polsce ma ważny wymiar symboliczny.
Pół miliona. Przynajmniej tyle Polek pada rocznie ofiarą przemocy domowej. Czy da się z tym skończyć? Jak sprawdzają się polskie prawo i system? Jak działa mechanizm przemocy w rodzinie? I skąd obojętność otoczenia? Posłuchaj Podkastu Powszechnego
Co z jej realnym oddziaływaniem? Przez pięć lat rządów PiS mieliśmy wszystkiego po trochu: było nękanie organizacji, były próby absurdalnych zmian w prawie, zgodnie z którymi np. jednorazowy akt przemocy domowej nie byłby przemocą, ale też udane próby wprowadzenia zmian sensownych, jak przepis o izolacji domniemanego sprawcy. Co do Konwencji, jej wpływ na nasze życie pod rządami PiS pozostanie znikomy: ani nie załatwi ona – także zresztą pod inną władzą – wszystkich problemów, ani nie zniszczy tradycji. Najlepiej jej dalszy los podsumowuje doktryna Andrzeja Dudy sformułowana kilka lat temu przed kamerami TVP: „Przede wszystkim nie stosować”.
I tak też będzie: wiele zapisów Konwencji będzie bojkotowanych (włącznie z tymi zgoła nieideologicznymi, jak postulat wprowadzenia do prawa kategorii przemocy ekonomicznej) – ale próby jej wypowiedzenia będą się kończyły na pogróżkach.
Z przemocą domową da się skończyć. Tyle że sukces nie wynika zwykle z dobrego prawa i systemu, ale z pracy tych, którzy ponad ten system wyrastają. Czytaj tekst Przemysława Wilczyńskiego