Systemowy Smoleńsk

Łamane instrukcje, stary sprzęt, zamiatanie spraw wcześniejszych wypadków pod dywan i liczenie, że i tym razem się uda. Polskie państwo i przed, i po 2010 r. jest tak samo niebezpieczne.

04.04.2016

Czyta się kilka minut

Na lotnisku Siewiernyj, trzy dni po katastrofie. / Fot. Maksymilian Rigamonti / REPORTER
Na lotnisku Siewiernyj, trzy dni po katastrofie. / Fot. Maksymilian Rigamonti / REPORTER

Mimo trwającej już sześć lat dyskusji, konkluzja, która pojawiła się niedługo po katastrofie, ciągle obowiązuje. Wokoło lotu najważniejszych osób w państwie panował potworny bałagan. Pułk lotniczy był w stanie rozkładu, urzędnicy nie dopełniali obowiązków, nie przestrzegano instrukcji bezpieczeństwa.

Prosta prawda nie jest wygodna dla polityków. Dla jednych – bo rozbija mit o poległych i „zdradzonych o świcie”. Dla drugich – bo obarcza ich współodpowiedzialnością za wypadek.


CZYTAJ TAKŻE:

BÓL PONAD PODZIAŁAMI: Polskie spory długo jeszcze koncentrować się będą wokół Smoleńska. A przecież o tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. i później, można mówić bez zacietrzewienia. „Tygodnik” zaprosił do takiej rozmowy Barbarę Nowacką i Pawła Kurtykę.


Przecież nie spadają

Informacje, że z tupolewem stało się „coś” przy lądowaniu, docierały do najważniejszych osób w państwie już kilka minut po katastrofie. Radosław Sikorski dostał informację o 8.48.

Jadł akurat śniadanie w swoim domu w Chobielinie. Dzwonił szef departamentu wschodniego MSZ: „samolot rozbił się, ale nie było wybuchu”. Minister posłał SMS-a do Donalda Tuska, który akurat brał prysznic po joggingu. Prezydencki samolot miał kłopoty podczas lądowania. Kłopoty? Minister nie znał szczegółów, nie chciał siać niepotrzebnej paniki. Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera, dowiedział się z sekretariatu operacyjnego Kancelarii. Oficer dyżurny informował, że „samolot zjechał z pasa”, ale na razie nie wiadomo nic więcej.

Z początku nikt nie wierzył, że stało się coś złego. Jeden z najważniejszych polityków PO uznał informację o wypadku za bzdurę. „Przecież samoloty prezydenckie nie spadają” – powiedział i odłożył słuchawkę.

To doskonale tłumaczy bezruch pierwszych chwil. „To jakieś przekłamanie, coś nieprawdopodobnego, taka była pierwsza myśl” – tłumaczył mi jeden z ministrów.

Prawda dotarła do wszystkich, gdy na miejsce upadku maszyny przedostał się ambasador Jerzy Bahr, wraz z kierowcą BOR-u. Stojąc w błocie, patrzył na szczątki samolotu i opisywał, co widzi, Radosławowi Sikorskiemu.

Wtedy szef dyplomacji zadzwonił do premiera. Ten osobiście informował (już z pędzącego do stolicy samochodu) swoich najbliższych współpracowników: „Wracaj do Warszawy, oni wszyscy nie żyją”.

Raport NIK

Wiara w to, że „samoloty prezydenckie nie spadają”, opierała się na istnieniu procedur bezpieczeństwa, instrukcji, tego, że mamy specjalny pułk lotniczy wyspecjalizowany w transporcie VIP-ów, że wizyty najważniejszych osób w państwie przygotowuje sztab ludzi.

Kolejne tygodnie pokazały, że w tej sferze panował wielki chaos, utrwalany zresztą przez lata. Stan ten został udokumentowany przez raport Najwyższej Izby Kontroli z 2011 r. Dokument ten warty jest przypomnienia.

Dlaczego? Po pierwsze: kontrolerzy badali jedynie procedury organizacji lotów i zapewnienia bezpieczeństwa najważniejszych osób w państwie. Nie chodziło im tylko o konkretny lot, ale o to, jak działa cały system i na ile jest bezpieczny. Czytając raport, przenosimy się więc na wyższy poziom ogólności.

Po drugie: inspektorzy NIK wykonali wielką pracę. Procedury, dokumenty i instrukcje badali przez pół roku (od początku grudnia 2010 do końca maja 2011 r.).

Po trzecie: szefem NIK był wówczas Jacek Jezierski. Powołany na prezesa jeszcze w 2007 r. przez PiS-owską większość parlamentarną (wygrał z kandydatką PO Julią Piterą), cieszył się zaufaniem ugrupowania braci Kaczyńskich. Trudno go posądzać o to, że chciałby coś wypaczać czy tuszować.

Po czwarte: inspektorzy badali procedury i ich realizację. Wnioski, do których doszli, byłyby takie same, gdyby w Smoleńsku nie doszło do katastrofy.

Co ustalono? Trzeba przyznać, że raport NIK mrozi. Oto najważniejsze fragmenty: „We wszystkich kontrolowanych podmiotach stwierdzono istotne nieprawidłowości, które miały wpływ na niewłaściwe przygotowanie i realizację zadań [tj. organizacji wyjazdów i zapewnienia bezpieczeństwa VIP-om korzystającym z lotnictwa transportowego Sił Zbrojnych RP – red.] (…) Nieprawidłowości te miały charakter systemowy”.

Polegały one w szczególności na tym, że:

▪ nie było systemu norm, procedur i zasad postępowania, które minimalizowałyby ryzyko zagrożenia bezpieczeństwa najważniejszych urzędników w państwie;

▪ kolejni szefowie KPRM nie wywiązywali się z obowiązków organizacji wizyt i koordynacji wykorzystania transportu specjalnego;

▪ szefowie dyplomacji nie realizowali zadań w zakresie przygotowania wizyt, nie nadzorowali skutecznie uzyskiwania zgód dyplomatycznych na przelot i lądowanie samolotów, nie nadzorowali spotkań koordynacyjnych i rekonesansów, które powinny poprzedzać wizyty;

▪ kolejni ministrowie obrony i dowódcy sił powietrznych nie reagowali albo reagowali z opóźnieniem na to, co działo się w 36. pułku (odpowiedzialnym za transport najważniejszych urzędników);

▪ w pułku brakowało załóg, obniżał się poziom ich wyszkolenia, eksploatowano przestarzałą i awaryjną technikę lotniczą, lekceważono obowiązujące procedury;

▪ BOR nie sporządzało analiz zagrożeń i planów realizacji działań ochronnych odnoszących się do najważniejszych osób w państwie;

▪ ministrowie spraw wewnętrznych i administracji nie nadzorowali BOR-u, w szczególności w zakresie przygotowania i realizacji działań ochronnych w stosunku do najważniejszych osób w państwie.

I główny wniosek:

„W ocenie NIK nieprawidłowości te miały istotny wpływ na niewłaściwą organizację wizyt najważniejszych osób w państwie, a tym samym na ich bezpieczeństwo. Biorąc pod uwagę skalę stwierdzonych w toku kontroli nieprawidłowości oraz ich rangę należy przyjąć, iż ryzyko wystąpienia realnego niebezpieczeństwa zagrażającego najważniejszym osobom w państwie, korzystającym z transportu lotniczego Sił Zbrojnych RP w kontrolowanym okresie, było wysokie”.

Błaszczak obok Arabskiego

Warto spojrzeć na oceny, które dostały od NIK badane przez nią urzędy.

▪ Kancelaria Premiera: ocena negatywna w zakresie realizacji zadań związanych z organizacją wizyt osób zajmujących kierownicze stanowiska w państwie. Pozytywnie oceniono tylko to, jak KPRM przygotowywała wizyty szefa rządu. To znaczy, że Kancelaria dbała dobrze o premiera, zapominała o obowiązkach w stosunku do innych urzędników.

▪ MON: ocena negatywna – szczególnie za brak nadzoru nad 36. pułkiem.

▪ MSWiA: ocena negatywna – szczególnie za brak nadzoru nad BOR-em.

▪ MSZ: ocena negatywna w zakresie przygotowania wizyt. Pozytywnie oceniono jedynie reagowanie na sytuacje kryzysowe.

▪ Dowództwo Sił Powietrznych: ocena negatywna – ze względu na dopuszczenie do zapaści w 36. pułku.

▪ 36. pułk: ocena negatywna – działanie niezgodne z procedurami, nieprawidłowości w szkoleniach.

▪ BOR: odstąpiono od wydania oceny ogólnej, „pomimo stwierdzenia nieprawidłowości we wszystkich kontrolowanych obszarach”.

Kontrola NIK obejmowała lata 2005–2010. To znaczy, że realnie chodziło o system, a nie o pojedynczy wypadek. O rządy PO, ale także poprzedników z PiS, a częściowo również SLD. Dlatego w załączniku nr 3 „Wykaz osób zajmujących w latach 2005–2011 stanowiska kierownicze w kontrolowanych jednostkach”, np. w rubryce KPRM, obok Tomasza Arabskiego znajdziemy nazwisko Sławomira Cytryckiego oraz Mariusza Błaszczaka. I dla żadnego z wymienionych nie jest to powód do chwały – choć tylko Arabski poniesie, najpewniej, konsekwencje swoich zaniedbań (jego proces rozpoczął się w ubiegłym tygodniu).

Nie tylko w 2010 r., ale przez całe lata „wystąpienie realnego niebezpieczeństwa zagrażającego najważniejszym osobom w państwie było wysokie”. Nieszczęście mogło zdarzyć się wcześniej.

Wcześniej był Mirosławiec 

Jeden z fragmentów raportu NIK robi szczególne wrażenie. Okazuje się, że gdyby tylko przestrzegano istniejących – niedoskonałych, ale podstawowych instrukcji – do katastrofy nigdy by nie doszło.

Lotnisko Siewiernyj figurowało wyłącznie jako lotnisko wojskowe i nie było ujęte w dostępnym w pułku rejestrze lotnisk.

Oznaczało to, że z punktu widzenia procedur Siewiernyj był portem zamkniętym, nieczynnym. Tymczasem zgodnie z regulaminem lotów i instrukcją HEAD: „operacje startów i lądowań statków powietrznych o statusie HEAD [tj. z najważniejszymi osobami w państwie] można wykonywać na samolotach z lotnisk czynnych”.

Kolejne dokumenty – raport komisji Millera czy ustalenia prokuratury – to właściwie uszczegółowienie tego, co o systemie napisano w raporcie.

Pułk? Brak szkoleń na symulatorach, notorycznie pomijane wskazania systemu, który ostrzega o niebezpiecznym zbliżaniu się samolotu do ziemi, fałszowanie uprawnień załóg.

Lot? Przygotowany fatalnie. Jeden z członków załogi nie miał nawet szans na odpowiedni, zgodny z instrukcjami odpoczynek. Piloci nie dostali procedur lotniska, depesz o zmianach w pracy ważnych urządzeń na lotnisku, informacji o pogodzie, nie było też rosyjskiego nawigatora… Samo lotnisko było w fatalnym stanie. Urządzenia radarowe były przestarzałe. Na wieży panował bałagan. Jednak na to, co działo się po stronie rosyjskiej, mieliśmy znikomy wpływ – może poza tym, że nie musieliśmy wysyłać tam prezydenta i innych ważnych osób.

Te ustalenia trudno podważyć. Dobrze, gdyby nie próbowano ich zignorować. Niemożliwe? A kto pamięta jeszcze katastrofę wojskowej casy pod Mirosławcem, do której doszło 23 stycznia 2008 r.?

Samolot transportował oficerów lotnictwa uczestniczących w konferencji na temat bezpieczeństwa lotów. Przypomnijmy, że samolot startował z bazy w Krakowie-Balicach o 3.30 (załoga musiała więc przyjść na lotnisko w środku nocy). Leciał do Świdwina, potem Mirosławca, Poznania, Powidza i w końcu do Warszawy. Z powrotem start odbył się o 16.30. Casa poleciała do Powidza, potem do Poznania, i rozbiła się pod Mirosławcem. A w planie były jeszcze Świdwin i Balice. 12 startów i lądowań, na różnych lotniskach, jednego dnia! Sporo, ale nikt nie protestował.

W Mirosławcu nie działał nowoczesny system naprowadzania samolotu ILS (zamontowano go w 2001 r., ale zaraz się popsuł i tak już zostało). Lądowano więc prymitywnie na dwie radiolatarnie (jak w Smoleńsku). System ostrzegania przed zbliżaniem się ziemi był wyłączony.

Jak stwierdziła komisja badająca wypadek, drugi pilot miał małe doświadczenie, dowódca leciał pierwszy raz tym typem casy. Pogoda była fatalna. Pilot stracił orientację i zahaczył skrzydłem o ziemię. 4 członków załogi i 16 pasażerów zginęło na miejscu.

Komisja wytknęła m.in. niewłaściwy dobór załogi, niewłaściwą współpracę załogi w kabinie, niekorzystne warunki atmosferyczne, błędną interpretację wskazań wysokościomierzy przez załogę, błędne określenie i przekazywanie informacji o warunkach minimalnych do lądowania na lotnisku Mirosławiec itd.

Po katastrofie miano wdrożyć cały system procedur naprawczych. Miały obejmować wszystkie jednostki lotnicze, także 36. pułk. Ale wprowadzano je albo tylko na papierze, albo nieskutecznie – czego dowodem był Smoleńsk. Po 10 kwietnia 2010 r. fachowcy określali obie katastrofy mianem bliźniaczych.

Miękka dymisja 

Tak naprawdę stwierdzenie o bałaganie jest niewygodne dla dwóch głównych partii w Polsce. Dla Platformy dlatego, że to ona rządziła, tak więc bałagan obciąża jej ministrów, nadzorowanych przez nich urzędników i wojskowych. PO nie zależało więc na głośnych rozliczeniach.

Za mające charakter systemowy nieprawidłowości odpowiadali: szef KPRM, szef MON, szef MSZ, szef BOR, szef MSWiA. Gdyby na poważnie podejść do raportu NIK i raportu Millera, mielibyśmy serię dymisji i katastrofę wizerunkową gabinetu – „Przyznali się!”.

Tymczasem skończyło się na miękkim podaniu się do dymisji ministra obrony Bogdana Klicha, który w lipcu 2011 r. po opublikowaniu raportu Millera oświadczył: „Żadne informacje nie spływały do ministra obrony narodowej ani w postaci protokołów z kontroli przeprowadzanych w 36. spec pułku, ani też innych informacji, które dotyczyłyby nieprawidłowości w procesie szkolenia. Gdyby docierały, spotykałyby się z natychmiastową reakcją, tak jak w tych przypadkach, kiedy reagowałem natychmiast i bezpośrednio, kiedy bezpośredni przełożeni nie reagowali. Mówię o tym, bo tam, gdzie wiedziałem, reagowałem szybko”.

Minister powiedział „oszukiwali mnie” i odszedł. PO uważała, że to wystarczy.

PiS też nie skupiał się na „bałaganie”. Po pierwsze, skoro był systemowy, to dotyczył także urzędników. Po drugie, „zwykły” wypadek nie służył budowaniu legendy prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zgodnie z retoryką partii „poległ” pod Smoleńskiem. Brzmi to lepiej, niż „zginął w wyniku ogólnego bałaganu i urzędniczej niekompetencji”.

Znów się nie udało 

Lekceważenie bałaganu jest bardzo szkodliwe. Bo nawet gdyby udowodniono tezę, że tupolewa zestrzelono koło Smoleńska, i tak nie zmienia to faktu, że samolot nigdy nie powinien się tam znaleźć – o ile przestrzegano by instrukcji. Tym bardziej nie powinien się tam znaleźć przy takiej pogodzie i przy takim przygotowaniu lotu.

Ze Smoleńska należało wyciągnąć wnioski. Wyciągnięto?

Zdaje się, że gorzka lekcja niewiele nas nauczyła. Na to wskazują ostatnie informacje o działaniach BOR-u, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo prezydenta. Pancerna limuzyna po wybuchu opony wpada w poślizg na autostradzie. Znów chodzi „tylko” o łamane instrukcje, stary sprzęt, zamiatanie spraw wcześniejszych wypadków pod dywan i liczenie, że tym razem się uda. Czyli – tak jak zawsze. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, felietonista i bloger „Tygodnika Powszechnego” do stycznia 2017 r. W latach 2003-06 był korespondentem „Rzeczpospolitej” w Moskwie. W latach 2006-09 szef działu śledczego „Dziennika”. W „Tygodniku Powszechnym” od lutego 2013 roku, wcześniej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 15/2016