Świt życia

W Europie żyje około 20 osób zarażonych trądem. W Indiach sama tylko doktor Helena Pyz w ciągu 18 lat pracy zarejestrowała w swojej przychodni 59 tys. trędowatych.

08.07.2008

Czyta się kilka minut

Po południowej kąpieli: dzieci suszą się na słońcu i zakładają mundurki /fot. Regina Skibińska /
Po południowej kąpieli: dzieci suszą się na słońcu i zakładają mundurki /fot. Regina Skibińska /

Było to osiem lat temu. Do Jeevodaya przyniesiono trzymiesięczne niemowlę, tak wychudzone, że nie było wiadomo, czy przeżyje. Dziecko nie umarło. Na zrobionych pół roku później zdjęciach widać wielkie, smolistoczarne oczy i nastroszoną czuprynkę.

Dziś Patrycja przypomina kolorowego motyla. Nie chodzi, a unosi się nad ziemią, tańczy, czubkami brązowych palców unosi kolorową sukienkę. Wygląda, jakby frunęła w powietrzu. Jest jednym z 450 dzieci w Jeevodaya: ośrodku rehabilitacji trędowatych koło Rajpuru, w ubogim stanie Chhattisgarh, w samym środku Półwyspu Indyjskiego.

Większość dzieci mieszka tu w internacie i chodzi do szkoły. Dla innych - w tym Patrycji - Jeevodaya to nie tylko szkoła, ale także dom.

Jeevodaya w sanskrycie znaczy "świt życia". Ośrodek prowadzą Helena Pyz, lekarka z Polski, i ojciec Abraham - hinduski ksiądz pallotyn.

Dom na pustkowiu

Lotnisko w Rajpurze: jeden budynek plus pas startowy.

Przy wyjściu czeka doktor Helena. Energiczna 60-latka, ubrana po miejscowemu, mocny uścisk dłoni. Gdy idziemy w stronę samochodu, zauważam, że porusza się o kulach (później dowiem się, dlaczego).

Droga prowadzi wśród wysuszonych pól. Mijamy wioski z chatami z gliny, kolorowe świątynie, podupadłe baraki, które kilkadziesiąt lat temu były schronieniem dla tysięcy uchodźców ze Wschodniego Pakistanu (dziś Bangladesz).

Wreszcie - Jeevodaya. Z daleka wygląda jak oaza: parterowe, żółto-czerwone budynki toną w zieleni. Między drzewami roje kolorowych motyli. Pomarańczowe, z delikatnymi czarnymi żyłkami i biało obramowanymi skrzydełkami, a także połyskliwe, czarno-niebieskie, duże jak jaskółki - unoszą się chmarami. A wokół ośrodka jak okiem sięgnąć nieurodzajne pola, rdzawoczerwone drogi. Z lekka przymglone, jakby zmęczone upałem.

Tymczasem w szkole zaczyna się przer­wa kąpielowa. Na dziedzińcu internatu rozkrzyczany tłum czekoladowych dziewczynek ściąga beżowe mundurki i biegnie do łazienki. Potem ociekające wodą dzieci dosuszają się na słońcu, każde chwyta mundurek, wciąga na siebie - po czym biegną do stołówki po miskę ryżu z warzywami. A potem rozsiadają się grupami i omawiają swoje sprawy. Wtedy dopiero zauważają gości.

- Didi, didi - wołają dziewczynki i pokazują na migi, by zrobić im zdjęcie. "Didi" w hindi znaczy "starsza siostra". Dziewczynek jest już kilkanaście, chwilę później dwadzieścia parę. Krzyczą, rozpychają się, podchodzą pod obiektyw.

Dotknięte, nie chore

Czy wszystkie są chore na trąd? To pytanie narzuca się samo, na widok strupów na ciałach dzieci. Ale po minie doktor Heleny widać, że pytanie było niestosowne. - Żadne. Wszystkie są zdrowe - pada odpowiedź. Po czym doktor Helena tłumaczy, że dzieci są dotknięte przez trąd. A "dotknięte" to nie to samo, co "chore".

"Dotknięcie" to pojęcie społeczne, nie medyczne. Oznacza napiętnowanie przez chorobę. Dzieci mają świeże ślady po ospie wietrznej, ślady ogromne - jak wszystko w klimacie tropikalnym - ale trądu nie mają. Niektóre przeszły trąd i zostały wyleczone, inne pochodzą z rodzin, w których ktoś chorował.

Do Jeevodaya trafiają też podrzutki. Okrutne słowo, tu rozumiane dosłownie: dzieci są przynoszone przez rodzinę lub zwyczajnie pozostawione przed bramą Jeevodaya.

Jak Patrycja, Basia i Zosia.

Basia to drobna ośmiolatka z krwiakiem na główce. Ma uszkodzoną czaszkę, zaburzenia łaknienia i niedorozwój - efekt uderzenia w głowę. Prawdopodobnie rodzina chciała ją zabić. Gdy to się nie udało, dziecko podrzucono. Teraz nieśmiała Basia przytula się do doktor Heleny. Nauczyła się już chodzić, ma kontakt z otoczeniem, ale je z oporami.

Za ogrodem warzywnym i plantacją bananów - niewielki cmentarzyk. Wśród kilkudziesięciu białych krzyży grób podpisany "Zosieńka". Dziewczynka została podrzucona jako noworodek. Była wycieńczona, złapała infekcję. Nie udało się jej uratować.

Trąd, sprawa społeczna

W zieleni, wśród wypielęgnowanych grządek ojca Abrahama, ukryta jest też przychodnia. W środę i piątek doktor Helena przyjmuje pacjentów. Kolejki ustawiają się od rana. Właściwie nie ustawiają, ale siadają i nie kolejki, lecz kręgi. Cierpliwi Hindusi potrafią czekać godzinami.

Doktor bada, opatruje, odbiera porody. Jest lekarzem pierwszego kontaktu, a także laryngologiem, okulistą, dermatologiem, ginekologiem i pediatrą. Gruźlica, trąd, świerzb, skaleczenia, ropnie. U ludzi niedożywionych od pokoleń choroby rozwijają się szybko, a temperatura i brak higieny sprzyjają bakteriom (do mycia ludzi i zwierząt służy jeden staw).

Problem największy to trąd. Atakuje skórę, układ nerwowy. Pierwsza postać to guzki i obrzęki. Jest bardziej zaraźliwa, ale to druga postać trądu wywołuje największy lęk. Gdy atakuje końcówki nerwowe, choroba kończy się odpadaniem palców, uszu, nosa.

Przed odkryciem antybiotyków trąd był nieuleczalny. Dziś wiadomo, że chorobę można wyleczyć, a do zarażenia konieczny jest długotrwały kontakt z chorym. Jednak za trądem ciągnie się utrwalona przez wieki ponura sława i Hindusi nadal panicznie się go boją. Chorobę ukrywają, póki się da. Nieleczone ciała pokrywają rany, a nieleczeni trędowaci zarażają innych.

Efekt: w XXI w. uleczalna choroba nadal wywołuje spustoszenie. W Europie żyje dwadzieścia kilka osób zarażonych trądem. Tu sama tylko doktor Helena w ciągu 18 lat praktyki zarejestrowała w swej przychodni 59 tys. trędowatych. - Trąd jest bardziej problemem społecznym niż medycznym - tłumaczy. - Bakterie można zniszczyć, trudniej pokonać ludzkie uprzedzenia.

W Indiach nie ma miejsca dla trędowatych. Mąż porzuca żonę, dzieci zostawiają zarażonych rodziców, rodzice - dzieci. Dorosły traci pracę, dziecko przestaje chodzić do szkoły. Najgorzej jest na wsi, z której trędowaty jest wykluczany. On nie ma już nic. Trędowaci żyją więc w gettach zwanych koloniami. Tam zakładają rodziny i rodzą dzieci, od urodzenia napiętnowane i skazane na izolację.

Dla takich właśnie dzieci w Jeevodaya powstała szkoła. Umiejętność czytania w kraju, gdzie większość to analfabeci, jest cenna. Daje szansę na pracę i wyrwanie się z kolonii, na lepsze zamążpójście.

Lekarka

Codzienność ośrodka to ciągłe dylematy. Co robić, gdy rodzice przywożą nastolatka, który nigdy nie chodził do szkoły? Jeśli doktor Helena go nie przyjmie, prawdopodobnie będzie wegetować całe życie lub zostanie przestępcą. Jeśli trafi do szkoły - jaki wpływ będzie mieć zdemoralizowany chłopiec na innych? Czy w ogóle jest jeszcze szansa na wychowanie takiego dziecka? Więc doktor Helena czasem musi odmówić rodzicom. - Mogę pomóc tylko nielicznym. Nie zbawię całego świata - tłumaczy.

Ona jest motorem Jeevodaya. Krytyczna, ale i dowcipna, pełna zrozumienia. Dla siebie nie ma taryfy ulgowej. W dzieciństwie przeszła chorobę Heinego-Medina, po której pozostał niedowład nóg. Skończyła medycynę, została świecką misjonarką w Instytucie Prymasa Wyszyńskiego.

Pracowała jako lekarka w Ząbkach pod Warszawą do czasu, aż usłyszała, że w ośrodku dla trędowatych w Indiach choruje ks. Adam Wiśniewski - założyciel placówki i jedyny lekarz dla kilkunastu tysięcy ludzi. Zdecydowała, że pojedzie do Indii i w 1989 r. znalazła się w Jeevodaya.

Początki był trudne. Nowy język, nowe choroby, upalne lata i monsunowe deszcze. Inna kultura i mentalność. Dziś Jeevodaya jest dla Heleny domem. Tu wraca do siebie z Europy, oczekiwana i entuzjastycznie witana.

"Mami", mama. Tak do niej mówią.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 28/2008