Śmierć kondotiera

Jak na najsławniejszego najemnika XX wieku, głoszącego w dodatku, że urody życia można doświadczyć jedynie wciąż je narażając, Mike Hoare dożył wyjątkowo sędziwego wieku. I odszedł niezwykle spokojnie.
w cyklu Strona świata

04.02.2020

Czyta się kilka minut

Mike Hoare w Kongu, 1964 r. / Fot. AFP / East News /
Mike Hoare w Kongu, 1964 r. / Fot. AFP / East News /

Zmarł we śnie, przeżywszy ponad sto lat, w południowoafrykańskim Durbanie, który stał się jego drugim domem. 

Weterani z Konga

Najsławniejsi przed laty najemnicy w ogóle dożywają sędziwego wieku. Robert Denard, towarzysz broni Hoare’a i jego wielki konkurent do tytułu najemnika wszechczasów, dożył osiemdziesiątki. O prawie 10 lat przeżył go jego przyjaciel i bohater z czasów II wojny światowej, Roger Faulques. Niemiec Rolf Steiner, sławny z tego, że walczył nie dla pieniędzy, lecz dla idei i przygody, obchodził przed miesiącem 87. urodziny. Mniej szczęścia, bo skończyli życie około sześćdziesiątki, mieli Belg Jean „Black Jack” Schramme i Niemiec Siegfried „Kongo” Mueller, urodzony w Krośnie Odrzańskim były żołnierz Wehrmachtu, weteran kampanii wrześniowej i frontu wschodniego. Słuch zaginął po Johnie Petersie, ale o nim nigdy nie było wiadomo nic pewnego. Jedni twierdzili, że jest Brytyjczykiem, inni – że białym Rodezyjczykiem, jedni utrzymywali, że był bohaterem z czasów II wojny światowej, inni – że zdezerterował z brytyjskiego wojska.

Połączyło ich Kongo, pierwsza wielka wojna współczesnej Afryki, która wybuchła wkrótce po tym, gdy ta była kolonia Belgii, a wcześniej prywatna własność belgijskiego króla Leopolda, ogłosiła w 1960 roku niepodległość. Kongijska wojna była kolejnym zastępczym konfliktem w globalnej zimnej wojnie, jaką toczyły między sobą komunistyczny Wschód i kapitalistyczny Zachód. 

Władzę w niepodległym kraju przejął lewicujący, a więc wspierany przez Wschód Patrice Lumumba. Obawiając się nacjonalizacji należących do nich kopalń, belgijscy biznesmeni i politycy przekonali lokalnego kacyka i polityka Moise’a Czombego, by ogłosił secesję najbogatszej w surowce prowincji Katanga. Nie mogąc zaś otwarcie wesprzeć buntowników, namówili Czombego, by do wojny zwerbował armię białych najemników. Mike Hoare stawił się jako jeden z pierwszych.

Poskramiacz lwów

Był Irlandczykiem urodzonym w indyjskiej Kalkucie. Podczas II wojny światowej walczył w Indiach i Birmie, dosłużył się stopnia majora. Później, nie mogąc znieść monotonii życia księgowego, wyjechał do Południowej Afryki, organizować wyprawy podróżnicze, safari i polowania. Jego klientami byli zamożni i wpływowi politycy i przedsiębiorcy. To jeden z nich poznał go z Czombem, uchodzącym do dziś na Czarnym Lądzie za najpodlejszego zdrajcę.


Polecamy: Strona świata - specjalny serwis "Tygodnika Powszechnego" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego


Secesja Katangi została szybko stłumiona przez przysłane Lumumbie na odsiecz wojska ONZ. Nie ocaliły jednak samego Lumumby – ten został zgładzony na rozkaz Czombego, który w 1964 roku został wyznaczony na premiera Konga. W odpowiedzi na kongijskim wschodzie nową rebelię (wszystkie niemal powstania w Kongu wybuchają właśnie na wschodzie, najbardziej oddalonym od stołecznej Kinszasy) wywołali zwolennicy Lumumby, „Lwy-Simba”, wspierani przez Związek Radziecki i brodatych rewolucjonistów, którzy przejęli właśnie władzę na Kubie. Do Konga, na czele kilkunastu towarzyszy, zjechał z Hawany sam Ernesto „Che” Guevara, by służyć miejscowym towarzyszom radą i partyzanckim doświadczeniem.

Do walki z „Lwami” Czombe znów wezwał białych najemników, a ściągniętego z Południowej Afryki Hoare’a wyznaczył na ich dowódcę. Na jego wezwanie do Konga przybyły całe zastępy bezrobotnych po II wojnie światowej żołnierzy – życiowych rozbitków, którzy nie mogli odnaleźć się w pokojowych czasach po ogólnoświatowej wojnie. Jedni nie potrafili tylko znaleźć zajęcia, inni – sensu i celu w życiu. Jeszcze inni uciekali przed wyrokami sądów, listami gończymi, samotnością, strachem, że zmarnują życie, i codziennością, która po latach wojennego bohaterstwa wydawała im się nieznośnie nudna i pochłonięta trywialnymi sprawami.

Jak zdobyć stolicę

Jako się rzekło: wszyscy najsławniejsi w zeszłym wieku najemnicy zaczynali swoje kariery od Konga. Przyjechali tu Denard i Faulkes, „trójkolorowi korsarze”, którzy walczyli na swój rachunek, ale także wyświadczali przysługi „przyjaciołom” z Pałacu Elizejskiego. Tu wylądował „Kongo” Mueller, który nawet w Afryce przypinał do munduru swastykę i Żelazny Krzyż. Jego towarzyszami broni zostali powojenni rozbitkowie z Polski, z Rafałem Gan-Ganowiczem (1932-2002) na czele, dawni żołnierze, którzy nie mogli wrócić do komunistycznego kraju, albo uciekinierzy, którym udało się zbiec (podczas secesji Katangi lotnictwo Czombemu tworzył Jan Zumbach (1915-86), lotnik i bohater bitwy o Anglię). Jean „Black Jack” Schramme nie musiał nigdzie jechać – miał w Kongu farmę jeszcze z czasów kolonialnych, a za karabin chwycił, by bronić jej przed czarnoskórymi.

Po półtora roku półtysięczne, zaciężne wojsko Hoare’a stłumiło rebelię „Simbów”, a niewiele brakowało, by do niewoli dostał się sam „Che” Guevara. Prorok światowej rewolucji rozczarował się gorzko kongijskimi powstańcami. Narzekał, że brakowało im nie tylko rewolucyjnego animuszu, ale nawet zapału do walki. Pewnie by nie uwierzył, że w 1996 roku jeden z „Simbów”, Laurent-Desire Kabila wywoła na wschodzie Konga nowe powstanie, wygra wojnę i przejmie władzę w Kinszasie, a po jego śmierci w zamachu rządzić będzie syn Kabili, Joseph (ustąpił dopiero w zeszłym roku).

Najemnicy, których w walce z rebeliantami wspierali belgijscy spadochroniarze i amerykańska CIA, wsławili się szturmem na Albertville (dzisiejsze Kalemie) nad jeziorem Tanganika i powstańczą stolicę Stanleyville (Kisangani), gdzie uwolnili kilkuset białych osadników, misjonarzy i zakonnic, przetrzymywanych przez partyzantów w niewoli. Zwłaszcza ten ostatni wyczyn poprawił opinię o najemnikach z Konga, których na Zachodzie uważano za wyrzutków, rasistów, rzezimieszków i rabusiów.

Wściekły pies

I chyba właśnie naprawa wizerunku, a nawet stworzenie wyretuszowanego portretu najemnika jako romantycznie upozowanego wojownika, nienawidzącego tyranii i miłującego wolność, stało się największą zasługą Hoare’a i właśnie ona wyniosła go na piedestał najemnika wszechczasów.


Czytaj także: Wojciech Jagielski: Dobry doktor znad jeziora


Zawistnicy wytykali mu zawsze, że był chwalipiętą i o nic nie troszczył się tak, jak o własny wizerunek i o to, jak wypadał w oczach innych. Twierdzą, że czarny beret, z którym się nie rozstawał, nosił tylko po to, żeby przywodzić skojarzenia z marszałkiem polnym Montgomerym, dowódcą brytyjskich wojsk z II wojny światowej. Obnosił się też z wrogością wobec komunizmu, co również przyczyniło się na Zachodzie do poprawy opinii o najemnikach. „Zabić komunistę to jak rozgnieść robactwo – opowiadał Hoare po powrocie z Konga. – A zabić czarnego to jak zabić zwierzę”. Był ponoć zachwycony, gdy powiedziano mu, że w komunistycznych wschodnich Niemczech w gazetach nazywają go „krwiożerczym, wściekłym psem” i z upodobaniem przyjął to przezwisko za wojenny przydomek.

Dzikie gęsi

Był może megalomanem, ale był też znakomitym żołnierzem. Zarówno jako dowódca w walce, jak podczas szkolenia żołnierzy. W podległych sobie oddziałach narzucał dryl i dyscyplinę. Jego żołnierze musieli być ostrzyżeni, ogoleni, regulaminowo ubrani, musieli też uczestniczyć w ćwiczeniach i gimnastyce. W oddziałach, którymi dowodził Denard, bywało z tym rozmaicie: jego belgijscy i francuscy żołnierze nazywani byli w Afryce affreaux – „straszni”, „odrażający” nie tylko ze względu na okrucieństwo. „A jakże, dobrze ich pamiętam… brody po kolana, piersi obwieszone taśmami z pociskami, granaty wetknięte za pas, zwinięte skarpety – pisał w pamiętnikach Hoare. – No i zawsze krótkie spodenki… tak krótkie, że im jaja na wierzch wyłaziły… Męty niezasługujące na miano żołnierzy…”.

Dziwiło go też, że wśród najemnych żołnierzy jest aż tylu narkomanów, pijaków i homoseksualistów. „Ci przynajmniej są inteligentni i wrażliwi, dbają o siebie i o porządek – powiedział dziennikarzowi gazety „Washington Post”. – Nie rozumiem, dlaczego nie chcecie ich przyjmować do swojego wojska”.

Do stworzenia legendy Hoare’a przyczynił się także film „Dzikie gęsi” z 1978 roku, opowiadający o losach najemnych żołnierzy, w którym w jego postać wcielił się sam Richard Burton, a drugoplanowe role zagrali m.in. Roger Moore i Richard Harris. Film cieszył się sporą popularnością i upowszechnił wizerunek najemnika jako niegodzącego się z łajdactwami buntownika. Buntownika o przystojnej i szlachetnej twarzy Richarda Burtona.

Nieudany powrót

Hoare nie wybrał się, wraz z większością najemników, do Biafry, roponośnej prowincji w Nigerii, która na przełomie lat 60. i 70. ogłosiła secesję, choć prowadził ponoć negocjacje zarówno ze stroną rządową, jak i buntownikami. Pod koniec lat 70. pomagał ponoć rządowi Południowej Afryki werbować najemników na wojnę z komunistycznym rządem w Angoli. Stuknęła mu sześćdziesiątka, mówiono, że przeszedł na emeryturę.

Tym większym zaskoczeniem był jego powrót, gdy w 1981 roku na czele 50-osobowego oddziału najemników wylądował na Seszelach, by obalić tamtejszego prezydenta France-Alberta René (zmarły przed rokiem, w latach 1976-77 rządził jako premier, w latach 1997-2004 jako prezydent, ostatni biały prezydent w Afryce).

Zamach zakończył się całkowitą klapą, a „król najemników” wystawił siebie na pośmiewisko. Najemnikom nie udało się nawet wyjść z lotniska, na które przybyli z królestwa Suazi jako emerytowani rugbiści i piwosze (nie musieli się w ogóle charakteryzować). Wpadli, gdy jeden z nich, tęgo podpity, wdał się w awanturę z celnikami, a ci postanowili przeszukać jego bagaż i znaleźli w nim karabin maszynowy. Na lotnisku wybuchła strzelanina, a najemnicy, zamiast szturmować pałac prezydencki, musieli uciekać: zbiegli porwanym samolotem Air India z kompletem pasażerów, a w Południowej Afryce stanęli przed sądem jako powietrzni piraci i porywacze ludzi.

Pomysł na emeryturę

Śmiano się z Hoare’a, że pozazdrościł swojemu konkurentowi Denardowi, który nie dość, że wciąż walczył, to w 1978 roku dokonał kolejnego zamachu stanu na Komorach, osadził u władzy nowego prezydenta, a ten, aby się odwdzięczyć, uczynił najemnika dowódcą swojej gwardii prezydenckiej. Denard osiadł na Komorach, przyjął islam, zmienił nazwisko, pojął miejscową dziewczynę za nową żonę (dopiero w 1989 roku na rozkaz Paryża musiał wyjechać z Komorów). Hoare najwyraźniej zamierzał powtórzyć jego wyczyn – obalić prezydenta René, zastąpić go nowym, przejść do niego na służbę i przenieść się na emeryturę na Seszele.

Przed sądem skarżył się, że działał w porozumieniu z władzami Południowej Afryki i Kenii, a amerykańska CIA też o wszystkim wiedziała. Wyrok uznał za policzek – sąd skazał go na 20 lat więzienia, a potem zmniejszył karę o połowę ze względu na wiek oskarżonego. Ze względu na wiek oskarżonego! Wypuszczono go po 33 miesiącach, znów z powodu sędziwego wieku!

Obraził się na rząd Południowej Afryki: że w ogóle pozwolił wtrącić go do więzienia i że wyparł się z nim znajomości (Denard nigdy na żadnego gospodarza z Pałacu Elizejskiego się nie skarżył). W 1992 roku wyjechał do Francji. Zatęsknił za Południową Afryką i przeprosił się z nią dopiero w 2009 roku: wrócił do Durbanu, zajął się spisywaniem wspomnień.

Czas korporacji

Wieści o nowej wojnie w Kongu zastały go jeszcze w Langwedocji. Kiedy we wschodnich prowincjach wybuchło powstanie Kabili, prezydent Mobutu Sese Seko, który po wygranej wojnie z „Simbami” przegnał z kraju najemników, zagrożony wezwał ich na pomoc. Na czele zaciężnej, białej armii stanął dawny druh Hoare’a, Belg Christian Tavernier, mając za podwładnych żołnierzy z Bałkanów, weteranów tamtejszej wojny. Ale nie obronili władzy Mobutu, ich czas się skończył.


Czytaj także: Magdalena Rittenhouse: Korporacje na polu bitwy

Po zakończeniu zimnej wojny starych najemników zastąpili nowi bezrobotni żołnierze: z pokonanego i nieistniejącego już Związku Radzieckiego oraz właśnie z Bałkanów. Ale i oni szybko zostali spędzeni z wojennych pól, przejętych przez wyspecjalizowane w żołnierskim rzemiośle firmy, korporacje, działające legalnie i jawnie, podpisujące oficjalne kontrakty z rządami, albo rządom nieformalnie – jak rosyjski „Wagner” czy niegdysiejszy amerykański „Blackwater” – podległe.

Eric Prince, szef dawnego „Blackwater” i prawdziwy „król najemników”, od wielu miesięcy przekonuje rządy USA i Afganistanu, że za odpowiednią opłatę chętnie przejmie wojnę pod Hindukuszem i ją za nie dokończy. Od lat przekonuje też ONZ, by zrezygnowała z kosztownych misji zaprowadzania pokoju na świecie, a „błękitne hełmy” powierzyła jemu i jego żołnierzom. „Jesteśmy tańsi i znamy się na rzeczy” – kusi Prince.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej