Punkt zwrotny. Czy opozycja przejmie władzę jesienią?

Ilekroć Polacy zaczynali ostro oceniać rząd i zauważać pogarszającą się własną sytuację życiową, decydowali się na zmianę władzy. Właśnie jesteśmy świadkami podobnego zjawiska.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Marsz 4 czerwca w Warszawie, 2023 r. / TOMASZ GRZYB / FORUM
Marsz 4 czerwca w Warszawie, 2023 r. / TOMASZ GRZYB / FORUM

Manifestacja 4 czerwca przyniosła trzy ważne obserwacje. Najbardziej jednoznaczna dotyczy obozu rządzącego. Chyba dopiero to wydarzenie uświadomiło mu, jak jest źle. Druga dotyczy głównego nurtu opozycji – zwolenników Koalicji Obywatelskiej i tych, dla których odsunięcie PiS od władzy jest celem samym w sobie, bez stawiania żadnych dodatkowych warunków. Oni najwyraźniej zobaczyli, że aż tak źle nie jest. Wreszcie ci, dla których to wszystko nie jest aż tak proste, mieli okazję do utwierdzenia się w swoich przekonaniach.

Bardzo źle

W zamieszaniu wywołanym przez lex Tusk i opozycyjny marsz niezauważony przeszedł najnowszy sondaż CBOS. Ta rządowa instytucja od 30 lat pyta Polaków również o oceny samego rządu. Pozwala to porównać sytuację obecnego obozu władzy z poprzednikami – tymi, którzy oddali rządy po jednej kadencji, i tymi dwoma premierami – Donaldem Tuskiem w 2011 r. oraz Mateuszem Morawieckim osiem lat później – którzy przy władzy się utrzymali.

Powiedzieć, że dzisiejszy rząd ma problem, to trochę mało. Choć sam trend jest już wyraźny od dwóch lat, to jednak zbliżające się wybory nadają obecnym ocenom coraz większą wagę. Właśnie z takich majowych sondaży odczytać można było w przeszłości wynik jesiennych wyborów. Tymczasem bilans ocen rząd Morawieckiego ma gorszy od tych, które były udziałem gabinetów Marka Belki w 2005 r. i Ewy Kopacz w 2015 r. Dużo słabiej wypadł jedynie rząd Jerzego Buzka w 2001 r., minimalnie gorsze były oceny rządu Jarosława Kaczyńskiego w maju 2007 r. Wszystkie one pożegnały się z władzą pół roku później, i to ze sporym przytupem.

Drugie kadencje zarówno koalicji PO-PSL, jak i Zjednoczonej Prawicy też były zapowiadane przez takie sondaże; w majowych zestawieniach znajdowały się bowiem „nad kreską” – liczba zwolenników była większa niż liczba ich przeciwników. Wyjątkiem jest rząd Włodzimierza Cimoszewicza, który w 1997 r. miał lepszy od nich bilans. Trzeba jednak pamiętać, że koalicja SLD-PSL przejęła władzę w 1993 r. za sprawą ledwie jednej trzeciej wyborców, po politycznej katastrofie rozdrobnionego obozu solidarnościowego. Konsolidacja, do której doszło cztery lata później, wystarczyła, by wrócić do władzy.


PO MARSZU, PRZED WYBORAMI: POLITYCZNA MAPA POLSKI

 

MAREK KĘSKRAWIECSpodziewajmy się nie tylko protestów kwestionujących wyniki jesiennych wyborów. Nawet uczciwe mogą nie wyłonić zwycięzcy i rozpocząć erę politycznego chaosu.


Powody krytycznych ocen rządu są rozliczne – były na łamach „Tygodnika” wyliczane nie raz i nie dwa. Tąpnięcie przyniosła zwłaszcza pandemia, z kulminacją jesienią 2020 r., kiedy to protesty po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji kazały pożegnać się PiS z ponad 40-procentowym poparciem w sondażach i dziś partia walczy raczej o 200 miejsc w Sejmie niż o większość – 231. Ostatnie miesiące niczego w tej kwestii nie wstrzymały, żeby wspomnieć tylko o chaotycznej reakcji na rosyjską rakietę pod Bydgoszczą. Lecz poza chybionymi inicjatywami, nieudolnością i nadużyciami władzy nastąpiło w tej kadencji jeszcze jedno zjawisko. Załamał się trwający 20 lat proces wzrostu osobistego dobrostanu, widoczny w innym sondażu CBOS – tym, w którym Polacy deklarują, czy żyje im się dobrze czy źle.

Bilans takich ocen rósł od 2001 r., z niewielką stagnacją w latach 2010-12. Najwyższy poziom osiągnął w wyborczym roku 2019, gdy ponad dwie trzecie z nas deklarowało, że żyje im się dobrze, a tylko 3-4 proc., że źle (pozostali nie mieli jednoznacznej opinii). Od wybuchu pandemii bilans takich ocen zaczął się powoli pogarszać, by po trzech latach spaść poniżej poziomu, z jakiego się wspinał po wyborach 2015 r. To poziom i tak wyższy niż ten, który deklarowali Polacy w poprzednich kilkunastu latach od początku wieku, lecz w naukach społecznych panuje przekonanie, iż rewolucje nie wybuchają wtedy, kiedy ludziom jest źle, lecz wtedy, kiedy po długim okresie wzrostu następuje odwrócenie trendu.

Jeszcze gorzej

Nastroje społeczne stanowiłyby dla obozu rządzącego wyzwanie nawet wtedy, gdyby był on zwarty i solidarny. Lecz przecież już od trzech lat nie jest. Kwintesencją jego obecnej sytuacji jest to, co się dzieje w Trybunale Konstytucyjnym. Organ powołany do rozstrzygania najważniejszych sporów prawnych nie jest w stanie ustalić, kto nim kieruje, i zebrać się w ustawowym pełnym składzie. Może udawać jedność tylko wtedy, gdy chodzi o obronę „swoich” – tak jak w przypadku niewiarygodnej deklaracji w sprawie prezydenckiego ułaskawienia Kamińskiego i Wąsika, kwestionującej stanowisko Sądu Najwyższego. Naprawdę polski prezydent może ułaskawiać, kogo chce, kiedy chce i bez spełniania jakichkolwiek warunków? Każdy następny też tak będzie mógł?

Ponieważ jednak nadzieja umiera ostatnia, PiS rozpaczliwie trzyma się myśli, że da się raz jeszcze wygrać tymi samymi środkami, nawet jeśli sił jest już znacznie mniej. Większość sejmowa jest zszyta cieniutką nitką, natomiast zasoby państwa wysysane są celem gromadzenia zaskórniaków na gorsze czasy, a nie z myślą o kolejnych wyborczych fajerwerkach. Te zaś – jak ukazuje przykład 800 plus – spalają na panewce. Ciągle jednak partia pociesza się pierwszym ­miejscem w sondażowym rankingu i żyje wspomnieniami niegdysiejszych tryumfów. W zachowaniu dobrego samopoczucia pomagają jej też najzagorzalsi polityczni przeciwnicy, którzy za nic nie chcą porzucić nawyku demonizowania prezesa i jego drużyny, wyrobionego w coraz bardziej odległych czasach.

Znaczna część opozycyjnego komentariatu – w tym aktywni medialnie posłowie – jest rozdarta pomiędzy dwoma sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony jako oczywistość podkreśla ogrom zła będącego udziałem PiS – wliczając w to na równych prawach przestępstwa, błędy i zaniechania, ale też naturalną, przeciwną pozycję na osiach nieuniknionych ideowych sporów. Opozycja jest przekonana, że każdy rozsądny i uczciwy człowiek musi przyjąć taką właśnie perspektywę, więc co najwyżej, jak to ujął po manifestacji Tusk – „konsultować z PiS możemy warunki ich kapitulacji”.

Z drugiej strony całe to środowisko dobrze pamięta, że takie same uczucia miało w 2019 r., a jeszcze lepiej, jak to się wtedy skończyło. Gardzi więc i podziwia. Jest bowiem przekonane, że tamto zwycięstwo PiS zawdzięcza sprytnym trikom i brakowi takowych po stronie opozycji. Bardzo chciałoby nokautu przeciwnika i frustruje się, że nie potrafi wyprowadzać ciosów, które mogłyby go przynieść. Choć za oczywistość uznaje swoje przywiązanie do demokracji, to w praktyce trudno mu sobie wyobrazić cierpliwe ucieranie poglądów i mozolne zwycięstwo na punkty. Te zjawiska nie mieszczą się w logice twitterowej komunikacji, która w klasie politycznej zaczęła dominować. Z takiej perspektywy oceniana jest też opozycyjna manifestacja.

Nie aż tak źle

Z marszem w rocznicę czerwcowych wyborów Tuskowi się poszczęściło. Pomógł mu PiS, kierując swe działania ku standardowym problemom, chwytającym za serce główny opozycyjny nurt – praworządności i nadużyciom władzy. Pomógł też prezydent, podgrzewając atmosferę wokół tematu. Najpierw szybkim podpisem pod ustawą o komisji badającej rosyjskie wpływy, a potem podważeniem swoich własnych deklaracji o konstytucyjności uchwalonych przez PiS rozwiązań. Wreszcie pomogła pogoda.

Tusk postawił na kartę, co do której nie było pewności, jaką ma wartość. Grał nią ryzykownie. Mógł swój pomysł wzmocnić i wykorzystać rozsądniej – już na etapie planowania dzieląc się inicjatywą 4 czerwca z pozostałymi liderami bloku senackiego. Wolał działać ponad ich głowami, choć przecież gdyby struktury reszty opozycji zaangażowały się wcześniej i uznały marsz za swój, frekwencja byłaby pewnie jeszcze większa.

Ale i tak wyszło na jego. Choć PiS swoimi inicjatywami ustawowymi poniekąd pokrzyżował plan, by głównym tematem uczynić drożyznę i złodziejstwo, to samo wystąpienie Tuska mogło się podobać. Tematy dzielące społeczeństwo zostały zgrabnie ominięte, podkreślone zostało zaś to, co może dobrze brzmieć w uszach nie tylko zwolenników wszystkich opozycyjnych partii, lecz również wahających się wyborców. Samorządność i proeuropejskość to akurat tematy, w których liderzy PiS najbardziej rozmijają się z odczuciami nawet własnego elektoratu.

Z relacji uczestników marszu wiem, że gdy jakaś grupa podjęła próbę skandowania hasła zapisywanego w postaci ośmiu gwiazdek, starsza dystyngowana manifestantka powiedziała głośno i z godnością: „Ja nie j...ę”. Innego odzewu nie było. Próby przedstawiania przez spin-doktorów PiS odosobnionych incydentów na manifestacji jako dowodu na „marsz nienawiści” były równie oderwane od rzeczywistości jak zaniżanie frekwencji. Jeśli podważały czyjąś wiarygodność, to tylko ich samych.

Uczestnicy i kibice marszu mieli swoją chwilę tryumfu i radości. Tyle że po stronie organizatorów zabrakło pomysłu, co zrobić z liderami mniejszych partii. Trudno za sensowne uznać sprzeczne zeznania co do źródeł ich cichej obecności oraz mniej lub bardziej złośliwe komentarze w kolejnych dniach. Brak takiego przygotowania został szybko wykorzystany przez PiS i jego media. Gdy nie udało się zredukować skali wydarzenia ani zohydzić samych uczestników, pozostało wykorzystanie marszu do wbijania klina w szeregi opozycji. Służyć temu miało sugerowanie, że wszystko to skierowane jest wyłącznie przeciw liderom Trzeciej Drogi i Lewicy. I jest ono groźniejsze dla Tuska niż szyta grubymi nićmi komisja, bo odbiera mu więcej wiarygodności. Dodatkowo może sprowokować paniczne ruchy ze strony innych liderów opozycji, ich zaplecza, czy wreszcie części wyborców.

Nie takie proste

Szczególnie niebezpieczne dla bloku senackiego jest ożywienie nadziei zwolenników jednej listy. Gdy zdawało się, że sprawa jest już zamknięta, znów pojawiały się głosy sugerujące to rozwiązanie. Jest jednak bardzo wątpliwe, by marsz przekształcił się w impuls, który przełamie ograniczenia stojące na drodze takiego projektu. Natomiast na pewno nie służy trójce potencjalnych koalicjantów dalsze roztrząsanie tego tematu. Wałkowanie go przez ostatni rok bez konkluzji przyczyniło się do kluczowej zmiany, która na naszej scenie nastąpiła wiosną – wyraźnego wzrostu sił Konfederacji.

W oczach zdeterminowanych przeciwników PiS jest jedna gorsza perspektywa niż samodzielne rządy tej partii w kolejnej kadencji. To koalicja PiS-Konfederacja. Partia, która jeszcze w zeszłym roku zmierzała pod próg wyborczy, została ożywiona splotem czynników. Na pewno swoją rolę odegrała tu zmiana kierownictwa na młodsze. W przypadku Sławomira Mentzena można nawet powiedzieć, że zupełnie nowe. Istotne znaczenie miało też rozpoczęcie przez KO licytacji z Lewicą w sprawach obyczajowych, a z PiS na polu transferów socjalnych. To ostatecznie osierociło niegdysiejszy rdzeń elektoratu Platformy – konserwatywnych liberałów. Najmniej przewidywalne skutki ma jednak inne źródło wzrostu poparcia Konfederacji.

Partia ta przez lata była przedstawiana – zarówno przez sam PiS, jak i resztę opozycji – jako sojusznik ostatniej szansy Kaczyńskiego. Sama też w niejednej sprawie stawała po stronie rządu. Nie dla interesu, lecz w ramach wspólnych poglądów, np. na kwestie europejskie. Ale takie rozchwianie to dla Konfederacji zagrożenie – gdy zbliżają się wybory, ludzie chcą mieć pewność, czy głosują za zmianą premiera czy za jego pozostawieniem. Nowe kierownictwo ostatecznie jako swój sztandar podniosło ostrą krytykę rządu. Krytykę z innej strony, niż zwykła to czynić reszta opozycji – uderzenie skierowane zostało na flagowe projekty PiS, czyli transfery socjalne z 500 plus na czele.

To tworzy sytuację w zasadzie tragikomiczną. Ostatnią deską ratunku PiS stała się partia, której główną bronią jest atakowanie jego rządu i której marzy się zepchnięcie go w otchłań, a w końcu zajęcie jego miejsca na scenie politycznej. To mogłaby być zapowiedź niezłego powyborczego chaosu, tyle że do wyborów jeszcze daleko. Teoretycznie KO mogłaby się teraz skoncentrować na działaniu, które zwiększy jej siłę wcale nie kosztem PiS czy senackich koalicjantów – na wyrwaniu młodych liberałów spod skrzydeł Konfederacji. To jednak manewr znacznie trudniejszy niż przekonywanie wyborców chcących odsunąć Kaczyńskiego od władzy, że najskuteczniejszym na to sposobem jest przeniesienie swojego poparcia z mniejszych partii (Trzeciej Drogi i Lewicy) na KO.

Ten argument, powtarzany raz za razem w publicznej debacie, jest po prostu nieprawdziwy. Biorąc pod uwagę matematyczne wyliczenia nie ma znaczenia, na którą z list opozycyjnych padnie głos, jeśli żadna z nich nie wyląduje pod progiem. Za to z punktu widzenia nawet największej partii opozycyjnej kluczowe jest to, żeby żaden z potencjalnych sojuszników pod progiem nie wylądował. Jeśli nie da się ich połknąć w całości, to lepiej pozwolić im żyć w spokoju, troszcząc się o to, by pozyskiwali nowych wyborców spoza sojuszu – w szczególności mobilizowali przez swoje sieci społeczne miliony biernych dotąd obywateli.

Z perspektywy opozycji najważniejszym przedwyborczym wydarzeniem ostatnich tygodni było porozumienie PSL i Polski 2050. Zredukowało ono liczbę liczących się partii do takiej, która mieści się w ramach naszej rywalizacji politycznej. Osobny start aż czterech partii bloku senackiego najpewniej oznaczałby, że jedna z nich wyląduje tuż pod progiem. Tego właśnie uniknięto. W efekcie mamy obecnie (z PiS i Konfederacją) pięć list, które sytuują się nad wyborczym progiem. To dokładnie tyle, ile dostawało się do Sejmu w 2011, 2015 i 2019 r. Od czasu wprowadzenia obecnych okręgów w 2001 r. i metody D’Hondta w 2005 r. tylko raz było ich mniej (cztery w 2007 r.), raz zaś więcej (sześć w 2005 r.). Trzecia Droga rozwiązała więc główny problem opozycji w minionym roku, lecz sojusznicy nie chcą tego docenić.

Trudno powiedzieć, na czym zwolennicy jednej listy opierają swoje rachuby. Jest mało prawdopodobne, by w wyborach sejmowych doszło do takiej polaryzacji, jak w drugiej turze wyborów prezydenckich. De facto na naszej scenie politycznej mamy do czynienia raczej z triangulacją i to w formie „uszczelki Sierpińskiego” – czyli nieskończenie rozdrabniających się trójkątów. Są dwie duże partie i ta reszta, która się w nich nie mieści. Ona też się dzieli na trzy – Trzecią Drogę, Lewicę i Konfederację. Każda z nich również się dzieli, jak Trzecia Droga z PSL, Polską 2050 i byłymi politykami PO. Nawet niegdyś Zjednoczona Prawica dziś w praktyce dzieli się na zakon PC, grupę Morawieckiego i drobnicę, z Suwerenną Polską na czele.

Taka polityczna triangulacja, jak jej geograficzny odpowiednik, pozwala dostrzec więcej, patrząc na każde zjawisko z dwóch różnych stron. Może być źródłem przewag, jeśli dobrze ją wykorzystać, lecz może też prowadzić do zgubnych konfliktów i zamieszania. Efekt politycznej triangulacji jest taki, że nie mamy do wyboru tylko PiS i PO. Któraś z tych sił na pewno będzie u władzy po wyborach, ale o tym, która z nich, zdecyduje relacja sił pomiędzy trzema siłami spoza tej pary. Dwie większe partie mogą na tę zależność sił wpłynąć, lecz to nie takie proste, jak wzajemne odsądzanie się od czci i wiary. Wymaga samoograniczenia i pomysłów. I to będzie kluczowa rozgrywka w najbliższych miesiącach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Pułapka dwóch biegunów