Pieśni tułacza

Odszedł jak żył – wciąż w drodze, w tańcu, śpiewając ludziom o ich codziennym życiu, nadziejach i troskach. Był dla Południowej Afryki tym, czym Woody Guthrie, Johnny Cash czy Robert Johnson dla Ameryki: pieśniarzem, kronikarzem, kustoszem tożsamości i pamięci.
w cyklu STRONA ŚWIATA

19.07.2019

Czyta się kilka minut

Johnny Clegg w tradycyjnym stroju zuluskim podczas ślubu z Jennifer Bartlett, marzec 1989 r. / Fot. Trevor Samson / AFP / East News /
Johnny Clegg w tradycyjnym stroju zuluskim podczas ślubu z Jennifer Bartlett, marzec 1989 r. / Fot. Trevor Samson / AFP / East News /

Cztery lata temu, niedługo po 62. urodzinach, Johnny Clegg dowiedział się, że jest śmiertelnie chory i że niewiele zostało mu życia. Przerwał koncerty, którymi odmierzał czas, posłuchał lekarzy i poszedł do szpitala, gdzie przeszedł operacje i poddał się dwóm półrocznym sesjom chemioterapii. Kiedy dwa lata później umówił się na spotkanie z dziennikarzami, spodziewali się najgorszego.

„Mam raka trzustki... Tego się nie da wyleczyć... Już się z tego nie wykaraskam...” – wyznał w wywiadzie dla stacji Channel 24. Po czym oznajmił, że terapie i operacje poskutkowały na tyle, że choroba zelżała, więc postanowił wyruszyć w pożegnalną trasę koncertową. Tak ją zresztą nazwał: Ostatnia podróż. „To powinno być dobre zakończenie wszystkiego, co robiłem w życiu, odkąd skończyłem 14 lat” – dodał.

W ostatniej podróży zszedł mu prawie cały zeszły rok: osiem miesięcy w drodze i na koncertach. Stany Zjednoczone, Kanada, Dubaj, Mauritius, Londyn i Francja, gdzie poza Południową Afryką cieszył się największą popularnością i gdzie ochrzczono go „Białym Zulusem” (szczerze nie znosił, gdy go tak nazywano). Na koniec – ma się rozumieć – Południowa Afryka. 

Ostatni koncert odbył się w styczniu w Port Elizabeth, a ci, którzy widzieli go na scenie, przysięgają, że nie wyglądał na chorego ani słabego. Ani starego – jeśli sześćdziesiąt parę lat oznacza starość. Jak dawniej grał, śpiewał i tańczył do upadłego. Siła i energia zdawały się go rozsadzać. W zuluskich tańcach, które wykończyłyby młodszego i silniejszego, toczył boje z wyimaginowanymi przeciwnikami, zadawał ciosy włócznią i dzidą, bił i kopał, wymachując nogami wysoko, aż nad głowę.

To w tamtym czasie kolejny raz spotkał się z dziennikarzami. Mówił, że więcej już występować nie będzie, że założył fundację, która ma zbierać pieniądze na utrzymanie szkół dla najbiedniejszych, że zabrał się za książkę o swoim życiu. „Napisałem jakieś sto pięćdziesiąt stron, a dopiero jestem w połowie” – powiedział. Sporo mówił też o śmierci: o tym, że o niej rozmyśla i że człowiek nie jest przecież wieczny i wszyscy kiedyś umrzemy. „Następne dwa lata będą w mojej podróży przez życie najtrudniejsze” – oświadczył.

Okazało się, że były to jego ostatnie wypowiedziane publicznie słowa. 16 lipca jego stary przyjaciel i menadżer Roddy Quin ogłosił: dziś po południu, w wieku 66 lat, w rodzinnym domu w Johannesburgu, w obecności żony i synów Jonathan „Johnny” Clegg skończył życie.

Taniec i tożsamość

„Swoją muzyką, jak nikt inny, Johnny Clegg potrafił jednoczyć ludzi i sprawiać, że stawali się zgodną wspólnotą bez względu na mowę i kolor skóry” – ogłosił po śmierci pieśniarza rząd Południowej Afryki. „Opowiadał nam, jak żyliśmy w latach chudych i w latach tłustych” – powiedział przywódca opozycji w parlamencie. „Pokazywał, jak można łączyć rozmaite kultury nie tracąc jednocześnie własnej tożsamości” – dodał w telewizyjnym wywiadzie przyjaciel i menadżer artysty, Roddy Quin. Mówiono: pokazywał, jacy wszyscy moglibyśmy być, gdybyśmy tylko chcieli i bardziej się postarali. „Teraz, gdy odszedł od nas, spróbujmy wszyscy być trochę lepsi – wezwała jedna z gazet. – Johnny Clegg nie śpiewał, żeby zapełnić stadiony i sale koncertowe, i zgarnąć pieniądze za bilety. Śpiewał, bo w ten sposób próbował przekazać nam, jak zbudować wspólne państwo i społeczeństwo”.

Sam Johnny Clegg, trochę jak Bob Dylan, zaprzeczał, ilekroć pytano go o zaangażowanie w politykę. „Nie jestem żadnym działaczem politycznym, bo dla mnie polityk to ktoś, kto wiąże się z jakąś konkretną ideologią” – powiedział w wywiadzie dla londyńskiego „Timesa”. Był rok 1989, a w Południowej Afryce wciąż obowiązywał ustrój rasowej segregacji. „Nie należę do żadnej partii politycznej, ani za żadną się nie opowiadam – dodawał. – Opowiadam się za prawami człowieka”.

W innym z wywiadów, jakich w tamtych czasach udzielał, powiedział, że tym, co pochłonęło go bez reszty oraz ukształtowało jego życie, były tańce Zulusów, najliczniejszego i najbardziej znanego z ludów zamieszkujących Południową Afrykę. Zapadła mu w serce zuluska muzyka, ale nie uwiodła tak bardzo jak tańce. „Od pierwszego razu, kiedy się z nimi zetknąłem, czułem, że nie są tylko rytmem, dźwiękami i ruchami tancerzy, ale że wyrażają coś więcej, opowiadają o czymś, czego nie potrafię odczytać – wspominał. – Musiałem zrozumieć, co to jest, to było po prostu silniejsze ode mnie”. Po latach dodał, że obcowanie z kulturą, tradycjami i zwyczajami Zulusów pomogło mu zrozumieć samego siebie, odnaleźć własną, afrykańską tożsamość i spojrzeć na świat z nowej, innej perspektywy.

Wojownik stał się robotnikiem

Zulusi, potomkowie sławnych królów i władców potężnego imperium Szaki i Dingaana, pokonani i podbici przez Brytyjczyków i Afrykanerów, z niegdysiejszych, wzbudzających trwogę wojowników przerodzili się w górników z kopalni złota, robotników rolnych, kucharzy, zamiataczy ulic („wojownik stał się robotnikiem, a jego wojna zeszła pod ziemię” – śpiewał Clegg w pieśni „African Sky Blue”). Ściągali za chlebem do białych miast. Mieszkali w nich w specjalnych osiedlach, na przedmieściach, z dala od domów białych państwa, którym służyli. W zastrzeżonych dla białych dzielnicach mogli przebywać tylko na czas pracy i potrzebowali do tego specjalnych przepustek. Po fajrancie musieli wracać do baraków na przedmieściach. Nie wolno im było sprowadzać rodzin, nie mieli żadnych praw. W osiedlach robotniczych wolno im było przebywać tylko tak długo, jak długo byli potrzebni białym. Jeśli tracili pracę, musieli wynosić się precz, szukać zarobku gdzie indziej. Białym też nie wolno było, bez wyraźnego powodu, pojawiać się na czarnych przedmieściach. Na tym właśnie, na całkowitym rozdzieleniu ludzi różnych ras, polegał ustrój apartheidu.

Zulusi i wszyscy inni czarnoskórzy mieszkańcy zawłaszczonej przez białych Południowej Afryki stali się tułaczami we własnym kraju. O ich losie opowiadały pieśni, z najsłynniejszą „Shosholozą” na czele. O tułaczce śpiewał też Johnny Clegg. „Wszyscy ludzie, ruszający w świat za chlebem czy lepszym życiem, są tułaczami. I wszystkich ich łączy poczucie wykluczenia. Wszędzie, czy to w Ameryce, w Europie, czy Afryce – powiedział w jednym z wywiadów. – Ta bliskość, jaką czułem z Zulusami, wynikała chyba właśnie z tego, że ja też czułem się tułaczem”.

Płonne nadzieje

Urodził się w Anglii, jako syn Anglika i Żydówki z ówczesnej Rodezji Południowej, a dzisiejszego Zimbabwe, dawnej kolonii brytyjskiej na południu Afryki. Rodzina matki Johnny’ego wywodziła się z Litwy, najprawdopodobniej z tej jej części, która w tamtych czasach stanowiła część Polski. Kiedy poznała Dennisa, przyszłego ojca Johnny’ego, Muriel była piosenkarką jazzową i występowała w klubach muzycznych i kabaretach rodezyjskiej stolicy, Salisbury. Małżeństwo z Anglikiem nie przetrwało, a po rozwodzie Muriel postanowiła wrócić do Rodezji. Johnny wciąż był dzieckiem, gdy z matką i jej nowym mężem, Afrykanerem, dziennikarzem, przenieśli się do Południowej Afryki, do Johannesburga. Chcąc oszczędzić mu koczowniczego życia i uwolnić od więzów ustroju segregacji rasowej, a może żeby samej łatwiej zapuścić korzenie w nowym miejscu, matka posłała chłopca do szkoły z internatem, najpierw w Zambii, a potem w Izraelu, w nadziei (płonnej, jak się okazało), że syn da się wychować na bogobojnego Żyda. Zanim kolejne małżeństwo matki się rozpadło, ojczym,  autor rubryk kryminalnych, zdążył wprowadzić Johnny’ego w świat czarnych przedmieść, gdzie do zbrodni dochodziło najczęściej.

Wiodący od dziecka tułacze życie, Johnny Clegg wychował się właściwie na ulicy i wśród rówieśników, których tam spotykał. Już jako młody chłopak sięgnął po gitarę i szybko nabrał w grze na niej sporej wprawy. Pewnego dnia, słysząc jak gra, Charlie Mzila, 15-letni Zulus, który przyjeżdżał do dzielnicy Johnny’ego sprzątać w domach białych państwa, pokazał mu, jak stroi się gitarę na zuluską modłę, żeby wydobyć z niej dźwięki składające się na zuluską muzykę maskandi. Nowy przyjaciel zgodził się też uczyć „białasa” zuluskich tańców i zuluskiej mowy.

Czarny w białej skórze

Johnny Clegg okazał się tak pojętnym uczniem, że wkrótce mówił biegle po zulusku, a w czarnych przedmieściach zrobiło się głośno o białym chłopaku, grającym maskandi, a nawet stającego w urządzanych pokazach i zawodach zuluskich tańców isishameni. Zuluscy robotnicy mieli zresztą nieraz okazję, by posłuchać, jak gra, i obejrzeć, jak tańczy. Choć prawa apartheidu surowo mu tego zabraniały, przyjeżdżał do hoteli robotniczych, by dawać w nich z Charliem Mzilą występy.

Za złamanie nakazu rozdzielności ras po raz pierwszy został aresztowany jako 15-latek. Policjanci, którzy zaalarmowali matkę, nie mogli uwierzyć, że pozwala synowi zadawać się z „czarnuchami”. Nawet nie próbował zliczyć, ile razy był aresztowany i karany za zakazane wizyty w czarnych przedmieściach.


Czytaj także: Olbrzym - opowieść Wojciecha Jagielskiego o Nelsonie Mandeli


Wieści o białym gitarzyście, umlungu omnyama, czarnym w białej skórze, dotarły w końcu do Sipho Mchunu, znanego już zuluskiego muzyka i tancerza, który dorabiał w Johannesburgu jako sezonowy robotnik. Spotkali się, zaprzyjaźnili, zaczęli grać razem, a w końcu, w 1969 r., założyli zespół Juluka (trzech czarnoskórych muzyków i trzech białych), łączący muzykę Zulusów z zachodnią. Nikt nigdy wcześniej tak w Południowej Afryce nie grał. Nikt nawet nie wpadł na pomysł, że można tak grać. Johnny miał wtedy 16 lat, Sipho był o dwa lata starszy.

Ale muzyka tworzona i grana wspólnie przez białego i czarnego w apartheidowskiej Południowej Afryce była zakazana jak najgorsza zbrodnia. Choć Clegg i Mchunu szybko zyskali sławę zarówno wśród czarnej, jak białej młodzieży (a przynajmniej tej jej części, której doskwierał rasizm i konserwatyzm władz), żadna rozgłośnia radiowa (z powodu sprzeciwu władz i duchowieństwa; telewizja, jako odwodząca ludzi od modlitwy, zaczęła działać w Południowej Afryce dopiero w 1976 r.) nie nadawała ich utworów, nie wolno im było wspólnie występować. „Obchodziliśmy przepisy, albo je po prostu łamaliśmy, do głowy nawet nie przyszło nam, by się poddać – wspominał Clegg. – Nie mogliśmy dawać koncertów, więc występowaliśmy po uniwersytetach, kościołach, w hotelach robotniczych, w prywatnych domach. Zapraszały nas też niektóre ambasady na występy, na które przychodziło po pół setki ludzi”.

Polityka ich dopadła

Choć odżegnywał się od politycznych manifestów, sam fakt, że występował z czarnoskórymi muzykami, grał zuluską muzykę i w ogóle zdawał się nie zauważać rasowych różnic, sprawiał, że strażnicy apartheidu widzieli w nim wroga, a ich przeciwnicy – sprzymierzeńca, buntownika. „Nie graliśmy z powodu polityki, ale polityka sama nas dopadła” – powiedział Clegg w jednym z wywiadów. 

W 1979 roku Clegg i Mchunu nagrali pierwszą płytę, „Universal Man”. Żaden ze składających się na nią utworów nigdy nie pojawił się w ocenzurowanym radiu, ale płyta i tak odniosła fantastyczny sukces. Przyniosła muzykom pieniądze, posypały się zaproszenia z zagranicy, trasy koncertowe po Ameryce i Europie. Sukces okazał się jednak końcem Juluki. Dochody ze sprzedaży płyty i koncertów sprawiły, że Clegg mógł pozwolić sobie na rezygnację z pracy wykładowcy antropologii na johannesburskim uniwersytecie Witwatersrand. Sipho Mchunu kupił zaś stado bydła, wrócił do rodzinnej wioski i żon w Zululandzie, i zarzucił karierę muzyka. Clegg założył nowy zespół, Savuka, z którym odnosił sukcesy jeszcze większe niż z Juluką. Kapela została rozwiązana na początku lat 90., gdy Dudu „Zulu” Ndlovu, perkusista i partner Clegga od zuluskich tańców, zginął w strzelaninie podczas wojny taksówkowych gangów w Johannesburgu. Potem Clegg grał już sam.

Niewidzialny

Z Savuką nagrał swój najsławniejszy chyba utwór, „Asimbonangę”, odę do Nelsona Mandeli. Clegg napisał tę pieśń w 1986 r., gdy w Soweto trwało nowe powstanie przeciwko apartheidowskim władzom i porządkom, a Mandela, skazany na dożywocie, trzecie dziesięciolecie przebywał w kolonii karnej na wyspie skazańców Robben. „Asimbonanga” znaczy w języku zuluskim „niewidzialny”, „nie widzieliśmy go”. Wtrąciwszy Mandelę do więzienia, białe władze zabroniły wymieniać w gazetach jego nazwiska, zakazały publikowania jego zdjęć. Czarni w Południowej Afryce wciąż uważali go za swojego przywódcę, ale nikt nie wiedział, jak po tylu latach niewoli wygląda, ani kim tak naprawdę jest. Pod koniec lat 80. „Asimbonanga” stała się jednym z hymnów śpiewanych przez przeciwników apartheidu podczas ulicznych wieców i marszów protestacyjnych.

Adres URL dla Zdalne wideo

Pod koniec stulecia, gdy Johnny Clegg rozpoczynał „Asimbonangą” koncert we Frankfurcie, na scenie pojawił się niespodziewanie Mandela, który zwolniony w 1990 r. z więzienia i wybrany w 1994 r. na pierwszego czarnoskórego prezydenta Południowej Afryki, przechodził właśnie na polityczną emeryturę. „To była jedna z tych chwil w życiu, kiedy czujesz, że jesteś na samym szczycie, że wyżej się nie da – wspominał ten koncert Clegg. – Śpiewałem akurat refren, gdy publiczność zerwała się z miejsc, podniosła wrzawę. Pomyślałem: »Super! Znają ten utwór!«. Dopiero kiedy się odwróciłem, zobaczyłem, że zza kurtyny wyszedł Mandela”.

W nowej Południowej Afryce, już pod rządami Mandeli, Clegg stał się skarbem narodowym, jak trębacz Hugh Masekela czy pieśniarka Miriam Makeba. O Mandeli powiedział kiedyś, że nauczył się od niego, jak ważna jest cierpliwość przy pokonywaniu wszelkiego rodzaju przeciwności. „Nauczył mnie, że historia to nie jest mgnienie oka, że nic nie dzieje się od razu – odparł na pytanie dziennikarza, jaką rolę odegrał Mandela w jego życiu. – Nauczyłem się od niego, że nic nie jest doskonałe, a żeby doskonałym się stało, potrzeba zwykle czasu”.

Polecamy: Strona świata - specjalny serwis "TP" z reportażami i analizami Wojciecha Jagielskiego

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter, pisarz, były korespondent wojenny. Specjalista od spraw Afryki, Kaukazu i Azji Środkowej. Ponad 20 lat pracował w GW, przez dziesięć - w PAP. Razem z wybitnym fotografem Krzysztofem Millerem tworzyli tandem reporterski, jeżdżąc wiele lat w rejony… więcej