Pani porucznik

Z opóźnieniem i niepotrzebnie przed snem czytam książkę Swietłany Aleksiejewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety".

27.07.2011

Czyta się kilka minut

Nie powinnam usypiać z obrazami pola walki pod powiekami, należę do przejściowego pokolenia, które śniło wojnę, chociaż urodziło się w bezpiecznej odległości od niej. Pierwszy tydzień lipca upływa mi pod znakiem obron prac licencjackich, magisterskich i doktorskich, tymczasem idę na film von Triera "Melancholia", w programie telewizyjnym odnajduję informację o powtórkowej emisji "Ostatniego brzegu" w reżyserii Russella Mulcahy z przypomnieniem wersji z roku 1959 w reżyserii Stanleya Kramera. Jak to się wszystko z sobą łączy? Bardzo.

Źle śpię po lekturze Aleksiejewicz, dobrze po "Melancholii", ale przypominam sobie, że bardzo źle spałam, gdy obejrzałam w telewizorze marki Rubin, pewnie w połowie lat 70., film Kramera. Zaraz potem przeczytałam powieść Nevila Shute’a i długo o niej dyskutowałam z partnerem moich ówczesnych intelektualno-lekturowych fascynacji, synem ciotecznej babci, wielbicielem fantastyki naukowej, bazującej na zimnowojennych obrazach końca cywilizacji. Pewne zasługi w budowaniu wyobraźni katastroficznej przypisać należy nauczycielom przysposobienia obronnego. Ja miałam szczęście do dość oryginalnych, ale z rozmów z rówieśnikami wynika, że poziom ekscentryczności u tych panów był stały. Byli to panowie, z punktu widzenia analizy genderowej rzecz ciekawa: w pokojach nauczycielskich jedynymi mężczyznami byli emerytowani oficerowie, dyrektorzy placówek

oraz matematycy. Otóż mój profesor od p.o. miał pesymistyczną wizję świata, każda akcja obronna, sanitarna (tu zwłaszcza atak atomowy, którego należało się spodziewać bezustannie) gwarantowały śmierć. Instrukcja postępowania była prosta: należy położyć się nogami w kierunku wybuchu (stwierdziwszy uprzednio, iż mamy do czynienia z grzybem, rzecz jasna atomowym), okrywając ciało białym prześcieradłem. Jeśli nasza lokacja wypadłaby poza zasięgiem fali uderzeniowej, należałoby następnie udać się do punktu odkażania, gdyby takie punkty zostały na czas uformowane. Oczywiście po pierwsze fala uderzeniowa i tak nas spopieli, ale jeśli nie, nie damy rady poddać ciała odkażaniu wodą, ponieważ wody nie będzie (zniszczone ujęcia), natomiast inne środki zaradcze, wobec rozmiaru zniszczeń, nie znajdą zastosowania. "Należy bezwzględnie uczynić wszystko - mówił, każąc komuś wyciągniętemu z ławki kłaść się z nogami w kierunku spodziewanego wybuchu, i od razu kwestionował skuteczność metody - ale to i tak nic nie da. Owszem, nasz wywiad nas ostrzeże, jednak i tak za późno". Kontynuował: "Jeśli zobaczymy grzyb atomowy, powinniśmy zejść do piwnicy, która posiada: a - okna, b - drzwi. Co i tak nic nie da, nawet jeśli nie posiadałaby wyżej wymienionych. Po ostrzeżeniu pozostanie czasu tyle, by ewentualnie zamknąć okna, co niczego nie załatwi, jako że fala uderzeniowa rozwali wszystko - kończył z satysfakcją". Miałam ochotę zapytać, czy jest dla nas jakiś ratunek, ale strasznie się go bałam. Wyglądał dostojnie, hipnotyzował nas wzrokiem i postawą. Może był inwalidą wojennym, bo coś z tym jego wzrokiem i nadmiernym usztywnieniem sylwetki było nie tak. Może odniósł rany na poligonie i został odesłany na tyły, do szkoły, by uczyć dzieci, jak zginą w tym wybuchu, który lubił najbardziej. Ewentualnie moglibyśmy się obronić przed ideologicznymi sztuczkami amerykańskimi. O tak, tu był ratunek. Wystarczyło zachować czujność i wierność. Nie oglądać imperialistycznych produkcji, czytać radziecką literaturę fantastyczną, jeśli już fantastyka nas uwodziła. Nade wszystko zaś uczęszczać do kina na radzieckie filmy wojenne, dające pojęcie o polu walki i możliwościach płynących z miłości do słusznej sprawy.

Stąd właśnie biorą się sny wojenne, są przejawem zwycięstwa kultury masowej w bloku wschodnim, jeszcze niezamerykanizowanej, skupionej na opowiadaniu o zwycięstwie. Te filmy, dyskusje o wojnie na lekcjach polskiego, akademie szkolne z repertuarem partyzanckim, wizyty kombatantów w szkołach - tworzyły w nas krajobrazy posttraumatyczne, tylko nikt tak ich nie nazywał. Ich charakterystyczną cechą było to, że miały od razu wersję terapeutyczno-transgresywną uosabianą przez załogę Rudego, witającego nas w niedzielne poranki w godzinach mszy dla dzieci. "Urra" - krzyczały oddziały znużonych, lecz wewnętrznie pięknych żołnierzy, a los człowieka napełniał młodociane serca widzów trwogą i wdzięcznością.

"Ostatni brzeg" był bliższy narracji nauczyciela p-o. Ostateczna klęska, nawet żurawie nie przelecą przez ekran świata, ostatni meldunek radiowy płynie sam w siebie i w nicość, inaczej niż te przenoszone przez dzielne łączniczki. Po telewizyjnej emisji tego filmu każde odbicie światła na zasłonach w sypialni brałam za odblask eksplozji.

"Ostatni brzeg" straszył, lecz zostawiał przynajmniej cień nadziei. Może ktoś ukrył się w przeciwatomowym schronie? Ktoś przetrwa, zapoczątkuje lepsze życie na Ziemi? Może życie jest i gdzie indziej? Tę możliwość braliśmy pod uwagę, człowiek leciał w Kosmos, ot co. "Melancholia" kończy z planetą ostatecznie i w dodatku daje nam do zrozumienia, że nigdzie w Kosmosie nie występuje życie. Koniec i tyle. Niezależny od sojuszy politycznych, przychodzący z zewnątrz, związany z logiką ruchu ciał niebieskich. Nie boimy się wojny, boimy się przychodzącego spoza ludzkiego świata, zakodowanego w dawnych inskrypcjach, końca świata.

Jakoś mnie ten koniec świata nie pociąga, nie straszy, nie inspiruje. Moja wyobraźnia jest, by tak rzec, przed-ponowoczesna. Wciąż interesuje mnie wojna, bo wojna była nieszczęściem największym, o jakim słyszałam w dzieciństwie.

Książkę Aleksiejewicz czytam także przez przebitkę z przeszłości. Jedna z rozmówczyń Aleksiejewicz mówi: śmieszą mnie filmy z sanitariuszkami ubranymi w spódniczki. Nie mogłybyśmy w takich spódniczkach wdrapywać się na czołgi i wyciągać z nich rannych. Pamiętamy, jak wygląda Pola Raksa alias Marusia. Miałam sąsiadkę, nikt jej specjalnie nie lubił. Mieszkała w najgorszym mieszkaniu w kamienicy, bo dostała przydział jako ostatnia. Pani porucznik - mówiliśmy o niej, nazwiska nikt nie pamiętał, miała roszczeniowy stosunek do mieszkańców. Robiłam jej zakupy, wydawała mi się bardzo stara, choć w końcu wyjechała do Warszawy i przez kolejne dwadzieścia pięć lat przysyłała życzenia na świeckie święta, czyli nie mogła być staruszką w latach mojego dzieciństwa. Na drzwiach jej szafy wisiał mundur, męski, jak wówczas myślałam, bo ze spodniami. Najważniejsza część wyposażenia mieszkania - mundur na drzwiach od szafy. Wpadałam z siatką i chciałam od razu uciekać, ale parzyła herbatę i zaczynała opowiadać. Jak kombatanci na godzinach wychowawczych w szkole. Coś brzmiącego podręcznikiem, nudnego. Nie wiedziałam wówczas, że należy pytać, nie wpadłabym na pomysł, o co.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2011

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 6-7/2011