William Faulkner: dziki i dziwny pisarz

Intuicyjnie pisał genialne powieści. Są efektem domorosłych wynalazków, samouctwa, prób i błędów. Teraz wraca do nas w nowej odsłonie.

27.08.2023

Czyta się kilka minut

Dziki i dziwny
William Faulkner, 5 czerwca 1955 r. / BETTMANN / GETTY IMAGES

Zespół Rammstein śpiewał niegdyś zgryźliwie: „We’re all living in Amerika”. Stany Zjednoczone, jakkolwiek banalnie by to brzmiało, nie tylko zdołały uczynić własną kulturę masową globalnym towarem, lecz także hojnie przekazały nam swoje marzenia i mitologię założycielską. Ale nie całą. Prócz opowieści o pierwszej światowej demokracji, o ciągnących na Zachód pionierach, o kowbojach i Indianach, o gospodarczym boomie i kryzysie, pucybutach, milionerach i technokratach, o detektywach i gangsterach, o imigranckim „tyglu narodów”, wreszcie o żołnierzach na rozmaitych występach gościnnych, istnieje jeszcze jeden istotny wymiar amerykańskiej pamięci historycznej, który nie jest już tak ewidentny i oczywisty dla tych, którzy patrzą z oddali.

Mit przegranej

Wprawdzie „wszyscy żyjemy w Ameryce”, ale przecież nie ma jednej Ameryki – są co najmniej dwie. Ta od sztandaru w „gwiazdy i pasy”, która wygrała wojnę secesyjną (1861-1865), i ta od „Krzyża Południa”, która tę wojnę przegrała. Dzisiaj znowu widać rozdzierający podział.

Unioniści – Jankesi – wygrali wojnę, ale Konfederaci nie zapomnieli swoich racji. Wręcz przeciwnie: w rzece czasu stanęli pod prąd i stworzyli retrotopię raju utraconego (a zarazem wizję alternatywnej Ameryki, której nie pozwolono zaistnieć). W wojnie secesyjnej chodziło, czego nietrudno się domyśleć, o utrzymanie bądź likwidację niewolnictwa, ale w narracji Południowców był to konflikt o wartości: zderzenie tradycji z nowoczesnością, harmonii sielskiego, prowincjonalnego życia z wielkomiejskim chaosem, wiejskiego domu z burdelem, religijności z bezbożnictwem, przyrody z technologią, moralności z rozpustą, rodziny z bezhołowiem, oficerskiego honoru ze zdradzieckim, nieuczciwym sprytem.

Bitwa o Fort Sanders. Konfederaci (z lewej) atakują Fort Sanders broniony przez wojska Unii. Hrabstwo Knox, Tennessee, 29 listopada 1863 r. Kurz & Allison, litografia, 1891 r. / LIBRARY OF CONGRESS

Do dziś żywy na Południu mit przegranej sprawy (Lost Cause Myth) opiera się na dwóch założeniach: że, po pierwsze, okrucieństwa systemu niewolniczego to wytwór jankeskiej propagandy – w istocie, rzecze ta narracja, niewolnicy, otoczeni troskliwą opieką białych, żyli z nimi jak w wielkich domowych pieleszach, a społeczne problemy (osieroconych) czarnych zaczęły się dopiero po triumfie abolicjonizmu. Autentyczna kultura Południa musiała – według tej narracji – ulec w wyniku liczebnej przewagi unionistycznego barbarzyństwa, choć była rzeczywistym nośnikiem amerykańskich cnót: bohaterstwa, rycerskości, serdeczności, gościnności, szacunku. Naturalnie – skoro czarnych niewolników obsadzono w tej historii w roli dzieci bądź zwierząt domowych – koniecznym zwornikiem owego ładu musi być supremacja białych.

Magia nostalgii

Jakkolwiek podszyta fundamentalną negacją rasizmu, a nadto cokolwiek kłamliwa, opowieść ta jest wszelako atrakcyjna, bo mówi z melancholijną tęsknotą o ludziach pięknych i, w miarę swoich możliwości, szlachetnych – co było choćby źródłem sukcesu powieści Margaret Mitchell „Przeminęło z wiatrem” (1936) i jej ekranizacji (1939) z Vivien Leigh i Clarkiem Gable’em w rolach głównych. Jest to jednak zarazem rzecz o klęsce.

„Przeszłość ma na Południu znaczenie większe niż gdzie indziej, nie tylko dlatego, że rzuca wyjątkowo długi cień, lecz również dlatego, że teraźniejszość tak rozczarowuje. Przeszłość łatwiej zrozumieć” – pisze Paul Theroux w eseistycznym reportażu „Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji” (przeł. Michał Szczubiałka, Czarne 2017), kreśląc sprawozdanie z podróży po najbiedniejszej, najgłębiej dotkniętej wszelkimi XX- i XXI-wiecznymi kryzysami części USA.

Crack, opiaty, przestępczość, broń, bezrobocie, wyludniające się miejscowości, upadek edukacji: „Mało pracy, żadnych gości, tak samo jak dawniej. (...) Takie historie słyszałem wszędzie na wiejskim Południu, w zrujnowanych miasteczkach, które niegdyś żyły z drobnego przemysłu (...). Tani grunt, dostatek siły roboczej, niskie płace i brak związków zawodowych zwabiały przedsiębiorców. Przez pewien czas Południe się rozwijało w sposób napawający nadzieją na lepszą przyszłość, może nawet dobrobyt. Wszystko dzięki najniższym kosztom produkcji w całych Stanach. Ale działo się tak tylko dopóty, dopóki przedsiębiorcy nie odkryli, że jakkolwiek niskie są koszty produkcji w wolnych do syndykalizmu stanach ­południowych, nie mogą być one niższe niż w opartych na zwykłym wyzysku fabrykach w Chinach”.

Innymi słowy – zderzenie z potęgą kapitalizmu faktycznie okazało się druzgocące dla Południa, złamanego już przez wojnę i resentyment. Wyspy Szczęśliwe wciąż były w zasięgu wzroku, lecz aby je dojrzeć, należało patrzeć w przeszłość. „Zgadzam się (...) z Charlesem Sheltonem Aikenem, który w książce na temat Faulknera i pejzaży Południa zauważył przenikliwie, że »jednym z najwspanialszych artefaktów Nowego Południa jest mitologia Starego Południa« – wspomina Theroux. – Rzekomo piękna epoka to w rzeczywistości kilka dziesięcioleci przeistoczonych magią irracjonalnej nostalgii”.

William Faulkner jest jednym z głównych bohaterów „Głębokiego Południa” – po pierwsze jako pisarz, który, żywiąc się południową mitologią, jednocześnie gruntownie ją zdekonstruował, po drugie jako lojalny mieszkaniec prowincjonalnego Oxfordu w stanie Missisipi, z krwi i kości Południowiec, nawet po literackim Noblu przedstawiający się dziennikarzom jako miejscowy farmer i myśliwy.

„Faulkner, jeden z naszych największych pisarzy i najbardziej wnikliwych myślicieli – nieśmiały człowiek, ale zuchwały geniusz literacki z encyklopedyczną znajomością historii Południa, tytan, którego nie może zignorować nikt podróżujący po stanach południowych – przeżył całe życie w sercu podzielonej rasowo społeczności w mieście, które z dumą nazywał swoim, i ani raz nie powiedział głośno swym mądrym głosem, że czarni mają przyrodzone prawo studiować na tamtejszym uniwersytecie. Wierzył w maksymę głoszącą, że wszystko w swoim czasie” – konkluduje Theroux, docierając do kluczowej sprzeczności, jaka legła u podstaw fenomenalnej twórczości Faulknera.

Seria arcydzieł

Nic prostszego niż przekonać się samemu, sięgając po nowy polski przekład „Światłości w sierpniu”, jednej ze sztandarowych powieści Faulknera z czasu jego wybitnej pisarskiej formy. Niewykluczone, że „Światłość w sierpniu” to po prostu najlepsza książka Faulknera – mniejsza o opinie, bo jest z czego wybierać; chyba bardziej zdumiewa mnie tempo, w jakim autor się rozwijał.

Jeszcze w 1924 r., w wieku 27 lat, miał na koncie ledwie debiutancki tom dosyć pośledniej, epigońskiej poezji („The ­Marble Faun”), natomiast w roku 1932 mógł się już pochwalić serią arcydzieł, na jakie (każde z osobna) pisarze pracują, zwykle bezskutecznie, przez całe życie. Idzie mi o „Wściekłość i wrzask” (1929), „Kiedy umieram” (1930), „Azyl” (1931) i „Światłość w sierpniu” (1932) właśnie. Każdy z tych tekstów jest inny. „Wściekłość i wrzask” to bezkompromisowy wielogłosowy eksperyment, „Kiedy umieram” – ponura, absurdalna groteska, „Azyl” – w zasadzie powieść noir, wreszcie „Światłość w sierpniu” – obszerna społeczno-psychologiczna panorama o zmiennej perspektywie. Wszystkie łączy jednak temat – Południe, a ściślej: jego upadek i rozkład – oraz dojmujące poczucie dziwności, jakie ich lektura wywołuje u czytelnika.

Owa egzotyczna dziwność (emocjonalna, poznawcza, moralna, werbalna) to nagłe zachłyśnięcie się mnogością sprzecznych głosów i niemożnością ustalenia, co jest prawdą, działają w pakiecie z historycznym fatalizmem (by nie powiedzieć: klątwą) oraz intensywną empatią (wrzuceni do wnętrza czyjejś głowy, musimy albo z niej wyjść, albo zrozumieć).

„Radykalny relatywizm budują odrębne punkty widzenia, skupienie na psychologii zamiast na wydarzeniu (jakby to narracja umysłu miała stanowić wydarzenie), strumień świadomości i wyszukane figury retoryczne (metafizyczna zarozumiałość i liczne metafory). Tak silne odrzucenie konwencjonalnych metod realistycznych świetnie dopasowuje się do nieobfitującej w zdarzenia treści” (John T. Matthews „»Kiedy umieram« w epoce maszyn”, przeł. Filip Cieślak). Faulkner nie był jednak głęboko zakorzeniony w kulturze krytyczno-literackiej, jego formalne wykształcenie wyższe obejmowało ledwie niedokończony rok studiów na lokalnej uczelni, pracował w dużej mierze intuicyjnie. Ta proza to raczej efekt domorosłych wynalazków, samouctwa, prób, błędów i geniuszu. Tym ciekawszy się wydaje, im bardziej jest dziki i nieokiełznany.

„Kiedy mamy do czynienia z pierwszym przekładem literatury nowatorskiej, przełamującej schematy – takiej właśnie jak w przypadku Faulknera – tłumaczka czy tłumacz często tnie zdania, spłaszcza metafory, omija pewne żarty czy gry językowe. Niekoniecznie musi to wynikać jedynie z decyzji tłumacza – wydawca też woli otrzymać tekst bardziej konserwatywny, bardziej »swojski« dla czytelnika – pisze w posłowiu do „Światłości w sierpniu” jej nowy (po Macieju Słomczyńskim) tłumacz, Piotr Tarczyński. – Zależało mi na (...) [tym], żeby polski czytelnik mógł poczuć tę »wyszukaną, naprzemiennie niezrozumiałą i niegramatyczną, burzliwą, polifoniczną retorykę« – tak jak odczuwał ją (i wciąż odczuwa) czytelnik amerykański”. To się udało: przekład Tarczyńskiego oddaje wielopoziomową, gęstą, przejmującą i nowoczesną obcość tekstu Faulknera.

Stan rzeczy

Cóż właściwie się dzieje w tej gęstwinie? Mamy Lenę Grove, dziewczynę w ciąży, na piechotę wędrującą przez Amerykę w poszukiwaniu spryciarza, który zrobił jej dziecko i dał nogę. Mamy pewnego skromnego, wycofanego i religijnego robotnika, co się wbrew sobie zakocha w tej dziewczynie. Mamy wykolejonego pastora, ekscentryka żyjącego niby wśród ludzi, ale w odosobnieniu, prześladowanego przez odległe duchy wojny secesyjnej. Mamy samotnie mieszkającą kobietę – białą – z misją niesienia pomocy czarnym (lokalna społeczność nie potrafi jej tego wybaczyć, podobnie jak jankeskiego pochodzenia z rodu abolicjonistów). Mamy wreszcie młodego mężczyznę, na którego życiu – będącym ciągłą ucieczką – cieniem kładzie się podstawowa tożsamościowa niepewność: rzekoma domieszka czarnej krwi. Ów mężczyzna nazywa się Joe Christmas. Jego inicjały, J.Ch., są absolutnie nieprzypadkowe, bo „Światłość w sierpniu” to, między innymi, nowotestamentowa parabola o koźle ofiarnym i poświęceniu, które nikomu nie przyniesie odkupienia.

Faulkner rozumiał, że powieść jako narzędzie artystyczne nie może służyć do wyrażania poglądów – służy do modelowania kontrolowanych kolizji ludzkich losów, do zderzania ze sobą całkowicie odmiennych wizji świata, do pokazywania, jak sfera mitu wpływa na rzeczywistość. Powieść to laboratorium, w którym eksperymentuje się z prawdą, nie stając po niczyjej stronie.

Warunki brzegowe tych eksperymentów w „Światłości w sierpniu” wyznaczają sztywna i złudna pamięć czasów dawnej chwały Południa, równie sztywny religijny fanatyzm, obłędny rasizm wykreślający ostre i jednoznaczne granice między ludźmi (Joe Christmas, „malowany ptak”, ze swoją nieokreśloną rasą jest niczym prowokacja, obelga rzucona ludziom w twarz – jego upragniona wolność jest zarazem całkowitą samotnością i otchłanią, w cieniu której każdy może go zabić), ale również dobroć, miłość i współczucie. Gdzieś w tle zresztą w tej książce pracuje plan metafizyczny: predestynacyjna zgadywanka, kto zasługuje na zbawienie, a kto nie; kto idzie świadomie ścieżką zguby, a kto – ocalenia.

Całemu temu światu patronuje raczej fatalne w skutkach przekonanie, że istniały niegdyś dawne formy, które umiały nadać kształt naszemu życiu, ale już nie pasują, już się przeterminowały, co nie zwalnia nas jednak z obowiązku wierności zasadom, bo nic innego nie mamy (dosyć to Conradowskie – Faulkner Conrada bardzo cenił). Można w tym miejscu wrócić do rozróżnienia na Faulknera-pisarza i Faulknera-Południowca: to, co w powieści zdaje się świadomą, dynamiczną diagnozą pewnego stanu rzeczy, w osobistej retoryce powraca jako bezrefleksyjna opinia.

Barokowa materia ludzkiego życia

Faulkner – człowiek ostro pijący – najpewniej nie był trzeźwy, gdy w lutym 1956 r. udzielał wywiadu Russellowi Warrenowi Howe’owi z londyńskiego „Sunday Timesa”. Tak czy owak, zapytany o toczące się wówczas ostre polityczne spory w sprawie społecznej reintegracji czarnych i ostatecznego zniesienia segregacji rasowej w stanach Południa, powiedział: „Wymuszona integracja nie podoba mi się równie mocno, co wymuszona segregacja. Jeśli miałbym wybierać między rządem Stanów Zjednoczonych a Missisipi, wybrałbym Missisipi. Tym, co mnie obecnie zajmuje, jest unikanie konieczności dokonania takiego wyboru. Dopóki da się stać pośrodku drogi, to w porządku – będę tam stał. Ale jeśli trzeba będzie walczyć, ruszę do walki po stronie stanu Missisipi, a przeciwko Stanom Zjednoczonym, nawet gdyby miało to oznaczać wyjście na ulice i strzelanie do czarnych. (...) Będę wciąż powtarzał, że Południowcy się mylą, a ich stanowisko jest nie do utrzymania, ale jeśli będę musiał podjąć decyzję, tak jak musiał ją podjąć generał Robert E. Lee [pozostawał w czasie wojny secesyjnej lojalny wobec Waszyngtonu, dopóki nie zbuntował się jego stan, Wirginia, potem zaś wsławił się jako czołowy dowódca armii Konfederatów – PK], uczynię to. Mój pradziadek był posiadaczem niewolników i musiał wiedzieć, że to nie w porządku, niemniej walczył w jednym z pierwszych oddziałów konfederackich – nie w obronie swojej postawy etycznej, lecz w obronie swej rodzimej ziemi przed inwazją z zewnątrz”.

Wywiadowi temu towarzyszyła seria sprostowań – Faulkner twierdził, że przypisano mu słowa, których nie powiedział, dziennikarz składał deklaracje pełnej rzetelności – ale nie w tym rzecz, bo podobne, choć może nie tak bezpośrednie, stwierdzenia padały z ust pisarza wcześniej i później. Czy był bezwiednym rasistą? To właściwie bez znaczenia. Chodzi raczej o kwestię zdecydowanego rozdzielenia twórczości od samego twórcy. Faulkner nie cierpiał być osobą publiczną, krępowały go obowiązki związane, by tak rzec, z obsługą swojej kariery, unikał towarzystwa innych pisarzy i bezpośredniego konkurowania z nimi (choćby z Hemingwayem, z którym go wciąż z uporem porównywano).

Uciekał w alkohol. Chciał żyć lokalnie i prywatnie, wchodząc w rolę opiekuna rodzinnej spuścizny, gospodarza, rolnika, męża, ojca, statecznego swojaka, człowieka opoki. Jego marzeniem było zostać „wymazanym i wykreślonym z historii, (...) nie zostawić w niej śladu, żadnych szczątków poza drukowanymi książkami” (list do Malcolma Cowleya z 11 lutego 1948 r., cytuję za: Ewa Barbara Łuczak „Negatywna zdolność Williama Faulknera”). Nie było go jednak stać – czysto finansowo – by pozostawać w ukryciu. Z tego samego finansowego powodu przez lata pracował jako scenarzysta dla hollywoodzkich wytwórni, czego nienawidził.

Można jednak z czystym sumieniem założyć, że prawdziwy William Faulkner, ten, który chciał być słyszany, przemawia z kart swoich szalonych powieści osadzonych fabularnie w fikcyjnym hrabstwie Yoknapatawpha (leżącym wirtualnie w tej samej mniej więcej przestrzeni co rodzinne hrabstwo Lafayette Faulknera), rozrastających się w skomplikowanej, barokowej materii ludzkiego życia niczym grzybnia albo kłącza.

„Światłość w sierpniu” nie pozostawia wątpliwości, jak wpływowym pisarzem był Faulkner. Wyliczanie tych, którzy, niczym Mario Vargas Llosa, czytali go uważnie i „z ołówkiem w ręku”, zajęłoby kolejne strony tego tekstu. Dość zauważyć, że cała tradycja powieści psychologicznej budowanej za pomocą monologów poszczególnych postaci jest z gruntu faulknerowska, podobnie zresztą jak latynoski boom lat 60. i 70. zeszłego wieku.

Faulknera – docenionego późno, dopiero po II wojnie światowej – oskarżano o to, że pisze mętnie, nadużywa patosu i efekciarskiego okrucieństwa, że kobiety to u niego zazwyczaj albo święte, albo dziwki, a faceci noszą sztucznie brzmiące, znaczące nazwiska. Do tego ostatniego zarzutu odnosi się Theroux w „Głębokim Południu”: „Wspomniałem o »Światłości w sierpniu« Faulknera, o Joem Christmasie i o tym, jak wydumane wydawało mi się zawsze to symboliczne nazwisko. Pokrótce streściłem powieść na użytek Robin i powiedziałem jej, że tajemniczy Joe Christmas, sierota i przemytnik, który ma domieszkę murzyńskiej krwi, wygląda jak biały. (...) Zanim podjąłem opowieść o Lenie Grove, jej dziecku i tematyce chrześcijańskiej, Robin oznajmiła: – Joe Christmas to mój wujek. Ma dziewięćdziesiąt dwa lata. Mieszka w domu opieki w Natchez. To pospolite nazwisko w tych stronach”. ©

Dziki i dziwny

William Faulkner, ŚWIATŁOŚĆ W SIERPNIU, przeł. Piotr Tarczyński, Znak Literanova, Kraków 2023

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2023