Niebieskie myszy i zielone odkurzacze

Kiedy trzymam w dłoni samca modraszki, myślę tylko o jednym: oto mały, prywatny kosmos tej jednej sikory. Jestem za ten kawałek natury całkowicie odpowiedzialny.

11.08.2019

Czyta się kilka minut

 / FRANCIS C. FRANKLIN / CC-BY-SA-3.0
/ FRANCIS C. FRANKLIN / CC-BY-SA-3.0

Wychodzi o zmierzchu albo wcześnie rano. Niefart, bo wtedy właśnie najlepiej łapią się sikory. Podobno przemierza las jako niska, wyglądająca jak dziecko postać w czerwonej czapce z grubo przędzonej wełny. Jeśli spacerując po lesie zobaczysz go między drzewami – prawdopodobnie rzuci na ciebie urok, sprawiając, że zgubisz się w lesie i nie trafisz na ścieżkę prowadzącą do domu. Wystarczy wtedy zagiąć lub wywrócić na lewą stronę kawałek ubrania – wtedy zły urok pryska.

Szwedzi mówią na niego Bysen, od en bys – zły czar albo psota. Bysen to przeklęty drwal Gotlandii – podobno ani jedno drzewo nie pada bez jego udziału. A że każdej zimy huraganowa wichura zostawia na wyspie ogromne połacie wiatrołomów – Bysen to chyba najbardziej zajęty gnom na świecie.

Mnie jednak Bysen zupełnie nie przeszkadza. Prześlizguję się przez gotlandzkie krzaki od dobrych 12 lat i chyba mam z nim małą, prywatną umowę. On mnie czasem gubi, nawet tak na amen. I ja mu się daję zgubić, razem z wszystkim, co w lesie bzyczy, skacze, pachnie, świdruje setny raz mikroskopijny kawałek gleby albo po prostu jest – tam, gdzie zawsze, a i tak zaskakująco, jakby to był pierwszy raz. W zamian ustaliliśmy tylko jedno: z gubienia wyłączone są drewniane budki dla ptaków i moje – dość mocno już styrane Got­landią – wełniane rękawiczki.

Warstwy

Gotlandię odkrywa się powoli. Nie ma tu gonitwy na czas, zdyszanego zabytkobrania i przepoconych szortów z kieszeniami wypchanymi suwenirami. Gotlandia jest inna. Co roku przyjeżdżam tu po sekrety, tajemnice. Podglądam je i podkradam ptakom, konkretnym ptakom, z premedytacją i ze skrupulatną precyzją wybranym prawie 40 lat temu przez przewidujących szwedzkich badaczy jako „obiekt długoterminowych badań ekologicznych”.

Powinienem być profesjonalistą. Zimnym i opanowanym ewolucjonistą, który z chirurgiczną prawie precyzją odpreparowuje z biologicznego szumu cenne wątki, który odsiewa z całego statystycznego brudu istotne fakty. Ubiera je w liczby. Pudruje, przyklepuje im czupryny i wypycha w najlepszych czasopismach. Odhaczone, odkrycie – następny! Ptaki z Wyspy nie mają pojęcia, na ilu okładkach grały pierwsze skrzypce, ile populacyjnych łamigłówek i ekologicznych puzzli udało się dzięki nim rozwiązać. Gotlandzkie zadziorne modraszki i jakby leniwe, wyniosłe muchołówki… Za każdym razem, gdy udaje się z ich pomocą odszyfrować kolejną tajemnicę, nie mogę wyjść z podziwu, jak misterną konstrukcją jest ich biologia. Zwykle zaraz potem – a najwcześniej na początku kolejnego gotlandzkiego sezonu – następuje frustracja. Bo nagle robią coś zupełnie nieoczekiwanego. Zachowują się tak, jak nigdy wcześniej. Wybierają drogę (strategię – jak to lubimy nazywać w biologii ewolucyjnej) kompletnie inną niż dotąd. I już jesteśmy w punkcie zero. Nie wiedząc nic.


Czytaj także: Ryszard Koziołek: Przy kałuży


Dlatego trzeba sobie te frustracje i ekscytacje dawkować. I odkrywać Wyspę warstwami. Dla mnie najlepszy sposób – to zapachy. Gotlandia jest nimi przełożona jak piętrowy tort kremem – a każdy kolejny dzień wiosny to jak wspinaczka. Zaczyna się od mokrej ziemi – kiedy jeszcze las nie zdążył przyzwoicie wyschnąć i każdy krok kwituje głośnym cmoknięciem. Szybko po nim przychodzi warstwa palonych liści, siwa od wszechobecnych kłębów dymu, kiedy Szwedzi porządkują kośne łąki, grabiąc na nich zeszłoroczny dębowy susz w wysokie kopce i paląc je, rozsiewając wszędzie jedyny w swoim rodzaju zapach. Potem dno lasu zarasta czosnek niedźwiedzi, a człowiek, brodząc w nim po kolana, tarza się w czosnkowym oparze.

Potem już idzie szybko. Na żółto wybuchają pola rzepaku – do lasu wlewa się słodkie jak miód, ciężkie rzepakowe powietrze. Ale nie na długo – bo zakwita konwalia majowa i przy bezwietrznej pogodzie zalewa zagajniki absolutnie obezwładniającą mieszaniną zapachowej chemii. Dookoła domów zaczyna szaleć fioletowy lilak, kolejna fala prawie niemożliwego zapachu. I kiedy już wydaje się, że wyczerpała się gotlandzka perfumeria – jak obuchem uderza wieczornymi falami słodkości wiciokrzew. W dzień zupełnie niemy, w nocy bryzgający na wszystkie strony prawdziwym koktajlem zapachów wabiących ćmy i nocnych marków takich jak ja.

Öja

Corocznym polem startowym naszej biologicznej gry w odkrycia jest Öja. 479 mieszkańców. Pewnie dziesięć razy tyle owiec i krów. Kilkanaście domów. Gotycki kościół. Trochę pól, łąk. Jedna droga. Nazwa wioski znaczy tyle co „wyspa” w starogotlandzkim. Kilkaset lat temu ta część Gotlandii – tzw. Storsudret (Wielkie Południe) – faktycznie była osobną wyspą. Dziś to duży półwysep oddzielony od reszty szeroką na niecałe 3 km lądową szyją. Dzięki uprzejmości jednej z mieszkanek – co roku wynajmujemy tam duży, wiekowy dom. Otoczony starymi jabłonkami i prawdziwym murem fioletowych lilaków, przez większość roku stoi półmartwy, i ożywa na 2-3 miesiące naszej tam bytności.

Gdy przyjeżdża się na Gotlandię w kwietniu, jest wszechogarniająco szaro. To chyba taka forma masochizmu: w Polsce na dobre rozsiada się po kątach wiosna, huczy ptakami, zielenią, bzyczeniem. Z premedytacją się ten wiosenny szał zostawia i jedzie tam, gdzie jeszcze na dobre nie zadomowił się dzień. Na Gotlandii mamy wtedy konkurs na najszarszą szarość. Niebo jest szare, jeszcze sobie nie przypomniało, jaki powinno mieć kolor. Drzewa – szare, bez śladu liści. Łąki – szare, skołtunione i wilgotne. Pastwiska – szaro-szare, oddzielone od siebie niskimi kamiennymi murkami ułożonymi z okrągłych kamieni w kolorze perfekcyjnej popielatości. I tylko w głębi lasów runo zachłystuje się światłem, wiosenną eksplozją jasności po kilku miesiącach skandynawskiej ciemności.

Pierwsze wyprawy są mocno surrealistyczne: z jednych miejsc każdym porem i szczeliną wylewa się biały zawilec. Tumany, zwały bieli, kłęby i wiry białych kwiatów. Inne oślepiają przylaszczką – niemożliwym niebieskim, we wszechobecnej szarości jeszcze bardziej absurdalnym i rażącym po oczach. Ale trzeba się opanować, skupić wzrok – teraz najważniejsze są budki lęgowe.

Ich szukanie na początku każdego sezonu badawczego jest jak gra w podchody. Pamięta się, gdzie były – czy nie? Gdy jakiejś nie można znaleźć – od razu łamigłówka: może spadła na ziemię? Albo drzewo się przewróciło i leży pośród setek innych, padłych, razem z potrzaskaną budką? (Bo na Gotlandii drzewne trupy pozostają w lesie, u siebie, tak jak powinny – obrastając latami w całe masy innego, nowego życia). Albo – nieostrożna krowa strąciła niecierpliwym rogiem? (Bo na Gotlandii krowy pasą się w lasach).

A gdy już się je znajduje – faza bombonierki: co będzie w środku? Porządne, wysprzątane po poprzednim sezonie suche drewniane wnętrze? Zupełnie jeszcze zaspany trzmiel, ale już z planami na tegoroczny rój? Kłąb liści i kłąb mysich noworodków? A może – nieodmiennie wzdrygam się na ich widok – powolna masa fukających na świat i przedwczesne obudzenie w środku dnia nietoperzy? Odwiedzić trzeba każdą, każdej dotknąć – przypominając sobie gdzieniegdzie ich stare historie. Zanotować, wyczyścić (chyba że trzmiel lub nietoperz – wtedy powzdychać i zostawić w spokoju). Zapamiętać, by w maju i czerwcu, gdy prześwietlony las zamieni się w mroczną zupę poprzetykaną liśćmi, każdą odnaleźć bez wahania – idąc do niej jak po sznurku.

Fide

Na Gotlandii jest 98 kościołów. Imponująca liczba jak na wyspę szeroką na 60 km i długą na jakieś 120 km. Żaden z mieszkających tam Szwedów nigdy nie wyjaśnił mi, dlaczego jest ich aż tyle. Nasza hodowla tajemnic, dwa tysiące potencjalnych drewnianych ptasich domów w postaci zgrabnych, niedużych budek zawieszonych na drzewach – rozciąga się pomiędzy trzema, najstarszymi chyba na całej wyspie.

Kościół w Fide, biały, przywodzi na myśl meksykańskie pueblo. Kościół w Öja, epicentrum populacji. Kościół w Hamra, płonący czerwonym gontowym dachem. Lasów badawczych jest ponad dwadzieścia. Ich nazwy – jak kody na wojennej mapie. Björklunda. Faludden. Ollajvs. Ranarve. Tuviken. Roes. Każdy nieco inny – każdy ma swojego amatora i zagorzałego wroga. Do odwiedzenia Ranarve czy Öja nie trzeba mnie namawiać. Z kolei wycieczkę do Tuviken czy Fide Odvalds odwlekam, ile tylko się da. Zwłaszcza Fide Odvalds – ta powierzchnia, całkiem zasłużenie, wypracowała sobie miano Trójkąta Bermudzkiego, Wietnamu, a czasami również – pieszczotliwiej – Masakry. Pech chce, że w tej niemożliwej plątaninie leszczyny i dębowych gigantów jest z reguły najwięcej naszych ptaków.

Modraszki lubią gęstwiny. W Fide Odvalds jest budka zawieszona w samym jądrze najbardziej nieogarnialnego gąszczu. Numer 59B. Zawsze jest w niej sikora modra. Przez szereg lat była to wręcz jedna i ta sama para modraszek, doskonale już nam znanych i co roku wybierających sobie na gniazdo ten najokropniejszy zakątek Wyspy. Na szczęście modraszki, nasze najważniejsze bohaterki, mają gusta równie różne jak ludzie. Amatorek gęstwiny jest równie dużo, jak bardziej romantycznych fanek wolących słoneczne, świetliste dąbrowy. Albo przetykane storczykami łąki, upstrzone pojedynczymi drzewami.

Blåmesar – czyli niebieskie myszy, jak mówią na sikory modre Szwedzi – pod wieloma względami są wyjątkowe. Jak mało który ptak na kontynencie, są jaskrawo wielobarwne. Ich neonowo-żółte piersi i chabrowo-niebieskie czapeczki sprawiły, że modraszki wybraliśmy jako perfekcyjne kandydatki do badania ptasiego koloru. Czemu akurat niebieskie i żółte? Jakie konstrukcyjne sekrety ich piór dają im tak perfekcyjną władzę nad kolorem – i które z tych kolorów w ogóle coś dla nich znaczą? Co mówi ich kolor i jak ten barwny język zrozumieć? Pikanterii dodaje fakt, że żółć i błękit u modraszek to prawdopodobnie ich podstawowe karty przetargowe przy wyborze partnera, a nierzadko także ostateczny sygnał w decyzjach takich, jak małżeńska zdrada czy rozwód. Wszystkie ich dramaty, zaułki fizjologii, to czy jedzą i ile, i gdzie mówią sobie „kocham Cię”, i kiedy skazują swoje dzieci na śmierć – to wszystko unurzane jest w ich błękicie i cytrynowej żółci. A my nie wiemy o tym prawie nic.

Pod koniec 2013 r., ukazała się dziwna publikacja. Nie puszyła się tym, ile o czymś wiemy. Skromnie, ale skrupulatnie wyliczyła, czego o kolorze modraszek nie wiemy. Z kolorem jest trochę jak z poezją – każdy patrzy na niego trochę inaczej. Mierzy go inaczej. Wyraża liczbą w trochę inny sposób. I katastrofa gotowa.

Coś, co szumnie określało się jako „modelowy organizm w biologii koloru ptaków”, sturlało się w podskokach do poziomu: zaczynamy od zera. My z naszymi gotlandzkimi modraszkami dołączyliśmy do tej wyprawy po kolor, tym razem poumawiani i podogadywani z wszystkimi innymi badaczami co do tego, jak, w jaki sposób i dlaczego. O ileż byłoby to prostsze, gdyby nasze ptaki można było po prostu wypytać o wszystko przy kawie i cierpkim gotlandzkim winie. Rozmowa jednak nie wchodzi w grę.

Odkurzacze

Bardziej wygląda to tak… Pobudka o szóstej rano. Szybkie śniadanie. Obowiązkowa kawa. Jej hektolitry płyną każdej wiosny w naszym gotlandzkim domu w Öja. I odkurzacz na dobry dzień. Zielony rulon z marcepanu i czekolady, wypełniony słodkim kakao, arakiem i okruchami ciasta. Bardziej precyzyjnie nazywa się to punschrulle, choć znacznie bardziej wolę potoczne grön dammsugare – „zielony odkurzacz”. Po takim wstępie można biec do lasu. Na liście – dziesięć gniazd do odwiedzenia. Dziesięć sikorzych rodzin.

W Faludden 14B jest pisklę, które wykluło się dwa dni po reszcie rodzeństwa. Sprawdzić, czy przeżyło – dwa dni to dwa gramy wagowej przepaści, której często nie da się już nadrobić. Faludden 18A, przy gnieździe prawdopodobnie są dwa samce. Nadgorliwość jednego z nich czy przewrotność nad wyraz praktycznej matki? Ollajvs 28A: samiec nie dał się dotąd złapać, a jest cenny. W jego ogonie obok 11 lazurowych sterówek jest jedno białe pióro. Dla niego – fluktuacja organizmu, biochemiczne wahnięcie w rosnącym ogonie. Dla nas – dziki eksperyment i nieoceniona okazja sprawdzenia, co może niebieskie pióro uczynić bezbarwnym. Ollajvs 3A: urocze gniazdo, gdzie samica zamiast piórami (w wyszukiwaniu najpiękniejszych modraszki są mistrzyniami) wypełniła budkę lęgową parasolami dmuchawca.

No i Skoge 1A: lęg ocalony. Roztrzaskane wiatrem drzewo pociągnęło za sobą modraszkowe gniazdo, 12 jaj roztartych na papkę. Szybka reakcja – przymocowaliśmy gniazdo na pniu obok. Samica, resztką sił tłumiąc stratę inwestycji swojego życia, nie uciekła. Dołożyła 5 nowych jaj. Za 5 dni wylecą z gniazda jej dorosłe, wychuchane podloty.

Czasem sobie myślę – nie powinniśmy. Liczyć się powinna sucha obserwacja. Nie jesteśmy nawet suflerami. Nie podpowiadamy. Nie ratujemy. Obserwujemy – zmagania, porażki i sukcesy, ból i umieranie. To część natury, a my ją tylko badamy. Wpisujemy w czarną kratkę formularza i pozwalamy dramatowi rozegrać się do końca. Tyle że tak się nie da. Bardzo szybko modraszki stają się tak integralną częścią życia i codziennej rzeczywistości, że nie da się ich potraktować po prostu jako naturalny fenomen, obserwowany uważnie z daleka na dobre i na złe.

Przez dwa miesiące Gotlandii nie ma czegoś takiego, jak czas w lesie, z nimi i czas poza pracą. Wszystko płynnie się przenika, wszyscy w naszym zespole tak samo skrupulatnie planujemy tygodniowe zakupy, jak wymieniamy się nowinami z odwiedzonych przez nas gniazd. Szybko nauczyłem się też reagować na sikorze emocje. Gdy zbliżam się do gniazda – wiem, czy to dobry czas, czy samiec da się złapać i zaobrączkować, czy może to dzień z góry stracony. Niektóre sikory są bardzo śmiałe: śmigają tuż przed moją twarzą, chwytają się pobliskich gałęzi i stroszą pióra jak mini-pawie, próbując wyglądać jeszcze straszniej i jeszcze olbrzymiej. Trudno się nie uśmiechnąć. Inne, nie podlatują na bliżej niż 10-15 metrów. Nawet jeśli rozłożę przy gnieździe sieć ornitologiczną – na niewiele się to zda.


Czytaj także: Marek Bieńczyk: Porzucony w Douro


Prędzej czy później, czy za pomocą sieci, czy za pomocą specjalnej pułapki montowanej w budce mogę każdego ptaka potrzymać w dłoni. Modraszka to nie jest pierwszy lepszy ptak. Modraszka ma na przykład zapach – pachnie jak las i jak czyste pranie albo jak puchaty szczeniak. Trzymając ją w ręce nie da się nie zachwycić (za każdym razem od nowa!) jej kolorem. Wyrafinowaniem barwnych wzorów. Jakim zaskoczeniem było dla mnie, gdy po latach ich obrączkowania zdałem sobie sprawę, że czarna kreska, którą – zwłaszcza samce – mają na brzuchu, często nie jest czarna, ale ma głęboki kolor intensywnego indygo!

Ile jeszcze tajemnic skrywają te maleńkie ciała? Czy kiedykolwiek poznamy je wszystkie? Kiedy trzymam lekko zszokowanego samca modraszki w dłoni, widzę jego czujne oczy skanujące moją twarz (czy one wiedzą, że na nie patrzę?) oraz otoczenie – i myślę tylko o jednym. Trzymam w ręce mały kosmos. Prywatny kosmos tej jednej sikory, wszystkie koleje przypadku, które ją do tego momentu doprowadziły. I nieważne jak wielka, jak ważna i naukowo fundamentalna jest moja obecna hipoteza badawcza – najbardziej liczy się to, że jestem w tej chwili za ten mały kawałek natury, zamknięty w szybko oddychającym, żółto-niebieskim ciele, całkowicie odpowiedzialny. I za jego przeżycie – i za to, co stanie się z wiedzą, którą dzięki temu dzielnemu malcowi zdobędę. Jestem badaczem – i jestem człowiekiem. Gościem w swoim/ /nie swoim domu, na krótko tylko wpadającym w odwiedziny, gdzieś na południowym krańcu bałtyckiego, wyspiarskiego raju.

Sundre

Bimbi Ollberg, obrączkarz, z którym widuję się w czasie naszych kwietniowo-majowych badań w stacji monitorowania ptasich migracji w gotlandzkim Sundre, spytał mnie kiedyś: „Co dokładnie badacie w tej waszej populacji?”. Kiedy zacząłem mu opowiadać o sekretach genetyki koloru naszych modraszek, albo o skomplikowanych grafach opisujących decyzje rozwodowe muchołówek białoszyich – przerwał mi i spytał: „OK, brzmi fajnie. A czemu modraszka w tym roku zaczęła lęgi 21 kwietnia, choć rok temu był to 1 maja?”

Proste pytanie. W końcu powinienem mieć wszystkie potrzebne dane, daty dla setek lęgów z przestrzeni kilkunastu lat, obserwacje dostępności pokarmu, falujące wykresy danych pogodowych. Mimo to ciągle nie potrafię odpowiedzieć na właśnie takie najprostsze, najbanalniejsze pytania. „Nie wiem” – powiedziałem szczerze, a Bimbi tylko się uśmiechnął.

Bimbi jest nie tylko obrączkarzem w Sundre, także zapalonym ogrodnikiem. I pastorem. Któregoś majowego dnia na wieść o tym, że w Hoburgen ktoś odszukał odpoczywającego na zaoranym polu trznadla popielatego – pierwsze stwierdzenie w Szwecji! – Bimbi przyjechał we wskazane miejsce w pełnym pastorzym rynsztunku, w sutannie, ze stułą i wytarta lornetką, prosto z odprawianego przez siebie pogrzebu.

Chyba takim kimś należy być przyjeżdżając na Gotlandię. Nie tracąc oczywiście z horyzontu tych wielkich, modnych pytań, jakie każdy topowy naukowy żurnal chciałby widzieć na swoich łamach. Ale pamiętając też o tych tzw. prostych pytaniach. Tak prostych, że jak dotąd nikt nie zdołał znaleźć na nie odpowiedzi. I trzeba być gotowym w każdej chwili rzucić wszystko i gnać na złamanie karku, na spotkanie z kulonem albo popielatym trznadlem, albo różowym pasterzem zawianym na wyspę przez czysty przypadek. A nade wszystko – każdy mały sikorzy kosmos trzeba zawsze traktować jak coś specjalnego.

Imiona, jakie nadaję sikorom, może i nie są najbardziej wyrafinowane. Osiem cyfr wytłoczonych na małej aluminiowej obrączce. Ale razem z tym imieniem przyczepiam do takiego ptaka całą masę swoich oczekiwań, nadziei na udany lęg i dobrą pogodę, na spotkanie się z tym konkretnym ptakiem którejś następnej wiosny. Jestem pewien, że te konkretne – i każde inne – osiem cyfr doskonale wie, że ja na nie patrzę. Gdybym przestał mieć tę pewność – chyba musiałbym przestać jeździć na moją Gotlandię. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2019