Jest coś wstydliwie rozkosznego w oglądaniu filmów, w których trwa odliczanie do katastrofy. Tym razem wiemy, że nie nastąpi ona dosłownie, albowiem wbrew przepowiedniom milenijna pluskwa nie zaatakowała globalnego systemu komputerowego. Ale uczestnicy ekskluzywnego sylwestra 1999/2000 jeszcze tego nie wiedzą i bawią się tak, jakby jutra miało nie być. Film Romana Polańskiego, który właśnie dosyć pokątnie wszedł do naszych kin, przeniósł to oczekiwanie na zupełnie inny poziom. Czy „The Palace”, opowieść o zbliżającej się apokalipsie, sam rzeczywiście jest aż taką katastrofą? Sprawdziłam.
Od początku wiadomo, że w tym pokracznym świecie piękne i prawdziwe są jedynie alpejskie widoki – dobrze znane polsko-francuskiemu reżyserowi, który właśnie w ukazanym na ekranie szwajcarskim Gstaad mieszka od lat, a nawet był swego czasu zakładnikiem tego miejsca. Tytułowy hotel w stylu Gargamela nie tylko gwałci pejzaż, ale i skupia menażerię najbardziej obrzydliwych typów ludzkich. I nieźle już na ekranie ogranych, pojawiają się bowiem wśród nich zmanierowane ex-gwiazdy ekranu, rosyjscy gangsterzy z modelkami, wiekowe milionerki o ponaciąganych twarzach, zdziwaczałe markizy karmiące pieski kawiorem… Zawadiacka muzyczka od razu nadaje ton – oj, będzie grubo. Lejący się hektolitrami szampan zapowiada szampańską zabawę, choć raczej nie dla personelu (jedną z pokojówek gra córka reżysera, Morgane Polanski). Co prawda, menedżer hotelu będzie próbował, wspomagając się hojnie „małpkami”, zarządzać owym kryzysem, lecz jedno wydaje się pewne: za chwilę będziemy świadkami jakiegoś bardzo spektakularnego upadku.
I jesteśmy. W ociekających bogactwem wnętrzach, pośród fajerwerków, serpentyn i ton konfetti trwa niekończący się festiwal przypałów. Twórcy filmu znajdują okrutną frajdę w kompromitowaniu swoich bohaterów, chociaż trzeba przyznać, że grający ich znani aktorzy (Mickey Rourke, Fanny Ardant, John Cleese) wnoszą do tego naddatek autoparodii. Za mało to, by wznieść film na wyższe piętro. „The Palace” do końca pozostanie teatrzykiem kukiełkowym rozgrywającym się w osobnych okienkach, które sumują się w przewidywalną całość spod znaku „zjedz bogatych”. I tylko czasem uchyla się coś intrygującego: okienko telewizora z noworocznym orędziem Putina, wchodzącego właśnie na prezydencki stolec, albo drzwi do szwajcarskich piwnic, które wiele pamiętają z czasów ostatniej wojny światowej. Żadne to jednak portale ku nowym odsłonom rzeczywistości, bo w samym filmie również rządzi zasada „niech żyje bal!”. Do czasu, aż współczesny Titanic sam się wreszcie zatopi, a milenijnego robaka pokonają wyrosłe z obżarstwa pasożyty jelitowe.
Podczas seansu ma się wrażenie, że lepiej bawili się filmowcy na planie niż ich publiczność na widowni. Co smutniejsze, oglądamy karnawał bez karnawalizacji, bo w natłoku gagów nie uświadczysz zaskakującej maskarady czy nieoczekiwanej zamiany miejsc. Za to twórcy przymierzają tu bezustannie rozmaite maski komiczne. Mamy więc humor satyryczny, slapstickowy, skatologiczny, makabryczny. Mamy humor prosto znad Wisły (w postaci seksownego polskiego hydraulika) i w poetyce „czeskiego filmu” (kiedy do akcji niespodziewanie wkracza „zwyczajna” rodzina z Budziejowic).
Są też mrugnięcia okiem do własnej twórczości, choć oklejony plastrem nos z arcydzielnego „Chinatown” zdążył się stać memicznym sucharem. I w sumie nie byłoby z tym problemu. Nie takie zderzenia czy przekroczenia dobrego smaku pojawiały się już na ekranie. Nie takie dworowania z politycznej poprawności były oglądane. Tyle że od Polańskiego, z racji wieku i dorobku, chciałoby się oczekiwać czegoś więcej. Zwłaszcza że z powodu kontrowersji obyczajowych wybacza mu się dzisiaj znacznie mniej – kiedy np. serwuje nam niewybredne dowcipasy o charakterze seksualnym bądź wymierzone w czyjąś fizyczność (nawet tę nachalnie „zrobioną”). Pewnie dlatego u większości widzów tak gwałtownie podwyższa się wówczas poziom zażenowania.
Dostajemy tymczasem kolejną grubą i bardzo przeciętną komedię o znienawidzonym „jednym procencie”. I właśnie tę siermiężną przeciętność najtrudniej mi wybaczyć twórcy takich tytułów, jak „Gruby i chudy” czy „Śmierć i dziewczyna”. Czyli niegdysiejszemu mistrzowi w ukazywaniu stosunków władzy, który jako narrator starał się tej władzy nie nadużywać i dodatkowo nie upokarzał swoich paskudnych bohaterów. Teraz, w ramach komediowego hulaj dusza, wyraźnie sobie folguje, korzystając z pomysłów ciężkich i mocno przenoszonych. I nie chodzi o zaprzeszły czas akcji – wszak lęki związane z informatycznym armagedonem czy rządami Putina bynajmniej się nie zdezaktualizowały, nie mówiąc o społecznych nierównościach. Sęk w tym, że w tak zwanym międzyczasie i kino popularne, i to bardziej autorskie osiągnęło w swojej krytyce wyżyny przewrotności („Parasite”), brawury („W trójkącie”) i popularności („Menu” i „Biały Lotos”). Oczywiście, żaden twórca nie musi być na bieżąco z postronną produkcją filmową, niektóre zaś wspomniane tytuły powstawały równolegle do „The Palace”. Szkoda jednak, że przynajmniej na etapie scenariusza zabrakło rozeznania w temacie i w tym, co dzisiaj śmieszy. Albo jak opowiadać, by naprawdę śmieszyło.
DK WELCHMAN: W mojej wersji „Chłopów” znaczenie ma to, że w finale Jagna wstaje z kolan o własnych siłach. W tym tli się dużo nadziei
„The Palace” wygląda i brzmi tak, jakby nakręcono go dwadzieścia lat temu i, co gorsza, jakby stał za kamerą średnio utalentowany wyrobnik. Trzeba jednak zaznaczyć, że pogłoski o całkowitym upadku mistrza są mocno przesadzone – wygląda to raczej na wypadek przy pracy lub niezdarną próbę wzięcia oddechu przed czymś dużo większym.
W studenckiej etiudzie Polańskiego „Rozbijemy zabawę…” z 1957 r. młodzieżowa potańcówka została zdemolowana przez bandę wyrostków, którzy nie mieli zaproszeń na bal. Przez zaledwie siedem minut i nieomal bez słów sporo się można było dowiedzieć o skomplikowanych relacjach przywileju i przemocy w warunkach Peerelu. Komedia o zabawie w Gstaad, chętniej porównywanej do balu wampirów z wiadomego filmu, nie wnosi niczego odkrywczego w temacie uprzywilejowania, chorobliwej konsumpcji i złego gustu – nakręca, po czym bezceremonialnie rozwala tę zabawę. I chociaż film nie kosztował wiele, sam, chcąc nie chcąc, stanowi egzemplifikację wymienionych powyżej chorób. Pozostaje karykaturą karykatury, a ta, jak wiadomo, sama siebie zeruje.
THE PALACE – reż. Roman Polański. Prod. Włochy/Szwajcaria/Polska/Francja 2023. Dystryb. Next Film. W kinach.
Roman Polański skończył w sierpniu 90 lat. Jego poprzedni film, „Oficer i szpieg” (2019), zdobył Srebrnego Lwa na festiwalu w Wenecji. Najnowszemu, „The Palace”, prócz aury skandalu towarzyszyły fatalne recenzje. Współscenarzystami filmu byli Ewa Piaskowska i Jerzy Skolimowski, z którym reżyser pracował 61 lat wcześniej przy scenariuszu debiutanckiego „Noża w wodzie”.