„Nie było łatwo zrobić ten film” – mówiła Agnieszka Holland, odbierając Nagrodę Specjalną Jury na festiwalu w Wenecji. Taktownie nie wspomniała, że po nakręceniu „Zielonej granicy” zrobiło się jeszcze trudniej. Hejterski ćwierkot ministra Ziobry, który filmu oczywiście nie widział, uruchomił lawinę, a stawką jest nieomal interes narodowy. Można by to nazwać cenzurą prewencyjną, gdyby nie fakt, że film został zrealizowany niezależnie, bez środków publicznych. Ale „szkaluje Polskę” i, co gorsza, poszedł z tym w świat.
To nie pierwszy raz, kiedy prawicowi politycy zamieniają się w politruków od kultury. Film to wszak najważniejsza ze sztuk. Pamiętamy larum nad „Idą” czy „Pokłosiem”, wówczas szło o historię i tzw. pedagogikę wstydu. Nie jest to też jedyny przypadek, kiedy próbuje się instrumentalizować czyjąś twórczość. A że słuszny i wysokobudżetowy „Raport Pileckiego” nie spełnił pokładanych w nim nadziei, tym bardziej musi drażnić zagraniczny sukces skromnego filmu o wydarzeniach na białoruskiej granicy, który u nas stał się wyklęty, zanim powstał.
Strzał w ciemno
Jednak personalny atak na reżyserkę i retoryka spod znaku reductio ad Hitlerum to w przededniu wyborów wyjątkowo brudne zagranie. Nie dość, że straszy, wzmacnia polaryzację i usiłuje przykryć aferę wizową, to jeszcze wywołuje po drugiej stronie odruch samobiczowania: czy premiera takiego filmu przed 15 października nie będzie dla opozycji strzałem w stopę? Przed nami kino szybkiego reagowania, nakręcone przez reżyserkę, której filmy często bywały głosem w palącej sprawie. Miejmy nadzieję, że obroni się właśnie jako kino. Że pospolite ruszenie na seanse będzie w Polsce nie tylko decyzją polityczną, ale obejmie także mniej przekonanych. I że sztuka ostatecznie wygra z doraźną polityką, a język zaangażowanej opowieści okaże się silniejszy niż język nienawiści.
Więcej o samym filmie w tygodniu jego polskiej premiery, wyznaczonej na 22 września.