Na mój nos

Kiedy jedyne, co czuję idąc ulicą, to zapach świeżo wyprasowanej bawełny, bo ta zasłona zupełnie odcięła mój słaby węch od bodźców zewnętrznych, orientuję się, jak dużo straciłem, i że miasto nie było wcale aż tak zapachowo sterylne.

11.05.2020

Czyta się kilka minut

 / PAWEŁ BRAVO
/ PAWEŁ BRAVO

Pinokio to ma teraz problem. Z takim nochalem może zapomnieć o maseczkach profesjonalnych, przypominających lekarskie. Są jeszcze te szyte przez zręczne koleżanki – jak się okazało, mnóstwo ludzi ma wciąż po domach maszyny, chociaż w cywilizacji nadmiaru kupno nowego ciucha już od dawna było tańszą opcją niż samodzielne szycie. Jest kilka modeli, od harmonijkowego prostokąta po tzw. „kaganiec”, złożony z dwóch połówek w kształcie półksiężyca, który obejmuje policzki, brodę i nawet dość potężny nos. Mój na przykład, solidny i z wydatnym garbem, na szczęście się mieści.

Potraciliśmy nosy. W przeciwieństwie do Gogolowskiego asesora Kowalewa nie patrzymy w lustra ze zgrozą, wołając: „paszkwil, nie twarz”, bo kawałki tkaniny, które zakładamy na lica, bywają nawet gustowne, a dla wielu stają się sposobem estetycznej czy statusowej ekspresji. Wraz z nosem zabrano nam w życiu publicznym usta, zostały jedynie oczy, które muszą teraz wszystko wyrazić i w których trzeba wszystko wyczytać. Spotkanie w cztery oczy – kiedyś się tak mówiło na dyskretną rozmowę bez świadków, w ustronnym miejscu. Gdy parę dni temu spotkałem na peronie ważną, bliską mi osobę, to choć dookoła było sporo ludzi i dworcowy gwar, czułem, że jesteśmy tam dla siebie naprawdę w cztery oczy, skupiając na nich całą uważność, jaką zwykle sobie dajemy, gdy obcujemy ze sobą w pełni naszych fizjonomii. Jeszcze trochę, a widok całej twarzy będzie miał coś z obnażenia, mali chłopcy zamiast pokazywania sobie siusiaków w przedszkolnej toalecie będą się namawiać na ściąganie maseczek.

Mimika to jednak wielka rzecz. Równie jej żałuję, co węchu. Kiedy jedyne, co czuję idąc ulicą, to zapach świeżo wyprasowanej bawełny, bo ta zasłona zupełnie odcięła mój słaby węch od bodźców zewnętrznych, orientuję się, jak dużo straciłem, i że miasto nie było wcale aż tak zapachowo sterylne.

Chodnik, zwłaszcza na wąskiej uliczce w centrum, angażuje zmysłowo przede wszystkim dotyk, zapraszając każdym wybojem i dziurą do testowania twardości materii, ale stanowi również swego rodzaju mapę zapachową. A raczej stanowił, bo teraz, z okutaną twarzą, nie odczuwam dobrze zapamiętanej z codziennej drogi do pracy sekwencji: piekarnia, kebab, kafejka, warzywniak. Mało jest sygnałów niosących większy optymizm, radość i zachętę do działania, niż zapach świeżego chleba. Kiedy pachnie chleb, to jakby cały świat stawał się na moment bezpiecznym domem. Podejrzewam, że w sieciowych piekarniach rozpylają jakąś substancję oszukującą nasze receptory – ale im to wybaczam. To pia fraus, zbożne oszustwo. Kebaby (a także wietnamskie budki i indyjskie restauracje) lubię za to, że dusznym oparom tłuszczu, które mam wryte w mózg dzięki smażalniom z dzieciństwa, nadały pieprznej, paprykowej, a czasem i goździkowej głębi. Nie żebym lubił, jak mi ubranie tym pachnie, ale przejście przez chodnikową smugę Orientu bywa błyskiem egzotyki, chociaż głos ze środka woła ze swojskim, kresowym zaśpiewem „łostry na cienkiem”.

O zapachu kawy cóż tu mówić, poza tym, że trzyma nas przy życiu. I nie zmienią tego we mnie nawet mdlące wspom- nienia sprzątania baru po zmianie, kiedy wyciągane z pojemnika kilogramy fusów zalatywały rzecznym mułem. Uwielbiam za to inny rodzaj zgnilizny, tę mieszaninę pleśni, skiśnięcia, zbutwiałego drewna, ziemi, jaka wypełnia chłodną wilgoć staroświeckiego warzywniaka. Lat całych trzeba, aby beczki z fermentującą kapustą, podgniwające gdzieś w kątach buraki i stare drewniane skrzynki stworzyły ten ekosystem. Mroczna, ginąca przyjemność, bez wątpienia niehigieniczna, urągająca przepisom, sanepid miałby coś do powiedzenia, ale nie chcę, żeby zabrzmiało to jak donos, oni mają teraz pełne ręce ważniejszej roboty. Musiałbym zresztą najpierw donieść na siebie: w zeszłym tygodniu, kiedy po upalnym dniu lunęło, wymknąłem się na Planty, rozejrzałem się czujnie i zdjąłem maseczkę, żeby raz jeden wciągnąć do płuc zapach zmoczonego deszczem kurzu i rozgrzanych liści. ©℗

Zaczyna się sezon truskawkowy, trzeba się pozbyć zapasu mrożonych z zeszłego roku. Mam dla was pomysł, co z nich zrobić – karmelki (czy raczej: truskawkowe krówki), wariacja przepisu, który opowiada Cenk Sönmezsoy we wspaniałej książce „The Artful Baker”. Rozmrażamy ok. 300 g truskawek, zasypujemy 70 g cukru, przecieramy je przez sito, miksujemy, odważamy 250 g purée, z reszty można sobie zrobić koktajl. W garnuszku o grubym dnie, postawionym na średnim ogniu, mieszamy (najlepiej silikonową szpatułą) 80 g tłustej śmietanki, 120 g cukru i dwie łyżki miodu. Kiedy się rozpuści, przestajemy mieszać i podgrzewamy do 120 stopni. Jak poznać, kiedy gotowe, jeśli nie mamy specjalnego termometru? Kropla mikstury wrzucona do miseczki z zimną wodą powinna się ściąć w elastyczną kulkę, która lekko ugina się pod palcami, ale się nie rozmazuje. Powinno to zająć ok. 10 minut. Wtedy dodajemy truskawki, 2 łyżki masła i 2 łyżki soku z cytryny. Stale mieszając, podgrzewamy znowu do tego samego etapu (a nawet trochę dalej, aż kulka pod palcami zrobi się prawie sztywna) – zajmie to co najmniej 20 minut. Przelewamy miksturę do podłużnej brytfanki ok. 30 x 10 cm, wyłożonej papierem do pieczenia. Odstawiamy do stężenia na noc. Potem wyciągamy z brytfanki, ściągamy ręcznikiem papierowym nadmiar tłuszczu, kroimy natłuszczonym nożem na paseczki czy kosteczki – po czym oddajemy komuś, żeby schował, bo trudno nie zjeść wszystkich naraz.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2020