Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Vanity project – tą nazwą określa się dzieła uważane za wykwit autorskiej próżności. Na takie popisy mogą sobie pozwolić, również finansowo, przede wszystkim twórcy uznani za wielkich artystów. Ich utwory często orbitują wokół osoby samego autora, balansują między autotematyzmem i narcyzmem, mają w sobie ciężar opus magnum i rozmach tour de force. Nie trzeba dodawać, że aspiracje bywają w takich przypadkach odwrotnie proporcjonalne do komercyjnego lub artystycznego sukcesu. Czy najnowszy film Alejandra Gonzáleza Iñárritu należy do tej kategorii?
Został wyprodukowany dla streamingowego giganta, a ten, obok średniej jakości kontentu własnego i kupnego, lubi od czasu zabłysnąć prestiżowym nazwiskiem, jak choćby Campion, Cuarón, Scorsese, Sorrentino. Do tej kolekcji dołączyło właśnie „Bardo, fałszywa kronika garści prawd”, choć to niejedyny tak popisowy numer w twórczości meksykańskiego reżysera. Z pewnością była nim „Zjawa” (2015), gdzie w scenerii westernu i w ramach ogromnego budżetu powstał ekstremalny spektakl przetrwania. Rok wcześniej podobnie zadziałał „Birdman”, który miał być operatorskim wyczynem (udawał, iż został nakręcony w jednym nieprzerwanym ujęciu), ale i złotą szpilą wbitą w samo serce współczesnego show biznesu. Oscarowe statuetki dla obu tytułów najwyraźniej utwierdziły twórcę, że warto podążać tą drogą, czego efektem jest właśnie „Bardo”.
PRZECZYTAJ TAKŻE:
ZAOPIEKUJ SIĘ MNĄ. ANITA PIOTROWSKA O FILMIE "MATECZNIK" >>>>
Opowiada w nim oczywiście o sobie, przynajmniej częściowo. Główny bohater to bowiem dziennikarz i filmowiec (w tej roli hiszpański aktor Daniel Giménez Cacho), rozpięty – podobnie jak sam Iñárritu – między Meksykiem a USA. Obecnie mieszka w Kalifornii i pewnego dnia za swój dorobek otrzymuje od Amerykanów ważną nagrodę, jednak patrząc na to, czego doświadczają jego rodacy ze strony potężnego sąsiada, odczuwa tak zwanego moralniaka. Trudno cieszyć się sukcesami, kiedy Amazon planuje wykupić kawał meksykańskiej ziemi.
Lecz takie streszczenie nijak ma się do galopady wątków i pomysłów, jaką przynosi ów turboambitny film. Niczym europejscy mistrzowie, Fellini w „Osiem i pół” czy Moretti w „Kochany pamiętniku”, reżyser w sowizdrzalskim tonie rozlicza się ze sobą i resztą świata. Rozdrapuje własne traumy, przyznaje się do błędów i pojednuje z przodkami. Bierze na warsztat swoją podwójną tożsamość, dawny kolonializm, dzisiejszą globalizację i brutalną politykę imigracyjną. Pastwi się nad zidioceniem mediów i fotografuje wielkie piękno, a wizje oniryczne łączy z satyrycznymi obserwacjami. Nic dziwnego, że od tego przybytku czasem boli głowa. A wszystko rozgrywa się w tytułowym przejściu między jawą i snem, faktem i zmyśleniem, życiem i śmiercią. Stąd pewnie owo przeskalowanie problemów, obrazów i metrażu (film trwa prawie trzy godziny). Podczas gdy bohater jest hucznie fetowany z okazji otrzymania nagrody, chwilami można odnieść wrażenie, że reżyser „Bardo” sam funduje sobie autorski benefis.
Nie zmienia to faktu, iż jeden film Iñárritu waży więcej niż lwia część tytułów z bieżącej oferty Netfliksa. Ostentacyjnie neomodernistyczny (bo w swoich grach z widzem i różnymi poziomami fikcji skrywa przecież „garść prawd”) i przeładowany surrealizmem (choć noworodek przedzierający się z powrotem do łona matki robi wrażenie), pozostaje osobistym głosem kogoś, kto dobijając sześćdziesiątki, czuje potrzebę jakiegoś podsumowania czy manifestu. Efekt bywa tyleż imponujący, co przyciężkawy – częsta przypadłość dzieł z pretensjami do arcydzieła. Lepiej więc potraktować „Bardo” niczym szaloną zabawę w pożeranie własnego ogona, chwilami skądinąd naprawdę pięknego w swoim pawim rozkwicie, a nie jak sążnisty rozrachunek. Istnieje wówczas spora szansa, że film nie będzie brzmiał niczym łabędzi śpiew. Albo fałszywy głos wewnętrznego birdmana.
„BARDO, FAŁSZYWA KRONIKA GARŚCI PRAWD” – reż. Alejandro González Iñárritu. Meksyk 2022. Netflix.