Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
To pytanie urosło już do rozmiarów anegdoty: co jeszcze dałby sobie zrobić Leonardo DiCaprio, żeby wreszcie, za piątym razem, dostać Oscara? Może tym razem wystarczy, że pozwolił się wytarmosić niedźwiedzicy, pogrzebać żywcem i przeczołgać po lodowatych strumieniach, że zajadał surową rybę i parującą wątrobę bizona, że musiał wypatroszyć konia i schować się w jego wnętrzu, a swoje gładkie ciało dał pokiereszować bliznami. I nawet jeśli grizli był tak naprawdę kaskaderem w przebraniu, a twórcy korzystali z możliwości komputerowej obróbki obrazu, nie ulega wątpliwości, że mamy do czynienia z aktorstwem skłonnym do wielkich poświęceń. Podobnie jest z samą „Zjawą”, która próbując uwiarygodnić trzewiowym realizmem historię o bohaterze niezniszczalnym, sama pozostaje filmem z kategorii wyczynowych. Tak też się ją ogląda – niczym morderczo długie, dla jednych emocjonujące, dla innych męczące widowisko sportowe, w którym wszyscy uczestnicy są ewidentnie na ostrym dopingu. Jadą po bandzie i nie szczędzą krwi.
Sterydów dostarcza tu przede wszystkim budżet 135 mln dolarów. Bez niego „Zjawa” mogła być jeszcze jedną fabularyzowaną opowieścią o Hugh Glassie, legendzie Dzikiego Zachodu – zwiadowcy, który w 1823 r. po wypadku z niedźwiedzicą został porzucony w skutym zimą lesie przez dwóch towarzyszy i skazany na niechybną śmierć. Alejandro González Iñarritu, twórca „21 gramów”, „Babel” czy „Birdmana”, i tym razem bezczelnie pręży reżyserskie muskuły. Nie liczą się życiowe prawdopodobieństwo, pojemność konwencji, dobry smak czy zwykła wytrzymałość widza. Na pierwszym miejscu jest spektakularny efekt, przebicie wszystkiego, co dotychczas pokazano w filmach z podgatunku survival. Walka Glassa o przetrwanie w skrajnych warunkach, powodowana głównie żądzą zemsty za zdradę i za zabicie jedynego syna, napędza w filmie kolejne atrakcje. Jakby nie wystarczył poziom faktów: oto powstały z martwych bohater (stąd właśnie oryginalny tytuł filmu), pomimo ciężkich ran, chłodu i głodu, przez wiele tygodni przemierza setki mil wzdłuż rzeki Missouri.
Scenarzyści dopisują więc biografii indiański epizod: zabitą przez „białych” żonę i syna pół-Indianina, co raczej nie odmienia fabuły – poza tym, że zwiększa szanse Glassa na przetrwanie w starciu z dumnymi autochtonami. Wrażliwość bohatera wydaje się bliższa temu, co reprezentują w filmie rdzenni mieszkańcy kontynentu. Glass to biały myśliwy, ale o indiańskim sercu. Kto jednak spodziewałby się po urodzonym w Meksyku reżyserze ostrzejszej rewizji założycielskich mitów Ameryki Północnej, niechaj odświeży sobie klasykę antywesternu. Indianie, podobnie jak kobiety, zajmują u Iñarritu jak najbardziej tradycyjne miejsca, choć w imię politycznej poprawności DiCaprio wielokrotnie przemawia z ekranu w języku plemienia Paunisów.
Zabrzmi to pewnie jak bluźnierstwo, ale „Zjawa” mogłaby się doskonale obyć bez aktora formatu DiCaprio, który wnosi do filmu niewiele ponad znane nazwisko; co innego Tom Hardy, który w roli zdrajcy Fitzgeralda buduje postać pełnokrwistą, a nie tylko broczącą krwią figurę superbohatera. Trudno natomiast wyobrazić sobie nieobecność na planie operatora Emmanuela Lubezkiego, który przed rokiem otrzymał statuetkę Oscara za brawurowe zdjęcia do „Birdmana” i znów próbuje wywindować film Iñarritu w wyższe rejony kina. Kiedy w pierwszej scenie oglądamy starcie białych traperów z Indianami Arikara, mamy złudzenie, jakbyśmy znaleźli się w samym środku jatki. Kamera, nieprawdopodobnie zamaszysta, zrywna i zwrotna, odtwarza spojrzenie zarówno wszechwidzącego Boga, jak i pełzającego tuż przy ziemi człowieka. Pracuje na jednym oddechu, wyłącznie przy naturalnym oświetleniu, i bywa szybsza od indiańskich strzał. Chwilami Lubezki powraca do swoich doświadczeń z „Podróży do Nowej Ziemi” Terrence’a Malicka i aż nie chce się wierzyć, że zbieżność tematów jest przypadkowa. Również tym razem „wsłuchuje” się w naturę, w mowę lasu, szmer rwącej rzeki. Nawet oszczędna, hipnotyczna muzyka Ryūichiego Sakamoto stara się uciec od banalnej hollywoodzkiej ilustracyjności. Także sam Iñarritu co i raz naśladuje twórcę „Niebiańskich dni”, jego słynne szepty zza kadru czy sceny wizyjne, oniryczne, jakby wyjęte z „wyższego” porządku. Nic więc dziwnego, że ten perfekcyjnie zrealizowany film przygodowy z pretensjami do czegoś więcej, z licznymi filmowymi odniesieniami, zgarnął aż 12 oscarowych nominacji i za chwilę pewnie rozbije bank podczas ceremonii w Dolby Theatre.
Człowiek to jednak piękne zwierzę – próbuje nam wmówić Iñarritu, zwłaszcza w humanistycznej końcówce filmu. Po dwóch i pół godzinach krwawego igrzyska doprawdy trudno mu wierzyć. Przytłoczona absurdalnym stężeniem przemocy „Zjawa” bardziej niż do Malicka odsyła dziś do „Nienawistnej ósemki” Quentina Tarantino, też osadzonej w epickim, zimowym pejzażu. Cynizm Tarantino i szlachetne przesłanie filmu Iñarritu to w gruncie rzeczy dwie strony tego samego medalu.
Pomimo formalnej rafinady chodzi przede wszystkim o to, by dostarczyć widzowi jak najbardziej ekstremalnych i jak najbardziej pierwotnych doznań. ©
„ZJAWA” – reż. Alejandro González Iñarritu, USA 2015.