Kwasowy wandal uderza ponownie

Oto pokaz umiejętności pisarskich Jacka Dehnela. Przy okazji udany pastisz Thomasa Bernharda. No właśnie, pastisz czy literackie karaoke?

23.05.2016

Czyta się kilka minut

Jacek Dehnel, kwiecień 2014 r. / Fot. Kamila Buturla dla „TP”
Jacek Dehnel, kwiecień 2014 r. / Fot. Kamila Buturla dla „TP”

Bilet do galerii Uffizi udało się nam kupić po trzech godzinach w kolejce – trzech godzinach drobnych kroczków naprzód, otępiającego zaduchu, szarż koników oferujących wejściówki vip, oglądania w kółko tych samych scenek rodzajowych z udziałem lokalnych nastolatków w barwnych strojach z epoki, którzy na ulicy przed galerią odtwarzali renesansowe obyczaje, trzech godzinach wsłuchiwania się w niegasnący, wielojęzyczny zgiełk wakacyjnej Florencji.

Rychło się okazało, że to wcale nie koniec naszej udręki, lecz dopiero wstęp do mąk wyższego rzędu. Bo monotonię zastąpił nadmiar. Za dużo było tutaj wszystkiego. Ludzi, przestrzeni i sztuki. Do niektórych z sal obowiązywał zakaz wstępu, w rezultacie czego tłum kotłował się w otwartych drzwiach, na progu, niczym wielogłowa, wieloręka hydra, która zajadle patrzy, komentuje i błyska aparatami fotograficznymi. Nie oznacza to, że gdzie indziej trwały godne uczty, na których opieszale konsumowano piękno. Wręcz przeciwnie.

Liczba dzieł i amatorów tychże wymuszały zabójcze tempo zwiedzania. Przypominało to rajd po noworocznych wyprzedażach. Kiwano głową przed „Zwiastowaniem”, „Wniebowzięciem” i „Zdjęciem z krzyża”, i gnano do kolejnego „Zwiastowania”, „Wniebowzięcia” i „Zdjęcia z krzyża”. Wokół Michała Anioła i Leonarda da Vinci automatycznie formował się krąg wiernych i trwał w euforii, póki nie okazało się, że ów klejnot perspektywy i koloru jest w istocie obrazem jakiegoś pomniejszego artysty. Obowiązywała aura pikniku. Dzieci wariowały, pary toczyły półciche kłótnie, znajomi wywoływali się po imieniu, wycieczki Azjatów i Rosjan karnie dreptały za przewodnikami, a ci uciekali się do poetyki wodzirejskiej, by przebić się ze swoim edukacyjnym przekazem.

Widziałem staruszka, który stał przed „Narodzinami Wenus” i ostentacyjnie pogwizdywał na jurną nutę. Ni to afirmacja humanizmu, ni krytyka muzealnictwa. Dało się i zauważyć kogoś prawdziwie zaaferowanego, świadomego udziału w momencie szczególnym. Lecz czy aby oni po trosze nie udawali – nie pozowali z widelczykiem przed tymi, którzy nabierali chochlą? Ten natchniony student przerysowujący do szkicownika niderlandzki detal; ten profesjonalnie zasępiony pan – łokieć prawej ręki osadzony w lewej garści, palce dłoni prawej wczepione w brodę, zmrużone oczy; ta wzdychająca kobieta w kapeluszu. Nie przesądzam. Ale po większości było znać, iż od seryjnych meduz i madonn, od hord cherubinków, wielopiętrowych alegorii robiło im się mdło. Z czasem to, co dokoła, ta ogromna Ikea ze sztuką, zobojętniało, poczęło nużyć. Mechanicznie zaliczano atrakcję za atrakcją, bardziej z obowiązku niż w ekstazie, raczej by nie żałować tego czasu zmitrężonego przed wejściem, a nie z chęci przedłużenia wielkiej przygody estetyczno-intelektualnej. Wyszliśmy stamtąd z ulgą.

Podobnie było i w innych miejscach. W Rijksmuseum, Sagrada Familia, Il Duomo, katedrze sewilskiej i sieneńskiej, klasztorze Montserrat, w lizbońskim Mosteiro dos Jerónimos, w Mont Saint-Michel czy księgarni Lello & Irmão w Porto. Gwar, ścisk, pośpiech, zbytek unikatów i cudów – i ledwie minuta czy dwie, by na osobności poobcować z wybranym absolutem. Fast food, a nie refleksja i spokojny ogląd, turystyka masowa, a nie indywidualny kontakt z dziedzictwem kultury europejskiej. No i właśnie z tym zjawiskiem stara się walczyć Krivoklat, tytułowy bohater najnowszej powieści Jacka Dehnela.

Szklane oczy

Krivoklat jest radykałem. Z obrzydzeniem i trwogą obserwuje ciżbę przewalającą się przez muzea, jak przez pośledniejsze lunaparki, rozemocjonowanych bliźnich, którzy ledwie rzucają okiem na obraz i pędzą ku następnemu. W dodatku pozwalają się spętać audioprzewodnikowym powrozem. Patrzą, a nie widzą. Ale dostaje się nie tylko szeregowym przeżuwaczom płócien. Krivoklat wypowiada wojnę tym, którzy kształtują nasze artystyczne gusta, edukują w tej materii i powinni bezstronnie rozstrzygać, co jest dobre, a co złe – który malarz zasługuje na uznanie, a który na bezlitosną krytykę. Mają oceniać i nauczać, a tymczasem – wyceniają. Rembrandt czy Vermeer to dla nich przede wszystkim liczba zer, wartość rynkowa. Krivoklat nienawidzi całego przemysłu artystycznego – wpływowych koterii, zblazowanych pięknoduchów żonglujących frazesami o van Goghu, tak zwanych specjalistów, kuratorów, marszandów, pism fachowych i chciwych kramarzy, którzy wybitne obrazy przerabiają na pamiątkowe gadżety. No i Renoira. Dlatego nosi ze sobą butelkę 96-procentowego kwasu siarkowego i oblewa nim malarskie arcydzieła.

Krivoklata, wzorowanego na autentycznej osobie, Hansie-Joachimie Bohlmannie, zaliczyć można do tego samego plemienia co Mary Richardson, Bronius Maygis, Daniel Olbrychski czy poseł Witold Tomczak – choć ten ostatni solennie odżegnuje się od takich powinowactw, bo nie działa z pobudek osobistych lub politycznych. Ci współcześni ikonoklaści okaleczali rzeźby, instalacje i obrazy, żeby przeciwko czemuś zaprotestować i poprzez ten destruujący gest nadać owej Sprawie rozgłos – albo wprost z chęci zniszczenia bluźnierczego w ich mniemaniu obiektu. „Kwasowy wandal”, jak efektownie ochrzciła Krivoklata prasa, choć w praktyce stosuje podobną technikę, działa jednak z odmiennych nieco pobudek. Zależy mu na wyrwaniu społeczeństwa z konsumpcyjnego letargu i przywróceniu sztuce należnej jej rangi.

Krivoklat nie wyżywa się na obrazach, Krivoklat bije na alarm: „ludzie oduczyli się spotykać z dziełami, że nawet jeśli przemieszczają się po Europie i reszcie świata, terkocąc kółeczkami walizek po lotniskach, dworcach, hotelowych korytarzach, nawet jeśli stoją w długich kolejkach przed wystawą »Geniusz Leonarda«, przed wystawą »Splendor Bizancjum – Tysiącletnie Cesarstwo«, przed wystawą »Giacometti – Życie i Twórczość«, nawet jeśli kupują bilety normalne i ulgowe, szkolne i rodzinne, choć mają nawyk spotykania się z muzeum, jego westybulem, jego muzealnym sklepem, jego kafeterią muzealną i muzealnym parkingiem, to nie są w stanie spotkać się z dziełem, po którym prześlizgują się okiem własnym i szklanym okiem aparatu jak roztargniony znajomy, który przechodzi koło nas ulicą, obrzucając nas niewidzącym wzrokiem, po czym w muzealnym sklepie rzucają się na apaszki z dziełem, futerały na okulary z dziełem, przenośne popielniczki z dziełem, piórniki z dziełem (...) wierząc święcie, że to, po czym godzinę wcześniej prześlizgnęli się okiem własnym i szklanym okiem aparatu, jest nieumniejszone na tych półkach i w tych koszach”.

Krivoklat mówi o spotkaniu z obrazem, czyli – o ile poprawnie odcyfrowuję jego intencje – o wzajemnym, dogłębnym wejrzeniu człowieka w dzieło i – jak z nietzscheańską bestią – dzieła w człowieka. Tak by po tej wzajemnej relacji został trwały ślad, zaszła wymierna zmiana. Ideałem byłby w tym przypadku najpewniej Dostojewski, który zaznał w Bazylei fizyczno-duchowego wstrząsu na widok „Ciała martwego Chrystusa w grobie” pędzla Hansa Holbeina Młodszego. Choć przypuszczam, że nie każdy z nas jest przygotowany kondycyjnie i mentalnie na tego rodzaju otchłanne przeżycia.

By głosić swoją prawdę i uświadomić ją reszcie ludzkości – by ludzkość uratować! – Krivoklat poświęca właściwie wszystko. Jego życie przez ostatnie blisko czterdzieści lat to ciągłe ataki na obrazy, procesy, w trakcie których jest wyszydzany, poniżany, i przymusowe pobyty w zamkniętych zakładach psychiatrycznych. Tam z kolei nie robi nic innego poza wytrwałym symulowaniem stopniowego powrotu do zdrowia, żeby tylko zdobyć choćby przepustkę i ponownie ruszyć z butelką 96-procentowego kwasu siarkowego ku muzeom i galeriom.

Egzamin z Bernharda i karaoke

Formalnie „Krivoklat” to monolog tytułowego bohatera, który ciągnie się nieprzerwanie przez 230 stron i stanowi pastisz pisarstwa Thomasa Bernharda. Nic dziwnego zatem, że mnóstwo tutaj Bernhardowskich figur, tropów i rozwiązań stylistycznych. Od zapętlonych, długich zdań z refrenami i ostentacyjnie szczerej, demaskatorskiej wręcz spowiedzi „szaleńca”, w której wykorzystywane są najróżniejsze perspektywy narracyjno-czasowe, przez oskarżycielskie tyrady à la Franz-Josef Murau z „Wymazywania”, wymierzone w porządek tego świata – syte mieszczaństwo, zakłamany światek artystowski, media, psychiatrów, kretynów codziennych, wymyślne, absolutnie nieskuteczne terapie, merkantylną, ogłupiałą cywilizację, telewizyjny kicz etc. – aż po liczne nawiązania do „Dawnych mistrzów” – opowieści wdowca, jak i Krivoklat zgorzkniałego miłośnika sztuki. I centralną myśl Bernharda, która u Dehnela brzmi: „wszystko poza śmiercią jest farsą”.

„Krivoklat” jest pokazem umiejętności pisarskich Jacka Dehnela i jego znajomości Bernhardowskiego dzieła. Egzamin z Bernharda zdał na ocenę bardzo dobrą. Zwłaszcza konstrukcja tej powieści i przemyślana do najmniejszego elementu organizacja epickiego wywodu Krivoklata robi wrażenie. Dehnel z wprawą i pewnością żongluje tu wątkiem głównym i pobocznymi, licznymi dygresjami, reminiscencjami, płomiennymi filipikami, płynnie oddaje głos Zeyetmayerowi, interlokutorowi Krivoklata w Centrum Medycznym Zamek Immendorf, i z morderczą precyzją buduje napięcie, które rozładowane zostanie w zaskakującym, ironiczno-tragicznym finale.

Tyle że po skończonej lekturze – a może nawet i już w jej trakcie – mogą dopaść czytelnika niemałe wątpliwości. Udany pastisz udanym pastiszem, miejscami świetna zabawa świetną zabawą, ale... co z tego? Co poza powtórzeniem Bernhardowskich trików i tematów – przynosi bycie jego, Bernharda, odbiciem? Cokolwiek więcej ponad zręczne karaoke? Zwłaszcza że rozpoznania i tezy, które serwuje nam Krivoklat, nie tchną specjalną oryginalnością. Trudno oczekiwać, by ktokolwiek potraktował je poważniej niż enty zestaw przypominajek o fundamentalnym statusie sztuki i pretensji wycelowanych w rozleniwione, uchachane społeczeństwo. ©

JACEK DEHNEL, KRIVOKLAT, Znak, Kraków 2016

O książce pisze też Lektor.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2016