Kto uratuje święta

Jesienna fala epidemii idzie przez Wielką Brytanię. Wyostrza stare podziały i ukazuje nowe.

02.11.2020

Czyta się kilka minut

Turyści zwiedzający zamek w Edynburgu stoją w wyznaczonych odstępach sanitarnych. Edynburg, Szkocja, 20 sierpnia 2020 r. / JANE BARLOW / EAST NEWS
Turyści zwiedzający zamek w Edynburgu stoją w wyznaczonych odstępach sanitarnych. Edynburg, Szkocja, 20 sierpnia 2020 r. / JANE BARLOW / EAST NEWS

Na londyńskim lotnisku Heathrow w kolejce do kawiarni popularnej sieci stoi kilka osób. W zachowaniu dystansu pomagają duże kropki na posadzce. Są obowiązkowe maseczki i jest specjalny kod QR, który każdy z gości musi zeskanować za pomocą aplikacji w swoim telefonie – to część systemu śledzenia i ostrzegania o bliskim kontakcie z osobą zakażoną. Jeśli ktoś nie chce lub nie może zeskanować kodu, pozostaje mu kawa na wynos.

Rządowa aplikacja ma być magiczną bronią w walce z wirusem. Jest też obiektem krytyki, bo nie zawsze działa tak, jak powinna. Problem mają np. osoby ze starszymi modelami telefonów i seniorzy, czasem gorzej radzący sobie z nowymi technologiami. Jednak samego stosowania aplikacji – obowiązkowego w restauracjach i kawiarniach Anglii oraz Walii – raczej się nie podważa.

Jak wszędzie w Europie, także w 67-milionowej Wielkiej Brytanii statystyki nowych infekcji idą w górę: utrzymują się na poziomie ok. 20 tys. dziennie. Ale choć sytuacja nie jest tak dramatyczna jak w liczącej niemal tyle samo mieszkańców Francji (tu liczba nowych infekcji przekroczyła 45 tys. dziennie), na spokój nie można sobie pozwolić.

Stąd kolejne restrykcje wprowadzane przez rząd. Lub raczej: przez rząd w Londynie oraz rządy lokalne, bo w każdej z części Zjednoczonego Królestwa – Anglii, Szkocji, Walii i Irlandii Północnej – zestaw przepisów wygląda trochę inaczej i cały system wydaje się dość skomplikowany. Punktowo wprowadzane są dodatkowe lockdowny, np. w północnej Anglii. I jak wszędzie główne pytanie brzmi: czy to wystarczy, by zatrzymać dynamikę epidemii?


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


Brytyjczycy zastanawiają się już także, co ze świętami Bożego Narodzenia: czy będą mogli spędzić je jak zwykle, z bliskimi i przyjaciółmi? Prognozy medycznych doradców rządu nie dają wiele nadziei. Sugerują, że należy przygotować się na kolejne restrykcje.

Kolory epidemii

Mapa Anglii, wszechobecna w mediach, pstrzy się kolorami: zielonym, żółtym i czerwonym. Albo żółtym, pomarańczowym i czerwonym, bez zielonego, zależnie od fantazji grafika. Tylko czerwony musi być, ten najbardziej alarmujący z kolorów: oznacza regiony największego zagrożenia i najostrzejszych restrykcji.

Od połowy października w Anglii obowiązuje podział na strefy: zagrożenia średniego, wysokiego i bardzo wysokiego. W tej ostatniej ograniczenia idą najdalej: zamknięte są puby, nie wolno w ogóle spotykać się w zamkniętych pomieszczeniach, nawet w prywatnych ogrodach; należy też unikać wjazdu do takiej strefy i opuszczania jej. Na pierwszy ogień poszedł Liverpool, potem kolejne miasta w północnej Anglii. Pod koniec października w czerwonych strefach były niektóre miasta w regionach Lancashire, South Yorkshire i Midlands oraz cały rejon Greater Manchester. Miliony ludzi.

Gdyby jednak spojrzeć szerzej, na mapę nie tylko Anglii, lecz całej Wielkiej Brytanii, kolorów będzie więcej. Bardziej zniuansowany, pięciostopniowy system stref przyjęła Szkocja (obowiązuje od listopada). Jednolite kolorystycznie są Irlandia Północna i Walia.

Ta ostatnia poszła najdalej i na dwa tygodnie wprowadziła pełen lockdown. Walijczycy nie mogą opuszczać domów bez ważnego powodu, zamknięte są kina, biblioteki, zakłady fryzjerskie, a także te sklepy, które nie sprzedają artykułów pierwszej potrzeby. Zakaz sprzedaży innych artykułów niż te niezbędne do przeżycia (w praktyce to głównie żywność i leki) zmusił supermarkety do zasłonięcia lub odgrodzenia półek z ubraniami czy sprzętem elektronicznym.

Prowadziło to do kuriozalnych dyskusji, jak wymiana zdań między telewizyjną dziennikarką a walijskim ministrem zdrowia: ona dociekała, dlaczego alkohol można kupić, a suszarki do włosów już nie. „Proszę mi wierzyć, dla mnie suszarka jest niezbędna” – argumentowała, wskazując swoje długie włosy. Szef walijskiego rządu lokalnego tłumaczył potem, że chodzi o to, by restrykcje były takie same dla wszystkich i nie stawiały supermarketów w lepszej pozycji wobec np. małych sklepów ze sprzętem elektronicznym, całkowicie zamkniętych.

Król Północy…

Widać już, że podczas wiosennej fali pandemii łatwiej było przekonać Brytyjczyków do respektowania obostrzeń – choć już wtedy zamykanie sklepów, firm czy restauracji było trudne, także dla ich właścicieli i pracowników. Wielu z nich kolejnego lockdownu może nie przetrwać, więc decyzje rządu są teraz częściej kwestionowane.

Tak stało się w Manchesterze, gdzie burmistrz Andy Burnham odmówił wprowadzenia w rejonie Greater Manchester restrykcji – wynikających z faktu przynależności do czerwonej strefy – bez rekompensaty finansowej. Negocjacje trwały 10 dni, po których się załamały: w chwili, gdy obie strony, rządową i lokalną, dzieliło już tylko 5 mln funtów (burmistrz prosił o 65 mln, a premier Boris Johnson skłonny był dać 60 mln). Ostatecznie restrykcje zostały wprowadzone odgórnie przez rząd. Wsparcie finansowe ma być dostępne, ale pozostały gorzkie słowa pod adresem rządu, że „niszczy społeczności”, „łamie ducha” i „prowadzi wojnę” przeciw mieszkańcom regionu.

Burmistrz Burnham – doświadczony i ambitny polityk opozycyjnej Partii Pracy, krytyk „londyńskiej perspektywy” w polityce – już wcześniej dorobił się przydomka „Król Północy” (zapożyczonego z serialu „Gra o tron”). Teraz do licznych memów, którymi zaowocowała próba sił między nim a premierem, doszedł i taki: „Północ pamięta” (z tego samego serialu). Bo czas polityczno-gospodarczych rozrachunków niewątpliwie nadejdzie. Na razie rząd Johnsona coraz bardziej traci na popularności – i to wszędzie, nie tylko w północnej Anglii.

Inaczej niż Burnham postąpił Joe Anderson, burmistrz Liverpoolu (także strefa czerwona): zadeklarował, że zgodziłby się nawet na dalej idące ograniczenia, byle tylko wyhamować transmisję wirusa. Pandemia doświadczyła go osobiście: niedawno zmarł jego brat, zaledwie osiem godzin po tym, jak został przyjęty do szpitala. „Nie mieliśmy nawet szansy, aby powiedzieć sobie: do widzenia” – mówił Anderson.

…i królowa Szkocji

„Nie wierzę, że możemy na dłuższą metę funkcjonować w ten sposób jako kraj w czasie pandemii – mówił gorzko Andy Burnham. – Potrzebujemy jedności narodowej”. Choć odnosił się do swojego regionu – jego zdaniem nie dość wspieranego przez rząd – to pod tym stwierdzeniem podpisałoby się zapewne wielu Brytyjczyków. Jedność to coś, czego w Zjednoczonym Królestwie coraz bardziej brakuje.

Weźmy Szkocję. Jeszcze niedawno wydawało się, że Szkoci będą musieli odłożyć na jakiś czas swoje żądanie przeprowadzenia kolejnego referendum niepodległościowego. Sondaże wskazywały, że zwolennicy i przeciwnicy niepodległego państwa niemal idealnie się równoważyli. Zmieniła to epidemia, albo ściślej: działania szefowej szkockiego rządu lokalnego Nicoli Sturgeon, postrzegane jako wyjątkowo skuteczne. Według ostatniego z szeregu sondaży Ipsos MORI dziś za niepodległością głosowałoby już 58 proc. mieszkańców Szkocji. Szczególnie wysokie poparcie, sięgające niemal 80 proc., odnotowuje się wśród ludzi młodych, z których wielu nie mogło głosować w referendum w 2014 r.

Wpływ na taką radykalizację postaw ma zapewne także brexit (Szkocja głosowała za pozostaniem w Unii Europejskiej). Ale główny czynnik to sposób, w jaki Nicola Sturgeon radzi sobie z pandemią. Aż 72 proc. ankietowanych uważa, że dobrze kieruje ona rządem – Boris Johnson o takim wyniku nie może nawet marzyć. Co więcej, nawet większość (55 proc.) tych, którzy deklarują się jako przeciwnicy niepodległości, dobrze ją ocenia (Johnsona tylko 33 proc.). Być może to jej spokój, zdecydowanie (nawet przy podejmowaniu decyzji o ostrych ograniczeniach, ostrzejszych niż w Anglii) i konsekwencja pokazały, że w sytuacji kryzysowej Szkocja może radzić sobie lepiej niż reszta kraju.

Rosnące poparcie dla niepodległości Szkocji miało już zaalarmować rząd w Londynie i uświadomić premierowi, że samo powtarzanie „nie, nie” na żądania kolejnego referendum może nie wystarczyć. Pytanie, co Johnson może zrobić, by ten trend odwrócić.

Walijski smok

Nie tylko Londyn pilnie obserwuje nastroje w Szkocji. Na to, co dzieje się na Północy, uważnie patrzą też Walijczycy. Jak dotąd ruch niepodległościowy jest w Walii nieporównanie słabszy: możliwe jednak, że pandemia zmieni i tę perspektywę.

Każda z części Zjednoczonego Królestwa mogła bowiem wprowadzać – i wprowadzała – własne regulacje sanitarne, w tym zasady dotyczące kwarantanny osób przyjeżdżających z zagranicy. Przypomniało to mieszkańcom poszczególnych krain Zjednoczonego Królestwa, że w wielu obszarach mogą być niezależni od polityki Londynu.

Utrzymaniu ducha jedności nie pomaga przy tym fakt, że działania rządu Johnsona są postrzegane jako chaotyczne i niekonsekwentne. Na tym tle nie tylko Nicola Sturgeon, ale też władze Walii wypadają lepiej. Sondaże są tu jednoznaczne: 78 proc. Walijczyków uważa, że ich rząd lokalny dobrze radzi sobie z pandemią, a 64 proc. sądzi, że rząd w Londynie radzi sobie źle. Co więcej, aż 72 proc. ankietowanych deklaruje, że nie ufa parlamentowi w Westminsterze, iż zadba on o interesy Walii.

Istotne jest, że odczucia te podziela całe walijskie społeczeństwo, bez względu na sympatie polityczne. Czy kiedyś one znikną, wraz z wirusem? Rhiannon Lucy Cosslett, walijska felietonistka dziennika „Guardian”, zauważa: „COVID-19 pokazał Walii, jak samostanowienie i autonomia mogłyby wyglądać, i jest to inspirujące. W czasach wielkiego lęku i niepewności posiadanie polityków, którym można ufać, nie jest drobnostką i łatwo się o tym nie zapomina”.

Nakarmić dzieci

W połowie października Walijczycy postąpili inaczej niż władze w Londynie w jeszcze jednej istotnej sprawie. Parlament lokalny zdecydował, że podczas każdych ferii i przerw świątecznych aż do Wielkanocy potrzebujący uczniowie w dalszym ciągu będą dostawać darmowe posiłki, tak jak dostawali je dotąd w szkołach. Podobnie jest w Szkocji i Irlandii Północnej.

Tymczasem rząd Johnsona odrzucił propozycję wsparcia dzieci z angielskich szkół podczas obecnej przerwy semestralnej i późniejszych ferii świątecznych. Wiosną, gdy szkoły były zamknięte, dzieci korzystające wcześniej z darmowych posiłków otrzymywały bony żywnościowe. Dzięki kampanii znanego piłkarza Manchester United Marcusa Rashforda, akcję tę przedłużono na okres letnich wakacji.

Rashford sam kiedyś, jako dziecko, korzystał z darmowych obiadów i wie, jak ważny jest ten szkolny posiłek dla dzieci, których rodzice z powodu pandemii stracili pracę, są chorzy lub zmagają się ze śmiercią bliskich. Jesienna fala najmocniej uderza w najuboższe rodziny i według jego szacunków do żywnościowego wsparcia kwalifikuje się już ponad 2 mln dzieci.

Jednak rząd w Londynie nie zgodził się teraz na bony czy posiłki. Rashford się nie poddał: na jego apel w akcję darmowych posiłków włączyły się bary i restauracje w całym kraju, a finansowo wsparli ją inni piłkarze i trenerzy.

Skala tej pomocy jest olbrzymia i pokazuje, że w pewnych kwestiach jedność jest możliwa. Petycję w sprawie darmowych posiłków podpisało już prawie milion osób. Być może Johnson ugnie się pod taką społeczną presją. Na razie zapewnił: „Nie chcemy widzieć głodnych dzieci tej zimy, w te święta. Z pewnością nie na skutek braku uwagi rządu”.

Mikołaj dostanie zgodę

No właśnie – święta. Pierwsze obawy, co będzie z Bożym Narodzeniem, pojawiły się jeszcze pod koniec września, gdy wprowadzono zasadę, że w domu nie może spotkać się więcej niż sześć osób (nie dotyczy to stałych domowników). Jak to pogodzić z rodzinnym świątecznym obiadem? Od tego czasu restrykcji przybywa, a pomyślnych prognoz brak. Wątpliwości nie pozostawiła Nicola Sturgeon: przyznała już, że w Szkocji Boże Narodzenie nie będzie takie jak zawsze. Przy okazji podkreśliła, że nie będzie mówić ludziom tego, co chcą usłyszeć („tak jak to robią politycy”), tylko po to, aby ich później rozczarować.

Pewnym pocieszeniem może być zapewnienie Nicoli Sturgeon skierowane do dzieci: że żadne restrykcje nie uniemożliwią Świętemu Mikołajowi dostarczenia im prezentów, gdyż Mikołaj jest „kluczowym pracownikiem”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2020