Przykładem skrajnym jest od lat o. Tadeusz Rydzyk, który doprowadził do ścisłej symbiozy podległych mu instytucji z obecną władzą, nie bacząc, że nawet z czysto merkantylnego punktu widzenia taka „przyjaźń” tylko doraźnie przynosi korzyść. Dlatego perspektywa zmiany władzy po wyborach musi ojca dyrektora niepokoić.
Niepokoi także ludzi, którzy zdają sobie sprawę, że Kościół w Polsce jest wciąż częściowo finansowo zależny od państwa. Chodzi o archaiczny Fundusz Kościelny, który właściwie od początku, od lat 50. ubiegłego wieku, funkcjonuje jako coroczna zależna od władzy dotacja z budżetu (za rządów PiS wzrosła z 94 mln w 2014 r. do 216 mln w tym roku).
Współczesnym modelom finansowania Kościoła poświęcona była konferencja w rezydencji arcybiskupów warszawskich zorganizowana 7 września przez Katolicką Agencję Informacyjną i UKSW. Jak dowiedział się „Tygodnik”, jej pomysł zrodził się na marcowym sympozjum u kard. Kazimierza Nycza z okazji 25-lecia podpisania konkordatu, ale niewątpliwie ważnym katalizatorem były zbliżające się wybory.
Uznano, że najlepszym rozwiązaniem dla Polski nie byłby podatek kościelny, jak w Niemczech, tylko odpis od podatku, o którym decydowałby sam podatnik.
Należałoby tylko uzgodnić z państwem odpowiednią jego wartość (w Hiszpanii w 2019 r. 0,7-procentowa asygnata przyniosła Kościołowi 286 mln euro). Przypomniano, że do 2014 r. Kościół z rządem PO-PSL negocjował właśnie takie rozwiązanie. Rozmowy jednak przerwano przed wyborami. Jak informuje KAI, uczestnicy sympozjum nie potrafili odpowiedzieć, dlaczego za rządów Zjednoczonej Prawicy temat finansowania Kościoła nie powrócił.
Jeśli chodzi o władzę, odpowiedź nie jest trudna: rządzącym zależy na dalszym finansowym uzależnieniu Kościoła. Natomiast bez odpowiedzi pozostaje pytanie: dlaczego przez osiem lat biskupi nie podejmowali tego tematu? Ze względu na doraźne korzyści dla Kościoła? ©℗