Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Amerykańska dyplomacja, wspierana przez niezliczone sztaby doradców, baczy na wszystko, co dzieje się za granicą. Mocarstwo, które namaściło się na strażnika demokracji i wolności, stara się monitorować wszelkie ruchy społeczne, prześwietlać rosnące w siłę ideologie i wyprzedzać ich ewentualne złowrogie konsekwencje.
Ćwierć wieku temu w centrum amerykańskiej uwagi była Polska, postrzegana jako wrota do sowieckiego imperium. Dziś, mimo bliskiej współpracy obu rządów, zainteresowanie waszyngtońskich graczy Warszawą zmalało. A czasem można odnieść wrażenie, że amerykańskie wyobrażenia o Polsce zatrzymały się na czasach pierwszej “Solidarności".
Okazją do przypomnienia Polski stały się nowojorskie obchody Sierpnia 1980, organizowane także przez placówkę MSZ i Polski Instytut Kulturalny. Ich kulminacją było spotkanie z Lechem Wałęsą, moderowane przez guru amerykańskiego z pogranicza dziennikarstwa i nauki: Jamesa F. Hoge’a, redaktora naczelnego prestiżowego pisma “Foreign Affairs". Zorganizowano też wystawę okładek wielkich tytułów prasowych (“Time", “New York Times", “Wall Street Journal"), poświęconych sprawom polskim z dziesięciolecia 1979-89, zwanego polish decade. Niezależna telewizja CUNY, często współpracująca z Instytutem, pokazała film Richarda W. Adamsa “Obywatele", portretujący “Solidarność" od jej powstania w 1980 r. do stanu wojennego. A na listopad zaplanowano akademicką dyskusję o roli kobiet w polskiej transformacji.
2005: "sukces Sierpnia"
Amerykanie wolą żyć mitem “Solidarności" i czasami przypominają sobie o nim - np. gdy w 2004 r. rozstrzygała się przyszłość Ukrainy. Na spotkaniu z Wałęsą były prezydent przypomniał swą rolę w Pomarańczowej Rewolucji i opowiadał, jak przemawiał do rozsądku Wiktorowi Janukowyczowi. “Jeśli pozwoli pan strzelać do tłumu, już jest pan martwy. Tak czy siak pan przegra, a za przelaną krew pana powieszą" - miał powiedzieć. Polski przykład (niemal) bezkrwawych zmian służy dziś utrwalaniu mitu szlachetnego ruchu społecznego.
Przypominanie o tym, że upadek komunizmu zaczął się nie w Berlinie czy Moskwie, ale w Gdańsku, jest potrzebne. Ale na świętowaniu skończyć się nie powinno, a pamięć historyczna nie powinna deformować obrazu współczesności. Tymczasem amerykańska kultura uwielbia komiks i właśnie komiksowymi rysunkami często opisuje rzeczywistość. W takich kolorach można bez ryzyka malować Dobro i Zło, podszyte łatwymi do zidentyfikowania emocjami. Problem w tym, że Polski z 1980 r. już nie ma, a tę współczesną trudno opisywać kategoriami sprzed 25 lat.
- W ostatnich wyborach parlamentarnych Polacy po raz kolejny odrzucili dziedzictwo komunizmu - stwierdza Helle Dale, komentatorka konserwatywnego ośrodka badawczego The Heritage Foundation. Dale wiąże wygraną PiS i PO (ugrupowań wywodzących się ideowo z “Solidarności") z rocznicą Sierpnia, ożywioną przez gdańskie obchody. Wydaje się, jakby opozycja pojęć “sentyment" i “resentyment" była kluczem w jej postrzeganiu - nie tylko polskiej - sytuacji politycznej. Elekcję, która zapewniła PiS i PO ponad połowę miejsc w Sejmie i Senacie (choć w efekcie nie doprowadziła do powstania wspólnego rządu), Dale nazywa sukcesem wielkiego społecznego ruszenia - nie zważając na to, że 40-procentowa frekwencja była najniższą w historii polskich wolnych wyborów.
O ten swoisty romantyzm rozbija się próba zrozumienia sytuacji kraju, który w 1989 r. jako pierwszy w regionie zaczął budować demokrację. Wówczas uwaga świata koncentrowała się na Polsce, a USA kibicowały przemianom; w ich efekcie rozkruszono imperium zła. Kolejna dekada upłynęła na umacnianiu nowego porządku, aż do momentu, gdy trzy pierwsze kraje z Europy Wschodniej wstąpiły do NATO.
Wkrótce potem Polska zniknęła z amerykańskich radarów, a zainteresowanie badaczy spadło do tego stopnia, że chyba stracili z oczu kierunek zmian. Widać to po nieaktualnym języku, którego naukowcy z Heritage Foundation używają, opisując polską scenę polityczną. Posługują się pojęciem “Solidarność", gdy mówią o “ruchu społecznym", który 25 września 2005 r. jeszcze raz miał obalić komunizm. Taka opinia wpływowego waszyngtońskiego think tanku (tak określa się doradcze ośrodki badawcze) może schlebiać politykom PiS-u i PO, ale tłumaczy niewiele - zwłaszcza w kontekście “rozwodu", jaki nastąpił między obiema partiami w ostatnich tygodniach. W opisie polskich wyborów 2005 r. jako “sukcesu dziedzictwa Sierpnia" rozmywają się też różnice między zwycięskimi partiami oraz między Lechem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem.
Polska schodzi ze sceny
Romantyczne motywy towarzyszą także postrzeganiu fenomenu Jana Pawła II. Kilkadziesiąt lat temu, w czasach Kennedy’ego i Chruszczowa, amerykański pisarz Morris L. West opublikował powieść “Trzewiki rybaka". Książka (szybko zekranizowana) była brawurową political fiction. W adaptacji Anthony Quinn zagrał katolickiego arcybiskupa Lwowa, umęczonego kilkunastoma latami w Gułagu, Cyryla Lakotę. Zwolniony z obozu, przybywa on do Rzymu, tu umierający papież wkłada mu na głowę kapelusz kardynalski, po czym Lakota udaje się na konklawe, z którego wychodzi jako kolejny następca Piotra. W geście miłości rozdaje ubogim dobra Kościoła, mimo sprzeciwu watykańskich notabli. Potem podejmuje się najtrudniejszej misji: nawiązuje dialog z Chinami.
Fabuła ta antycypowała przyjście na Stolicę Piotrową Papieża z dalekiego kraju, Słowianina, w dodatku doświadczonego przez represje totalitarnego ustroju. I tak jak się w życiu stało, bohater Westa wpłynął na rozpad komunizmu. Po śmierci Jana Pawła II amerykańska telewizja kilkakrotnie przypomniała “Trzewiki rybaka", a komentatorzy akcentowali polityczny wymiar ostatniego pontyfikatu.
Ale, przypadkowo czy nie, pojawiła się tu pewna przykrość. Analityk Heritage Foundation, John Tkacik, niczym recenzent teatralny zmiarkował rolę polskiego Papieża i podsumował jego misję, jak to się robi w Ameryce po wyborach. W dramatycznych chwilach żałoby pisał o Janie Pawle II i Polsce w czasie przeszłym, z akademicką sterylnością, może nawet nieco cynicznie, chcąc szybko zamknąć ten rozdział. Podstawą komentarza były jego oczekiwania wobec przyszłości: Tkacik sugerował, że kolejny papież powinien przyjść z Chin. “Chiński Kościół jest jak polski przed ćwierćwieczem" - pisał. W jego mniemaniu Polska i jej Papież zeszli ze sceny historii wypełniwszy swą rolę, niczym kolejni królowie z szekspirowskich kronik.
Nowe imperium zła
W polskiej publicystyce od czasu do czasu ujawnia się specyficzny polonocentryzm. Stało się tak, gdy namaszczano Polskę na głównego sojusznika Stanów Zjednoczonych w wojnie z terroryzmem i w irackiej kampanii; pojawiły się też roszczenia co do politycznych i ekonomicznych korzyści z tego sojuszu.
Tymczasem waga udziału Polaków w irackiej koalicji ginie - w oczach Amerykanów - w masie innych państw, z naszego punktu widzenia mało istotnych. Słychać, co prawda, o dowodach amerykańskiej wdzięczności, ale nie przekłada się to na konkretne polityczne działanie. W ramach budowy antyterrorystycznej “tarczy" administracja Busha stanęła przed perspektywą reformy polityki wizowej i azylowej. Tzw. Visa Waiver (program ułatwiający obywatelom kilkudziesięciu państw podróże do USA) ma być wzmocniony i rozszerzony. Mówi się o włączeniu do niego nowych członków Unii Europejskiej, na co naciska Bruksela, a także o uprzywilejowaniu mieszkańców Indii i Korei Południowej. W praktyce jednak decyzje w tej sprawie zależą od egzekutywy, a w Kongresie ścierają się różne, często krytyczne wobec Busha poglądy. Senatorowie i kongresmeni ze stanów, w których istnieje poważny problem nielegalnej imigracji, będą blokować plany reformy obecnej, bardzo surowej polityki wizowej. Wojna w Iraku nie ma tu nic do rzeczy, a wdzięczność za polską pomoc chyba jeszcze długo pozostanie w sferze kurtuazyjnych obietnic.
Z żalem trzeba stwierdzić, że Amerykanów nie za bardzo interesuje to, przed jakimi problemami Polska stoi dzisiaj. Teraz walczą z nowym imperium zła, z islamskim ekstremizmem, zatem większość swej uwagi poświęcają nie tylko Irakowi, ale także Egiptowi czy Turcji. Wobec tej ostatniej są tak wyrozumiali, że jako jedyni na Zachodzie milczą w sprawie tureckich zbrodni na Ormianach 90 lat temu.
Jest chyba tylko kwestią czasu, że romantyczna misja Polski jako Winkelrieda rzucającego się na włócznie komunizmu dobiegnie końca. Co ją zastąpi?