Koniec romantycznej misji

Polacy uważają się za jednego z najlepszych sojuszników USA na Starym Kontynencie. Z drugiej strony oceanu wygląda to nieco inaczej: amerykańskie myślenie o Polsce zdominowane jest przez historię. A myślenie o świecie - przez walkę z nowym imperium zła, islamskim terrorem; Polska odgrywa tu rolę podrzędną.

13.11.2005

Czyta się kilka minut

Amerykańska dyplomacja, wspierana przez niezliczone sztaby doradców, baczy na wszystko, co dzieje się za granicą. Mocarstwo, które namaściło się na strażnika demokracji i wolności, stara się monitorować wszelkie ruchy społeczne, prześwietlać rosnące w siłę ideologie i wyprzedzać ich ewentualne złowrogie konsekwencje.

Ćwierć wieku temu w centrum amerykańskiej uwagi była Polska, postrzegana jako wrota do sowieckiego imperium. Dziś, mimo bliskiej współpracy obu rządów, zainteresowanie waszyngtońskich graczy Warszawą zmalało. A czasem można odnieść wrażenie, że amerykańskie wyobrażenia o Polsce zatrzymały się na czasach pierwszej “Solidarności".

Okazją do przypomnienia Polski stały się nowojorskie obchody Sierpnia 1980, organizowane także przez placówkę MSZ i Polski Instytut Kulturalny. Ich kulminacją było spotkanie z Lechem Wałęsą, moderowane przez guru amerykańskiego z pogranicza dziennikarstwa i nauki: Jamesa F. Hoge’a, redaktora naczelnego prestiżowego pisma “Foreign Affairs". Zorganizowano też wystawę okładek wielkich tytułów prasowych (“Time", “New York Times", “Wall Street Journal"), poświęconych sprawom polskim z dziesięciolecia 1979-89, zwanego polish decade. Niezależna telewizja CUNY, często współpracująca z Instytutem, pokazała film Richarda W. Adamsa “Obywatele", portretujący “Solidarność" od jej powstania w 1980 r. do stanu wojennego. A na listopad zaplanowano akademicką dyskusję o roli kobiet w polskiej transformacji.

2005: "sukces Sierpnia"

Amerykanie wolą żyć mitem “Solidarności" i czasami przypominają sobie o nim - np. gdy w 2004 r. rozstrzygała się przyszłość Ukrainy. Na spotkaniu z Wałęsą były prezydent przypomniał swą rolę w Pomarańczowej Rewolucji i opowiadał, jak przemawiał do rozsądku Wiktorowi Janukowyczowi. “Jeśli pozwoli pan strzelać do tłumu, już jest pan martwy. Tak czy siak pan przegra, a za przelaną krew pana powieszą" - miał powiedzieć. Polski przykład (niemal) bezkrwawych zmian służy dziś utrwalaniu mitu szlachetnego ruchu społecznego.

Przypominanie o tym, że upadek komunizmu zaczął się nie w Berlinie czy Moskwie, ale w Gdańsku, jest potrzebne. Ale na świętowaniu skończyć się nie powinno, a pamięć historyczna nie powinna deformować obrazu współczesności. Tymczasem amerykańska kultura uwielbia komiks i właśnie komiksowymi rysunkami często opisuje rzeczywistość. W takich kolorach można bez ryzyka malować Dobro i Zło, podszyte łatwymi do zidentyfikowania emocjami. Problem w tym, że Polski z 1980 r. już nie ma, a tę współczesną trudno opisywać kategoriami sprzed 25 lat.

- W ostatnich wyborach parlamentarnych Polacy po raz kolejny odrzucili dziedzictwo komunizmu - stwierdza Helle Dale, komentatorka konserwatywnego ośrodka badawczego The Heritage Foundation. Dale wiąże wygraną PiS i PO (ugrupowań wywodzących się ideowo z “Solidarności") z rocznicą Sierpnia, ożywioną przez gdańskie obchody. Wydaje się, jakby opozycja pojęć “sentyment" i “resentyment" była kluczem w jej postrzeganiu - nie tylko polskiej - sytuacji politycznej. Elekcję, która zapewniła PiS i PO ponad połowę miejsc w Sejmie i Senacie (choć w efekcie nie doprowadziła do powstania wspólnego rządu), Dale nazywa sukcesem wielkiego społecznego ruszenia - nie zważając na to, że 40-procentowa frekwencja była najniższą w historii polskich wolnych wyborów.

O ten swoisty romantyzm rozbija się próba zrozumienia sytuacji kraju, który w 1989 r. jako pierwszy w regionie zaczął budować demokrację. Wówczas uwaga świata koncentrowała się na Polsce, a USA kibicowały przemianom; w ich efekcie rozkruszono imperium zła. Kolejna dekada upłynęła na umacnianiu nowego porządku, aż do momentu, gdy trzy pierwsze kraje z Europy Wschodniej wstąpiły do NATO.

Wkrótce potem Polska zniknęła z amerykańskich radarów, a zainteresowanie badaczy spadło do tego stopnia, że chyba stracili z oczu kierunek zmian. Widać to po nieaktualnym języku, którego naukowcy z Heritage Foundation używają, opisując polską scenę polityczną. Posługują się pojęciem “Solidarność", gdy mówią o “ruchu społecznym", który 25 września 2005 r. jeszcze raz miał obalić komunizm. Taka opinia wpływowego waszyngtońskiego think tanku (tak określa się doradcze ośrodki badawcze) może schlebiać politykom PiS-u i PO, ale tłumaczy niewiele - zwłaszcza w kontekście “rozwodu", jaki nastąpił między obiema partiami w ostatnich tygodniach. W opisie polskich wyborów 2005 r. jako “sukcesu dziedzictwa Sierpnia" rozmywają się też różnice między zwycięskimi partiami oraz między Lechem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem.

Polska schodzi ze sceny

Romantyczne motywy towarzyszą także postrzeganiu fenomenu Jana Pawła II. Kilkadziesiąt lat temu, w czasach Kennedy’ego i Chruszczowa, amerykański pisarz Morris L. West opublikował powieść “Trzewiki rybaka". Książka (szybko zekranizowana) była brawurową political fiction. W adaptacji Anthony Quinn zagrał katolickiego arcybiskupa Lwowa, umęczonego kilkunastoma latami w Gułagu, Cyryla Lakotę. Zwolniony z obozu, przybywa on do Rzymu, tu umierający papież wkłada mu na głowę kapelusz kardynalski, po czym Lakota udaje się na konklawe, z którego wychodzi jako kolejny następca Piotra. W geście miłości rozdaje ubogim dobra Kościoła, mimo sprzeciwu watykańskich notabli. Potem podejmuje się najtrudniejszej misji: nawiązuje dialog z Chinami.

Fabuła ta antycypowała przyjście na Stolicę Piotrową Papieża z dalekiego kraju, Słowianina, w dodatku doświadczonego przez represje totalitarnego ustroju. I tak jak się w życiu stało, bohater Westa wpłynął na rozpad komunizmu. Po śmierci Jana Pawła II amerykańska telewizja kilkakrotnie przypomniała “Trzewiki rybaka", a komentatorzy akcentowali polityczny wymiar ostatniego pontyfikatu.

Ale, przypadkowo czy nie, pojawiła się tu pewna przykrość. Analityk Heritage Foundation, John Tkacik, niczym recenzent teatralny zmiarkował rolę polskiego Papieża i podsumował jego misję, jak to się robi w Ameryce po wyborach. W dramatycznych chwilach żałoby pisał o Janie Pawle II i Polsce w czasie przeszłym, z akademicką sterylnością, może nawet nieco cynicznie, chcąc szybko zamknąć ten rozdział. Podstawą komentarza były jego oczekiwania wobec przyszłości: Tkacik sugerował, że kolejny papież powinien przyjść z Chin. “Chiński Kościół jest jak polski przed ćwierćwieczem" - pisał. W jego mniemaniu Polska i jej Papież zeszli ze sceny historii wypełniwszy swą rolę, niczym kolejni królowie z szekspirowskich kronik.

Nowe imperium zła

W polskiej publicystyce od czasu do czasu ujawnia się specyficzny polonocentryzm. Stało się tak, gdy namaszczano Polskę na głównego sojusznika Stanów Zjednoczonych w wojnie z terroryzmem i w irackiej kampanii; pojawiły się też roszczenia co do politycznych i ekonomicznych korzyści z tego sojuszu.

Tymczasem waga udziału Polaków w irackiej koalicji ginie - w oczach Amerykanów - w masie innych państw, z naszego punktu widzenia mało istotnych. Słychać, co prawda, o dowodach amerykańskiej wdzięczności, ale nie przekłada się to na konkretne polityczne działanie. W ramach budowy antyterrorystycznej “tarczy" administracja Busha stanęła przed perspektywą reformy polityki wizowej i azylowej. Tzw. Visa Waiver (program ułatwiający obywatelom kilkudziesięciu państw podróże do USA) ma być wzmocniony i rozszerzony. Mówi się o włączeniu do niego nowych członków Unii Europejskiej, na co naciska Bruksela, a także o uprzywilejowaniu mieszkańców Indii i Korei Południowej. W praktyce jednak decyzje w tej sprawie zależą od egzekutywy, a w Kongresie ścierają się różne, często krytyczne wobec Busha poglądy. Senatorowie i kongresmeni ze stanów, w których istnieje poważny problem nielegalnej imigracji, będą blokować plany reformy obecnej, bardzo surowej polityki wizowej. Wojna w Iraku nie ma tu nic do rzeczy, a wdzięczność za polską pomoc chyba jeszcze długo pozostanie w sferze kurtuazyjnych obietnic.

Z żalem trzeba stwierdzić, że Amerykanów nie za bardzo interesuje to, przed jakimi problemami Polska stoi dzisiaj. Teraz walczą z nowym imperium zła, z islamskim ekstremizmem, zatem większość swej uwagi poświęcają nie tylko Irakowi, ale także Egiptowi czy Turcji. Wobec tej ostatniej są tak wyrozumiali, że jako jedyni na Zachodzie milczą w sprawie tureckich zbrodni na Ormianach 90 lat temu.

Jest chyba tylko kwestią czasu, że romantyczna misja Polski jako Winkelrieda rzucającego się na włócznie komunizmu dobiegnie końca. Co ją zastąpi?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską oraz relacjami transatlantyckimi. Autor korespondencji i reportaży z USA.      więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2005