Kobyły, pieski i politycy: dawny „Tygodnik” o tym, co się czyta w mediach

Artykuły stają się coraz krótsze i głupsze – i to domena naszych czasów? Dobre sobie.

07.09.2023

Czyta się kilka minut

„Tygodnik Powszechny” nr 22/1949, str. 10

Archiwa „Tygodnika” ukazującego się od 1945 r. to nie tylko zapis powojennych losów Polski i świata, śledzonych i komentowanych przez najwybitniejsze umysły tamtych czasów. To także przepastne źródło zaskoczeń, odkryć i znalezisk – które, czytane dziś, okazują się mówić nam więcej, niż można by się spodziewać.

Oto piąty odcinek nowego cyklu, w którym zapraszamy w podróż do przeszłości.


W „Tygodniku” debata dotycząca zmian jakości tekstów dziennikarskich toczy się już od końca lat 40. XX w., co w jednym ze swoich felietonów wyjawiła Józefa Hennelowa. Już wtedy część redaktorów twierdziła, że krótsze artykuły staną się „bardziej przystępne dla czytelników”. 

Ta frakcja, choć do naszych czasów odniosła pewne sukcesy, wciąż nie zdołała zdobyć zdecydowanej przewagi. Obrońcy „kobył” dają im jednak wytrwale odpór już od 1949 r.

Pisma zaczynają „przypominać skłębioną rozjazgotaną psiarnię”

W żargonie dziennikarskim kobyła oznacza po prostu artykuł dużych rozmiarów. Na pewno nie jest to nazwa pochlebna. Trzymajmy się już tych zoologicznych porównań. Gdy mówimy o klaczy, mamy na myśli zwierzę raczej zgrabne, młode, zręczne; kobyła – odwrotnie: jest wielka, ciężka i niezgrabna. Artykuł kobylasty nosi te wszystkie cechy i jest utrapieniem redaktorów. Tylko członkowie redakcji znają grymas niechęci, jakim redaktor niemal z reguły obdarza kobyłę, choć wobec autora robi grzeczne miny, a odrzucając artykuł rozkłada bezradnie ręce: „Chciałbym bardzo, ale za długie”. Tu następuje przewlekły spór z autorem, który udowadnia z ogniem, że „nic się tu skreślić nie da”; w rezultacie najczęściej idą w ruch nożyce i ołówek, z biednej zaś „kobyły” robi się zgrabny i zręczny konik.

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 22/1949, str. 10

Przy pomocy ołówka i nożyczek nikt już tekstów nie redaguje, ale reszta w zasadzie się zgadza. I, tak jak w 1949 r., bywa, że „artykuły zmieniają się w artykuliki, artykuliki – w notatki, notatki we wzmianki”. Co ciekawe, autor tekstu sprzed 74 lat – sam Antoni Gołubiew, skrótowo podpisany tam „Goa” – źródeł takiego stanu rzeczy doszukiwał się w „szybszym tempie współczesnego życia” (nie rozpisywał się o tym szeroko, w obawie, że zmieniłoby to felieton w kobyłę „i zapewne redaktor by go odrzucił, a gdyby nawet kobyła ukazała się w druku, 80 proc. czytelników nie zechciałoby jej przeczytać”). Za problem przede wszystkim uznawał jednak lenistwo. 

Zabierając się do lektury całostronicowego artykułu wiem z góry, że będę musiał mieć uwagę napiętą przez kwadrans – a to jest już trudem. Tymczasem coraz bardziej żądamy od prasy rozrywki i właśnie... rozmaitości, powierzchownego przerzucania naszej uwagi z tematu na temat (...) Do czegóż dojdziemy, gdy wszystkie artykuły zastąpimy notatkami, książki – broszurkami, obszerne omówienia – krótkimi konspektami (krócej, łatwiej i bez wątpliwości!).

Właśnie, do czego?

By tego artykułu nie rozwlekać zbytnio, warto zauważyć, że ten sam Gołubiew do tematu „kobył” powrócił blisko dekadę później, stwierdzając, iż „strawa intelektualna w koncentracie to hasło współczesnej epoki”, a w prasie zaczynają dominować „pieski”, czyli krótkie artykuliki, sprawiające że pisma zaczynają „przypominać skłębioną rozjazgotaną psiarnię”. Nie one są jednak najgorsze. 

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 47/1958, str. 7-8

Najgorsze są pisma puste. Są one niby kopiaste wyładowane wozy, które w istocie nic właściwie nie dźwigają – po przejrzeniu takiego numeru, nawet jeśli jest on atrakcyjnie spreparowany, pozostaje w nas uczucie czczości. Źle jest, gdy czczość stanowi skutek lektury – to nas do niej zniechęca, a w rezultacie odstręcza od myślenia i zainteresowań intelektualnych. Publicystyczny wóz powinien być solidnie wyładowany tym, co ważne, istotne, aktualne, co będzie dla nas stanowiło strawę umysłową i moralną. Lecz wówczas nieraz się zdarzy, że będziemy musieli zaprząc doń ciężkie, niezbyt rącze, lecz solidne „kobyły”. Bo „suczka wozu nie uciągnie”.

„Moje refleksje w czasie jazdy kajakiem…”

A czego oczekiwali Czytelnicy? „Tygodnik” publikował ankiety, gdzie pytano ich, których autorów czytają najchętniej, „które z działów dają najwięcej pożytku”, a które uważają za „za obfite”. My dziś z tych ankiet możemy się dowiedzieć, że jeszcze pod koniec lat 50. w „Tygodniku” istniał dział „o wychowaniu”, „światopoglądowy” czy poświęcony wyłącznie filozofii. 

Do ankiet kontakt z czytelnikami się jednak nie ograniczał, bo regularnie publikowano listy, których autorzy niekiedy bezlitośnie punktowali to, co uważali w „Tygodniku” za „usterki”.

Do tych usterek zaliczam przede wszystkim układ graficzny T.P. Piękny, estetyczny – ani słowa. Tylko że jest jak nowoczesne meble: spojrzeć piękne, usiąść – kości bolą. Chcę przeczytać w skupieniu artykuł, nie mogę: artykuł jest w krakowską kaszkę (kawałki rozsiane na kilku stronach). Albo w ośmiornicę (tytuł w środku i macki we wszystkie strony). Tu wpycha się w ciało artykułu fotografia, tam go przerywa figlarny rysuneczek. Stałe rubryki biegają po wszystkich stronach. „Spotkania literackie”? Może lepiej nazwać to „Latająca Gospoda” (...) Druga moja pretensja; uważam, że Panowie za dużo umieszczają artykułów opisujących subiektywne wrażenia autorów. „Podróż do Rumunii” powinna nosić tytuł: „Moje wrażenia i poglądy na tle rumuńskiego krajobrazu”. Inne tytuły wyglądałyby tak: „Moje refleksje w czasie jazdy kajakiem…”, „Jakie uczucia budzi w mojej duszy książka…”, „Jak się sprawdzają moje poglądy polityczne w świetle obecnych wydarzeń…”

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny” nr 13/1959, str. 11

Bez względu, czy w wielkiej kobyle czy w krótkim piesku, w wersji papierowej czy online – tym, co się tak naprawdę liczyło i liczy, jest to, żeby nam się słowa nie zużyły. Żeby się nie wyświechtały. Żeby zawsze miały znaczenie. 

„…a kot słucha – i je”

A czy żyjemy w czasach, gdy nadużywane słowa się dezawuują? Możliwe, że zawsze istniało takie poczucie. W końcu Kisiel dokładnie o tym pisał już w 1946 r. 

Zdjęcie XL
Podpis zdjęcia
„Tygodnik Powszechny nr 1/1946, str. 5

„W krajach faszystowskich – jak słusznie zauważył Czesław Miłosz – nie było publicystów, byli tylko bardziej lub mniej zdolni propagandziści, powtarzający chórem nie przez nich ustalone slogany. Tę właściwość przejął nasz kulawy totalizm sanacyjny, również zalewając nas lawiną słów bez pokrycia. I może to właśnie długie rządy sanacji oduczyły nas kompletnie od przywiązywania wagi do słów – zwłaszcza uroczystych. A przecież słowo jest tak ważnym czynnikiem w życiu demokracji. Zawsze imponowało mi bardzo, że w parlamencie angielskim, pomimo ustalonej liczby mandatów poszczególnych partyj, wyniki głosowań bywały różne; zdarzało się bowiem, że jakiś mówca z obozu laburzystów przekonał część swych konserwatywnych oponentów lub odwrotnie.

Jakżeż inaczej było w naszym „sanacyjnym” sejmie. Pamiętam, z jak niezmąconym spokojem marszałek Świtalski, wysłuchawszy najpłomienniejszych lub najbardziej przekonywujących przemówień Niedziałkowskiego, Liebermana czy Rataja, zarządzał głosowanie, którego wynik można było zawsze przewidzieć z matematyczną dokładnością. Przypominało to refren znanej bajki o kocie, co porwał młynarzowi mięso. Młynarz złapawszy go z owym mięsem, zaczyna mu przemawiać do sumienia, a kot słucha – i je. Młynarz mówi patetycznie, groźnie, prosząc, a kot słucha – i je. Nie było tam wypadku, by ktoś kogoś przekonał, a jeśli to się nawet zdarzyło, nie uwidaczniało się na zewnątrz. To właśnie były źródła dewaluacji słów, trwającej u nas, jak się zdaje, niestety aż do dzisiaj. I dlatego nie dziwmy się, gdy zwalczają się nawzajem partie, których programy na pozór nie różnią się od siebie. Bowiem programy – to słowa, a słowa mają dziś – po Goebbelsie – kurs niewysoki, żyjemy w epoce inflacji słów. 

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce międzynarodowej, ekologicznej oraz społecznego wpływu nowych technologii. Współautorka (z Wojciechem Brzezińskim) książki „Strefy cyberwojny”. Była korespondentką m.in. w Afganistanie, Pakistanie, Iraku,… więcej