Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Po niedoróbkach technicznych można poznać, ze wczorajsze nagranie przemówienia Jarosława Kaczyńskiego zostało zrobione na łapu-capu. Gdyby nie to, można by przypuszczać, że prezes PiS realizuje starannie obmyślone i przygotowane uprzednio stopnie eskalacji przemocy. Ale to nieprawda. Wczorajszy ruch był wykonany żywiołowo – bowiem żywiołem Kaczyńskiego są konflikt i wojna.
Władza próbuje sprawić przeniesienie społecznego gniewu na Kościół i, niestety, jesteśmy u progu pojawienia się przemocy. Paternalistyczne połajanki, mniej niż zero zrozumienia dla racji stojących za gniewem po wyroku TK, groźby, pompatyczne wezwania do obrony narodu przed zagładą – trudno uwierzyć, ze prezes i ludzie, którzy pomogli mu sklecić to przemówienie, nie wiedzą, że taki gest tylko podsyci dalsze demonstracje.
Czytaj także: Zuzanna Radzik: Ciężary ponad miarę
Odtąd członkowie partii oraz ci, którzy ją wspierają, mają bronić Kościoła. Czyżby wicepremier odpowiedzialny za policję wątpił, że podległe mu siły potrafią chronić bezpieczeństwo sprawowania kultu i fizyczną integralność świątyń? Gdyby oczywiście w ogóle była taka potrzeba – chyba że nalepienie ulotek na drzwiach kościoła lub obraźliwy napis sprejem uznamy za coś, co zagraża wiernym w stopniu, który domaga się siłowej interwencji. Nie. Rzecz w tym, że protesty stały się w tym samym stopniu antyrządowe, co antyklerykalne. W miastach i miasteczkach obowiązkowym punktem jest zapalenie zniczy pod lokalną siedzibą partii, a niekoniecznie pod kurią czy katedrą. Dlatego ustawienie sobie przeciwników jako „wulgarnych nihilistów” gotowych bezcześcić ołtarze jest wygodnym sposobem na odwrócenie uwagi od tego, kto użył zamrożonego od lat tematu aborcji. Próba sprowokowania przemocy (a nie, jak dotąd, tylko słownej agresji) wobec Kościoła to sposób na odcięcie ludzi stojących od sześciu dni na ulicach od szerszego społecznego zaplecza.
Jest to sprytna pułapka, bo nikt nie przekona młodszych demonstrantów, żeby schowali hasła antyreligijne w imię klarowności politycznego przekazu – dlatego, że ten przekaz, o ile jest polityczny, o tyle dotyczy także przemożnej roli Kościoła instytucjonalnego w zarządzaniu polską codziennością. Pokoleniu wychowanemu w epoce sojuszu tronu z ołtarzem, gdzie pierwszy napotkany ksiądz to katecheta będący ogniwem opresji szkolnej, państwo i Kościół mieszają się w ogólnym odruchu złości. Kaczyński w ten sposób zastawia też pułapkę na ludzi Kościoła, bo podsycając w nich poczucie zagrożenia, zaprasza ich do swojej oblężonej twierdzy, wciąga za kordon już nawet nie policji, a skrzykniętych naprędce tituszek. Inna sprawa, że część ludzi Kościoła zachowuje się tak, jakby marzyła, żeby za ten kordon wskoczyć i już tam na zawsze zostać, nie oglądając się na wiernych.
Czytaj także: Andrzej Stankiewicz: Do czego jeszcze wykorzystać pandemię
Druga pułapka, z której nie widać innego wyjścia niż eskalacja przemocy, wynika wprost z sytuacji epidemicznej. Zakaz zgromadzeń ma swoje racje sanitarne, które nie są ani rządowe, ani antyrządowe. Przez kilka dni władze raczej tolerowały zgromadzenia, które na pewno są sytuacją zdrowotnie ryzykowną, chociaż nic nie daje prawa prezesowi do kategorycznego mówienia, że „będą z całą pewnością kosztowały życie wielu ludzi”. Być może teraz, jeśli dynamika nie spadnie samoistnie (a władza robi wszystko, żeby nie spadła – nie miejsce tu na wyliczanie prowokacyjnych gestów, ale wspomnijmy choćby utożsamienie przez wicemarszałka Terleckiego znaku błyskawicy z symbolem SS), PiS zacznie rozbijać demonstracje. Słowa „ci, którzy do nich wzywają, ale także i ci, którzy w nich uczestniczą, sprowadzają niebezpieczeństwo powszechne, a więc dopuszczają się przestępstwa, poważnego przestępstwa. Władze mają nie tylko prawo, ale i obowiązek przeciwstawiania się tego rodzaju wydarzeniom” można czytać właśnie jako retoryczne przygotowanie do siłowego rozwiązania. Przy dobrej osłonie propagandowej bicie i aresztowania będzie można łatwo przedstawić jako wyraz troski o zdrowie publiczne.
A jest się o co troszczyć i martwić – między innymi dlatego PiS-owi tak bardzo potrzebny jest teraz podgrzany do czerwoności konflikt. Niedawno pokazały się pierwsze dane dotyczące zmiany w liczbie wystawianych aktów zgonu – w przeciwieństwie do liczby pozytywnych testów, jest to twarda dana nieobarczona żadną wątpliwością interpretacyjną. Po skorygowaniu o ogólnie rosnący trend śmiertelności w trakcie minionej dekady widać, że od końca września liczba wystawianych aktów zgonu w sposób statystycznie istotny zaczęła rosnąć w stosunku do analogicznych tygodni poprzednich lat. Od końca sierpnia do 18 października umarło w Polsce o 6 tys. więcej osób niż rok temu. A zatem właśnie zaczynamy mieć u siebie Lombardię i jest od czego odwracać uwagę. Te wykresy jeszcze długo nie będą chciały opaść i na razie nie widać, czemu PiS-owi coraz ostrzejszy konflikt miałby przestać się opłacać.
Młode kobiety i mężczyźni, którzy wyszli już we czwartek wieczorem na ulice, pierwsze i pierwsi krzyknęli: „to jest wojna!”, ale jasne jest, kto tak naprawdę ją zaczął. Nie trzeba sięgać do Arystotelesa czy św. Tomasza, żeby tłumaczyć, jakie są podstawowe cnoty chrześcijańskiego władcy. A po drugie, odpowiedzialność za to, że ta wojna istotnie się nasili, spada na rządzących. Czy ściślej – na rządzącego, który zamiast gasić pożar, dolewa oliwy do ognia.