Joanna Kołaczkowska: Naród ma humory

Joanna Kołaczkowska z kabaretu Hrabi: Gdy robię na scenie pompki, skaczę albo szaleję w dowolny inny sposób, los stawia mnie przed wyborem: kabaret albo życie.

12.08.2023

Czyta się kilka minut

NARÓD MA HUMORY
Warszawa, kwiecień 2019 r. / DAREK GOLIK / FORUM

JOANNA KOŁACZKOWSKA: Nagrywa pan?

PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Na dyktafon i telefon – ze strachu.

Też tak mam. Raz rejestrowałam z Szymonem Majewskim podkast, i część szlag trafił. Część podkastu, nie Szymona. W dodatku tę część, w której ja mówiłam. Używamy nagrywarki z dwoma mikrofonami – jeden wysiadł.

Zaczęliśmy od nerwicy natręctw, a plan był zupełnie inny – mieliśmy rozpocząć od migotania przedsionków.

To jest bardzo poważne schorzenie serca. Mogę panu opisać objawy. Nagle odczuwa pan w okolicach gardła przyspieszone drgania – efekt arytmii. I osłabienie, czasami mogące skutkować utratą przytomności.

Pani to miała na scenie.

Premiera „Hrabi Draculi”, czyli jednego z programów naszego kabaretu, warszawska „Dorożkarnia”. Stoję na scenie, gram i nagle czuję, że jest coraz gorzej. W dodatku dociera do mnie, że atak migotania za chwilę wywoła atak paniki – i że ta panika nakręci z kolei migotanie, a ja za chwile umrę.

Rozważała Pani komunikat: „Bardzo państwa przepraszam...

...nic z tych rzeczy! Ja byłam tak przerażona, że jeśli zdecydowałabym się przerwać spektakl, to mój komunikat miałby bardziej gwałtowny charakter.

Tak czy inaczej: dlaczego grała Pani dalej?!

Chciałabym panu powiedzieć, że pragnę umrzeć na scenie, a wtedy nadarzyła się ku temu okazja, ale to by była przesada. Powiem tak: na pewno chciałabym umrzeć – wiem, że to zabrzmi głupio – w dobrym stanie. Może taki był wtedy mój intuicyjny tok rozumowania: „będzie, co będzie”?

I chyba podjęłam słuszną decyzję. Bo jednak premiera się odbyła, ja żyję.

A kilka lat później udało się to moje migotanie opanować – za pomocą ablacji. Wie pan, co to jest ablacja?

Mam doświadczenie ­hipochondryczne, a więc i wiedzę o chorobach.

To wspaniale, moglibyśmy porozmawiać o objawach! Fascynuje mnie medycyna.

To dobrze się składa, bo mam kolejne pytanie. O kręgi szyjne.

Chyba wiem, o co panu chodzi.

Mamy piosenkę „Łysy pan”. Śpiewam o człowieku z szerokim karkiem, którego lepiej nie spotkać w ciemnej ulicy. A gdy tak śpiewam, dwie postacie – odgrywane przez Darka Kamysa i Tomka Majera, moich kolegów z Kabaretu Hrabi [czwartym członkiem grupy jest Łukasz Pietsch – red.] – przedstawiają scenki: np. jeden okłada drugiego kijem bejsbolowym. Po pewnym czasie odgrywania tego motywu wymyśliliśmy rodzaj zapowiedzi „Łysego pana”. Podchodzę do chłopaków, podskakuję i w locie uderzam ich w klapy marynarki.

Oni wysocy, postawni, Pani niewielkiego wzrostu.

Moje popisy bawiły widzów, ale zaczęły mi wysiadać kręgi szyjne. Trafiłam nawet z tego powodu do szpitala, a gdy jakiś czas później na naszym występie pojawił się mój fizjoterapeuta i zobaczył zapowiedź „Łysego pana”, kategorycznie mi tej ewolucji zabronił. Obiecałam sobie: nigdy więcej.

I?

Niestety zdarza się, że ferwor mnie porywa. Nie tylko przed „Łysym panem”. Mamy teraz program „Pociechy”: o rodzicielstwie, wychowaniu, nastolatkach itd. Jest tam skecz, w którym gram wuefistkę. Wpadam na scenę, robię pompki, bez przygotowania. Dziesięć, a potem jeszcze ze trzy na jednej ręce.

Umie Pani na jednej?!

Sama nie wiedziałam, że umiem, to się dopiero okazało pewnego dnia na scenie. Tyle że te pompki też uszkadzają ciało – bark, klatkę piersiową.

Pani, jeśli dobrze te straszne ­opowieści odczytuję, jest gotowa za swoją pracę zginąć.

Niestety dobrze pan to odczytuje. Gdy robię na scenie pompki, skaczę albo szaleję w dowolny inny sposób, los stawia mnie przed wyborem: kabaret albo życie. Wybieram kabaret.

To są historie do portretu perfekcjonistki? Pasjonatki?

Raczej to drugie. Choć perfekcjonistką też bywam, tworząc i obserwując, co z tego tworzenia wychodzi. Gdy widzę, że nie mamy już takiej reakcji na skecz, jak byśmy chcieli, to grzebię w jego konstrukcji jak chirurg przy jakiejś misternej operacji.

Przy ablacji.

To może być to: ablacja jest oddziaływaniem na miejsca, które są przyczyną nieprawidłowych pobudzeń serca. Ze skeczem jest podobnie – o jego sukcesie bądź klapie decydują ledwo uchwytne szczególiki, które też można korygować.

Władek Sikora [nieformalny animator tzw. zielonogórskiego zagłębia kabaretowego, z którego wywodzi się m.in. Joanna Kołaczkowska – red.] mawia, że istnieje kategoria skeczu mutanta. Grasz, ludzie się śmieją, a potem się orientujesz, że przestali.

Bo?

Bo „zmutował”. Ktoś coś w nim zmienił, czegoś nie powiedział albo coś dodał, zrobił za długą albo za krótką pauzę – i tak już zostało.

Uwielbiam w tej robocie nie tylko moment, w którym powstaje nowy skecz. Kocham też cerowanie, reperowanie żartów, które się zepsuły. Fascynuje mnie koronkowa praca ratowania żartu, by znowu zaczął sprawiać ludziom radość.

Ale perfekcjonistką tylko bywam – pasjonatką jestem.

Pani się nawet podobno relaksuje, wymyślając skecze.

A jak je wymyślam, to już mnie cieszy fakt, że to potem odegram na scenie. Ludzie zaś – często jestem tego po prostu pewna – zareagują wybuchem, rykiem. Gdy ten ryk uszami wyobraźni słyszę, jestem szczęśliwa.

Po raz pierwszy to szczęście poczuła Pani jako kilkuletnia dziewczynka – w lubińskim domu kultury.

To były dwa szczęścia.

Po pierwsze, bardzo zabiegałam wtedy o uwagę mamy. Tata zmarł, gdy miałam pięć lat, mama cierpiała na depresję, ­której nie leczono tak skutecznie jak teraz. Nie pamiętam z tamtego czasu mamy czytającej nam z siostrą bajkę, przytulającej.

Aż tu nagle wychodzę na scenę, a ona siedzi i patrzy.

A drugie szczęście?

Odkrycie, że mogę rozśmieszać. Nie wiem, co myśmy tam na tej scenie tańczyli, czy to był kujawiak, czy oberek. Dość powiedzieć, że wszystkie występujące dziewczynki miały na sobie śmieszne galoty, odkrywające się, gdy zadzierałyśmy sukienki. A że to ja byłam najbliżej widowni, więc to z moich ewolucji w tych galotach ludzie się najbardziej śmiali.

Potem była szkoła.

W której rozśmieszanie dawało mi również poczucie wartości. Czułam się cenna, lubiana.

Co miała Pani w repertuarze?

Na przykład mistrzowskie odgrywanie żula – pijaczka spod sklepu. Ale też naśladowanie. Kolegów, koleżanek, nauczycieli, dyrektorki.

Ryzykowne.

Wylęknione, niepewne siebie dzieci mają opanowane do perfekcji ukrywanie się – nic mi nie groziło. Bywało, że karę dostawali ci, którzy się śmiali – ja nigdy.

Figura klasowego błazna jest u nas chyba – kulturowo – zarezerwowana dla chłopca?

W związku z tym ci, którzy o tym moim klaunowaniu wiedzieli, zrzucali je na karb zaburzeń, np. nadpobudliwości ruchowej. I nie da się wykluczyć, że miałam jakiś rodzaj ADHD. Równocześnie miałam już wtedy objawy talentu sceniczno-ruchowego. Podskoczyłam, zatańczyłam – a ludzie wybuchali śmiechem.

Jak szybko zyskała Pani renomę w szkole?

Nie w szkole – w klasie! Bałabym się, że moja działalność zatoczy zbyt szerokie kręgi.

To dokładnie jak z Pani powrotem na scenę dekady później. Były lata dwutysięczne, nie istniał już Kabaret Potem, który przyniósł pierwsza falę Pani sławy, a Pani na propozycję dołączenia do nowo tworzonej ekipy Hrabi zareagowała przerażeniem: niech będzie, ale grajmy lokalnie, żeby za dużo ludzi nie oglądało tej „klęski”.

Dbałam – i wtedy w szkole, i później – o sławę, o artystyczną reputację, ale w granicach swojej introwertycznej, zalęknionej postawy.

Ciekawy jest ten kontrast między Pani scenicznym wizerunkiem – energią, galopadą, decybelami – a tym nieśmiałym niemal szeptem w kawiarni, w której siedzimy. Aż się boję, że się słabo nagra.

(Joanna Kołaczkowska ustawia na stole dwie minipiramidy: mój dyktafon kładzie na butelce od wody mineralnej; telefon na szklance).

Ci, którzy poznają mnie w odwrotnej kolejności – najpierw życie, potem scena – są w jeszcze większym szoku: że ta i tamta ja to są te same osoby. Mam 57 lat, i nadal z zalęknionej w życiu kobiety zamieniam się w kobietę pewną siebie na scenie.

A wracając do dzieciństwa, wówczas ten kontrast polegał na współistnieniu grzecznej i nierzucającej się w oczy dziewczynki – z dziewczynką chcącą zwrócić na siebie uwagę. Przychodził jakiś wujek, ja zaczynałam robić tańce i fikołki. Tyle że w domu mnie gasili – albo robiła to poważniejsza ode mnie siostra, albo dorośli twierdzący, że „to nie miejsce i czas”, bo tu się odbywa jakaś bardzo poważna rozmowa.

Więc odchodziłam na bok i słuchałam. To były rozmowy tych wszystkich barwnych wujków i cioć – o wszystkim. Chłonęłam te ich dyskusje, a po latach zorientowałam się, że wiele jest w moich skeczach atmosfery i treści tamtych rozmów. Że tym, czym żyje kabaret – stosunki międzyludzkie, relacje damsko-męskie, role płciowe – chłonęłam już wówczas.

Co do ról: w polskim kabarecie kobiet jak na lekarstwo.

Bo kobietom, podobnie jak dziewczynkom, „nie wypada”. Jak pan weźmie grupkę facetów, to bez trudu znajdzie pan takich, którzy lubią się wygłupić, opowiedzieć żart, rozśmieszyć anegdotą. Wśród kobiet będzie trudniej. Kobieta ma być ponętna, urodzić dzieci – do tych spraw żarty się nie przydają. 

Sama Pani zresztą zrezygnowała ze sceny, gdy urodziła dziecko. 

Wcześniej poznałam swojego przyszłego – choć teraz już byłego – męża, a dziesięć dni po ostatnim występie w likwidowanym pochopnie przez Władka Sikorę Kabarecie Potem zaszłam w ciążę. 

A co to za kobieta, która... 

...jedzie do Kudowy-Zdroju, żeby się wygłupiać, a zostawia męża i dziecko. 

Postrzeganie kobiet w kabarecie obserwowałam też, występując już w Hrabim. 

Nawet w sposobie, w jaki byłam odbierana. 

Jak? 

„Chłopczyca”. Nawet wHrabim chłop[1]com zdarzało się powiedzieć o mnie: „skrzat”. Tak, w pewnym sensie byłam nieraz odzierana z płci tylko dlatego, że wybrałam sobie zajęcie społecznie „niepasujące” do roli kobiety. 

A potem dziwiłam się – naprawdę! – że jakiś facet się we mnie zakochał (śmiech). 

Dziwię się, że się Pani dziwiła. Pani, „caryca polskiego kabaretu”, z Hrabiego, o którym mówi się, że unieważnia wszystkie inne kabarety. W Waszej książce „Hrabi. Duszkiem tak!” (Znak 2019) Jan Englert mówi, że jesteście najbardziej inteligentni i najbardziej kulturalni, a Maciej Stuhr, że inne kabarety powinny się nazywać „Pół-Hrabi” albo „Ćwierć-Hrabi”. 

My się nie pompujemy tym, co słyszymy. Z tego pławienia się w komplementach można się z czasem utopić. Więc gdy ktoś pochwali, powie coś miłego, to się cieszymy – „Bardzo to jest miłe, a do tego jakie prawdziwe!” – ale bierzmy się za robotę, bo zaraz jest nowa premiera. 

Dużo jest śmiechu w Pani życiu? 

Teraz sporo, choć nie zawsze tak było. Od lat leczę się z depresji, a po tym, czy w moim prywatnym życiu jest miejsce na śmiech, rozpoznaję, czy jest ze mną lepiej.

Depresji nie da się śmiechem wyleczyć. 

W najtrudniejszych momentach nie tylko nic mnie nie bawiło, ale też nic nie cieszyło. I nie było w stanie wyrwać ze stanu smutku. Śmiech się przydawał wtedy, gdy robiło się lepiej.

Miała Pani przerwy w pracy?

Ani dnia! Wiem, że ta choroba często wyklucza z życia, a jednak mnie scena trzymała przy życiu. Nie cieszyło mnie jedzenie, nie cieszył mnie sen – a wchodząc na scenę, wkraczałam tak jakby do innej rzeczywistości.

Tylko później trzeba było wrócić do tej poprzedniej.

I było znowu źle. Ciągnęło się to za mną latami, zaostrzyło w pandemii – teraz jest już znacznie lepiej.

Smutek jest w Pani życiu od początku. We wspomnianej książce opowiada Pani o tacie, z którym bawiła się Pani w chowanego, i znajdowała go dzięki wystającym spod firan butom. Potem tata umarł, ale buty pod firanką zostały – w dodatku nie było Wam z siostrą dane przeżyć żałoby, bo zgodnie z wersją dorosłych tata miał wrócić „wraz z nadejściem śniegu”.

Moje życie to było – i do pewnego stopnia nadal jest – balansowanie między dwiema skrajnościami: dużym smutkiem i wielką radością. Być może najbliżej równowagi jestem teraz, po 10-letniej terapii, dzięki której więcej o sobie wiem.

Śmiech to też Pani odpowiedź na lęki? Malownicze, czasem absurdalne. Przed zapadliskami, przed lawinami błotnymi...

Nadal je mam.

Że tutaj, do kawiarni, wpadnie lawina błotna?

Aż tak to nie – chodzi raczej o symbolikę tych lęków. Obawę przed czymś, co dzieje się nagle, i czego nie sposób zatrzymać.

Śmiertelnie poważne pytanie: wolno się w ogóle śmiać z lęków? Z chorób? Ze śmierci?

Przecież sami to od początku tej rozmowy robimy, więc chyba się da. To samo robię z wieloma moimi przyjaciółmi. Jeden z nich jest hipochondrykiem – gdy opowiada, jak się bada, jak dręczy lekarzy, to trudno zachować powagę.

Ale jest w tym coś więcej. Może podświadomie ciągnie mnie do tych tematów – lęków, chorób, przemijania – bo próbuję się do różnych granicznych sytuacji przygotować? Oswoić lęki, także śmiechem.

Z chłopakami rozmawiamy czasem, co będzie, jak umrze Kamol. Albo co się stanie, jak zabraknie mnie.

Co?

Mówię chłopakom, że namaszczę – na tę okoliczność – dwie dziewczyny.

Dwie, żeby zrekompensować brak jednej Kołaczkowskiej?

Nie o to mi chodziło! Dwie na wypadek, gdyby jedna się nie zgodziła.

A wracając do pana pytania: oczywiście czym innym jest się śmiać z siebie – swoich chorób, własnych lęków i własnego przemijania – a co innego robić to samo ze sceny. Zgłosił się do nas kiedyś pan, którego żona chorowała na raka. Powiedział, że musimy koniecznie zrobić program o tym, co się dzieje społecznie wokół osób ciężko chorujących. Że znikają z ich otoczenia przyjaciele, że stają się samotni.

Wiem, że ci ludzie potrzebują mówienia o swoim stanie wprost, czasami może nawet rozbrojenia swojej sytuacji śmiechem. Ale jednak nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić robienia na ten temat skeczów.

Pani się prywatnie dużo śmieje?

Mieszkam sama. Kiedy wracam z pracy, potrzebuję ciszy. Nie robię imprez, nie włączam głośno muzyki. A do siebie się nie śmieję.

Więc prędzej w towarzystwie – ale za to dość często.

W jaki sposób?

Drę się. Wybucham.

Ostatnio furorę w sieci robią krótkie, skrajnie absurdalne filmiki o cioci i Filipku, odgrywane przez Panią wraz z młodym aktorem Filipem Cembalą. W jednym z odcinków uczy Pani Filipka „śmiechu bocznego”.

Bocznego, czyli taktownego, z subtelnym użyciem ręki. Ale w życiu to ja częściej mam śmiech głośny, nieopanowany. A kiedy nie wypada się śmiać, to wtedy śmieję się jeszcze bardziej.

Myśli Pani czasami o śmiechu Polaka? Co się w nim zmienia?

W miarę, jak naród coraz bardziej się dzieli politycznie, większe jest też chyba oczekiwanie wzięcia oddechu od polityki. Choć nie zawsze. Rozstaliśmy się nie tak dawno z menedżerem, który m.in. chciał, byśmy w tę politykę wreszcie weszli. Zaczął nawet publikować na naszym Facebooku polityczne apele...

Raz o politykę pokłóciliśmy się zresztą także w naszym gronie.

Powiem to Panu w absolutnej tajemnicy: myśmy z Darkiem Kamysem, który prywatnie jest mężem mojej siostry, byli po dwóch stronach politycznej barykady.

Kto był „gamoniem z rządu”, a kto „głupkiem z opozycji”?

Pije pan do naszego jedynego politycznego skeczu, napisanego przez Władka Sikorę, pokazującego modelową debatę. To było do zaakceptowania, bo ten skecz nie stanowił bieżącej publicystyki – pokazywał coś ponadczasowego.

A kto był kim w naszej awanturze, tego panu oczywiście nie zdradzę.

Wystarczy mi sensacyjna wiadomość, że członkowie Hrabi – tłumaczący swój dystans do polityki „własnym stylem” i chęcią łączenia Polaków – sami skoczyli sobie do gardeł.

Pamiętam, że powiedziałam nawet wtedy: „Skoro tak, to ja nie wyobrażam sobie dalszej współpracy”, choć wcale tak nie myślałam. To był tylko taki ­szantażyk. Zresztą od tamtej pory zdążyliśmy się do siebie światopoglądowo zbliżyć.

A bieżąca polityka naprawdę nie jest w naszym stylu – i jest to świadomy wybór artystyczny. A może nawet etyczny: my nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić sytuacji, że naśmiewamy się z jakiejś konkretnej, żyjącej osoby.

Andrzej Poniedzielski powiedział, że Hrabi naigrywa się z głupoty człowieka, ale „z wyraźną troską o niego”. I że nawet w tym ­naigrywaniu czuć empatyczny podprogowy przekaz: „Każdemu się może zdarzyć”.

A jeszcze chętniej uśmiechamy się po prostu do codzienności, przyglądając się np. prozie relacji międzyludzkich. To się nigdy nie zmieni: ludzie zawsze będą chcieli rozmawiać o relacjach, a skoro tak, to również się z nich śmiać.

Relacje to też pułapka. Próbujecie łamać stereotypy, jak w skeczu, w którym przerażony mąż tak boi się powrotu do domu dominującej i przemocowej żony Wandy, że się jąka i przekręca jej imię („Windzia jedzie!”). Ale i Wy pławicie się w stereotypach.

I skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie boję się ich przegrzania. Mamy, co tu kryć, swój „przebieg”, który już nie będzie mniejszy, a świat się zmienia.

I 20-latek może nawet nie zrozumieć tyrady żony ze skeczu „Stupor”: ona wyrzuca mu, że zrobił sobie naprzeciwko telewizora „wodopój i paśnik”.

Ciągle zadajemy sobie pytanie: co ci młodzi mogą od nas dostać? Staramy się eliminować niektóre scenki czy dialogi, które „jadą” na starych kalkach. Chcę, byśmy zmieniali się razem ze światem, pozostając równocześnie sobą. Musimy brać pod uwagę np. to, jak bardzo zmieniają się związki, będące przecież naturalnym tematem dla kabaretów: ludzie się ze sobą już tak często nie mordują, tylko się rozstają, zanim pojawi się ten „paśnik i wodopój”.

Jest też inna pułapka: poprawności politycznej.

Słyszę co i rusz takie zdanie: „Za chwilę to już z niczego się nie będzie wolno śmiać”.

Nie wydaje mi się, żeby to był nasz największy problem – sama zresztą, jak pan słyszał, wolę się czasami do tej poprawności politycznej dostosować, zwłaszcza jeśli na szali są uczucia ludzi. Większym zagrożeniem dla kabaretu jest to, co było nim zawsze: niechlujność, bylejakość, brak stylu. Dobra sztuka, a ja kabaret uważam za sztukę, obroni się zawsze swoją jakością – niezależnie od tego, czy będzie przekraczać granice poprawności, czy nie.

Bywa, że ofiarą poprawności padają satyrycy. Krzysztof Daukszewicz rozstał się ze „Szkłem kontaktowym”, choć chyba nikt nie wierzy, że chciał obrazić środowisko LGBT+. Daukszewicz, odnosząc się do wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat płci, niefortunnie zażartował, zapominając najwyraźniej, że będący razem z nim na wizji dziennikarz Piotr Jacoń jest ojcem transpłciowej córki. W ślad za Daukszewiczem ze „Szkła” odeszli Robert Górski, który uznał, iż to cenzura rodem z TVP Info, a także Artur Andrus.

Zgadzam się, że pan Krzysztof, choć wyraził się niefortunnie, nie chciał nikogo urazić. A równocześnie byłam zdziwiona gwałtowną reakcją Roberta i Artura.

Czyli Pani, gdyby była w „Szkle”, toby z niego po tej aferze nie odeszła?

Nie, choć zastrzegam, że nie znam dokładnie kulis tego rozstania.

No i musiałby mnie pan jeszcze zapytać, czy w ogóle bym do „Szkła” poszła.

Pytam: poszłaby Pani?

Nie, z przyczyn opisanych wyżej – ja bym się nie odnalazła w politycznej satyrze. Ale to nie jedyny powód: nie ciągnie mnie do telewizji, a tym bardziej do programów, w których realizowałabym czyjeś, a nie własne pomysły, i obcowała nie ze „swoją” publicznością. Z tego samego powodu nie poszłabym do programu typu „Taniec z gwiazdami”.

„Wolimy scenę od estrady” – powtarzacie.

To prawda, choć zależy jeszcze, co nazywamy telewizją. Np. rejestrujemy nasze występy, które później można odtworzyć na założonym przez nas kanale internetowym www.hrabi.tv. A nie lubimy estrady nie dlatego, że jesteśmy uprzedzeni do telewizji, tylko po prostu wiemy, że tam nie da się – bez telebimów – odbierać tego, co chcemy przekazać. Przy takich tłumach widz nie jest w stanie wychwycić niuansów, które w naszych występach są istotne. Dlatego wolimy zagrać kilka razy dla kilkuset osób niż raz dla kilku tysięcy.

Jak Polak odnosi się do humoru abstrakcyjnego? Może to jest właśnie domena młodszej publiki, sądząc po tysiącach wyświetleń wspomnianych scenek z życia Filipka i cioci w mediach społecznościowych?

Te scenki to już czysty absurd, przecież one są kompletnie o niczym (śmiech). Robimy to spontanicznie, z doskoku, tym większe było moje zaskoczenie, gdy się okazało, że mamy dziesiątki tysięcy reakcji. Może właśnie ze względu na tę spontaniczność i luz: ludzie nawet lubią, że to jest trochę byle jak nagrane – może mają wtedy wrażenie, że faktycznie podglądają prawdziwą ciocię i prawdziwego Filipka gadających od rzeczy.

Słuch do absurdu mam być może po mamie. Ostatnio rozmawiamy przez telefon, a ona mówi: „Słuchaj, mąż Helenki zmarł, a ona z gołą głową chodzi”.

Absurd jednak, w sensie warsztatowym, nie jest wbrew pozorom taki łatwy. Chwyta, gdy jest dobrze zagrany, tzn. gdy to „nic” ubierze się w formę sugerującą, że mamy do czynienia z prawdziwą głębią.

Pani już przegalopowała wszędzie: przez estradę, scenę, kabaret dla dorosłych, dla dzieci, internet; dwie stacje radiowe (najpierw Trójka, teraz Radio Nowy Świat), telewizję. Ma Pani na kolejne trzy dekady marzenia?

Przede wszystkim się nie zatrzymywać. Mam marzenie, by wydać płytę; by sfilmować mój recital „Hrabina Pączek”; by zrobić teledyski do moich piosenek. Te muzyczne marzenia mi się jakoś tak z wiekiem rozkręcają.

Chciałabym też zrobić teatr dla dzieci. Kto wie, może bym też zagrała w spektaklu – dramacie, nie komedii?

A gdy to wszystko się spełni, to może być nawet śmierć na scenie.

Tylko nie w środku występu.

Ale już na bisach – jak znalazł. ©℗

Naród ma humory

JOANNA KOŁACZKOWSKA jest aktorką kabaretową i teatralną, autorką tekstów, prezenterką radiową i podkasterką. Od 2002 r. związana z Kabaretem Hrabi, wcześniej z kabaretami Potem i Drugi Garnitur, współtwórczyni (z Szymonem Majewskim) podkastu „Mówi się”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
JOANNA KOŁACZKOWSKA (ur. 1966 r.) jest aktorką i autorką tekstów kabaretowych. Zaczynała w 1988 r. w kabarecie Drugi Garnitur. Kiedy rok później zespół zakończył działalność, znalazła się w składzie reaktywowanego kabaretu Potem. Grała w nim przez dziesięć… więcej
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 34/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Naród ma humory