Spowiedź chuligana

ANDRZEJ GRABOWSKI: Im człowiek starszy, tym bardziej docenia dobro w najprostszej postaci i więcej tego dobra potrzebuje.

13.07.2020

Czyta się kilka minut

 / KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI / FORUM
/ KRZYSZTOF ŻUCZKOWSKI / FORUM

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Dziś inaczej rozśmiesza się ludzi?

ANDRZEJ GRABOWSKI: Jak powiem, że nigdy nie było to łatwe, będę miał rację. Jak powiem, że dzisiaj jest trudniej, też będę miał rację. I w ogóle zawsze będę miał rację, jak powiem, że rozśmieszać jest o wiele trudniej, niż doprowadzać do wzruszeń.

Proszę sobie przypomnieć ten sam dowcip opowiedziany przez kilka osób. Jeden opowie go tak, że jest on bardzo śmieszny, drugi w taki sposób, że czujemy zażenowanie. Albo spektakle ,­,Zemsty” – ten same postaci i dialogi napisane przez Fredrę w jednym wykonaniu zachwycają, w drugim – są żałosne. Na czym to polega?

Na charyzmie wykonawców?

Istnieją wybitni aktorzy, nazwijmy ich dramatycznymi, którzy nie maja tego czegoś, co jest potrzebne do komedii: ­naiwnej prostoty. Kiedy gra się Papkina, byłoby dobrze nie mrugać do widowni: „słuchajcie, ja nie jestem taki głupi jak ta postać, jestem bardzo inteligentnym aktorem i dlatego potrafię zagrać głupka”, tylko jest się głupkiem i wtedy robi się autentycznie śmiesznie. A wracając do przykładu z dowcipem: jeśli opowiada się go za bardzo grając – a to kobieta mówi piskliwie, a to mężczyzna grubo – wtedy przestaje być śmieszny.

Czyli chodzi o podtekst?

O wartość naddaną. Serial „Świat według Kiepskich”, w którym gram Ferdynanda, jest tak głupim serialem, że aż nadgłupim. I ta nadgłupota czasem bywa mądrością. Bardzo myli się ten, kto sądzi, że nas, twórców tego serialu – scenarzystów, aktorów, reżysera, kostiumologów – śmieszy sytuacja, w której Ferdynand kopie w tyłek człowieka o nazwisku Paździoch. My robimy to dlatego, że głupota w całym serialu jest pewną konwencją. To jest tak, jakby posądzić Erazma z Rotterdamu, który dawno temu napisał ,,Pochwałę głupoty”, że jest niemądrym człowiekiem.

Kiedy Pan powiedział o naiwnej prostocie, miałam przed oczami Charliego Chaplina i Bustera Keatona, bohaterów mojego dzieciństwa.

Ja jeszcze lubiłem Flipa i Flapa, oglądało się te filmy w telewizji. Ale rzadko, często tego nie puszczali. Proszę zauważyć: czy Buster Keaton cokolwiek udaje? On nawet twarzą nie rusza, nie robi jednej miny. To samo Charlie Chaplin – w tych swoich filmach grał, ale tak, by nie było widać, że gra. Tworzył postać w tym meloniku, w tych za krótkich spodniach, z tą laseczką, z tym kaczym chodem.

Gdy dziś widzę aktora, który komediowo gra komedię, to wcale nie jest mi do śmiechu, tylko myślę: ,,człowieku, przestań”.

Często Pan tak myśli?

Czasem.

Pan mówi, że rzadko w Pana młodości telewizja emitowała nieme amerykańskie kino, ale za to często oglądało się Kabaret Starszych Panów – rodzimy przykład subtelnego humoru.

Fantastyczna sprawa. Ale trzeba dodać, że Kabaret był wykonywany przez wybitnych aktorów, którzy potrafili stworzyć postaci charakterystyczne. Wiesław Michnikowski śpiewający głosem staruszka o wesołym życiu staruszka jest nie do zastąpienia przez żadnego innego aktora, nawet jeśli będzie on wesołym staruszkiem.

Nie do zastąpienia jest też Barbara Krafftówna, która śpiewa naiwnym głosikiem: ,,W czasie deszczu dzieci się nudzą”…

Do tego dochodziła umiejętność grania w cudzysłowie. Czyli bycia naiwnie naturalnym w tym cudzysłowie.

Co się jeszcze Panu podobało z dawnych kabaretów?

Piwnica pod Baranami i Jama Michalika – bo moja młodość to Kraków. Pod Barany chodziło się po to, żeby odetchnąć troszeczkę świeższym powietrzem niż pod Komitetem Wojewódzkim. Ten kabaret nie był stricte polityczny, ale aluzje – jedną, drugą, trzecią – publiczność przyjmowała z entuzjazmem. Jama Michalika była kabaretem bardziej literackim, teksty pisali Tadeusz ­Kwiatkowski, Jacek Stwora oraz Bruno Miecugow – mój dobry znajomy mimo sporej różnicy wieku.

Ale w ogóle cechą kabaretów z lat 60., 70. i 80. było to, że można było wyjść na scenę, stanąć przed mikrofonem, powiedzieć ,,kiełbasa” i publiczność natychmiast reagowała.

Bo?

Bo „kiełbasa” to był manifest przeciwko Układowi Warszawskiemu, przeciw­ko Komitetowi Centralnemu, ­Wojewódzkiemu, Powiatowemu i w ogóle przeciwko ustrojowi. Więc mówiło się trzy razy ,,kiełbasa”, schodziło się ze sceny i dostawało gromkie brawa. W słowie „kiełbasa” była zawarta i odwaga, i ironia.

A publiczność umiała czytać między słowami.

Dzisiaj gdyby wyjść w kabarecie na scenę i powiedzieć trzy razy ,,konstytucja”, efekt byłby prawdopodobnie taki sam.

No dobrze, a co Pan robi, by utrzymać uwagę publiczności mówiąc godzinny stand-up? Jest Pan wtedy bez kostiumu i rekwizytu.

I kompletnie sam. Zależy, gdzie ja ten stand-up wykonuję: czy w małym klubie, w którym mieści się 50 osób, czy w amfiteatrze w trakcie kabaretonu. Czy stand-up zamawia palestra, która organizuje sobie jubileusz, a ja mam świadomość, że publicznością będą sędziowie i adwokaci, czy to będzie występ w trakcie powiatowej uroczystości, na scenie w otwartej przestrzeni, kiedy może przyjść każdy, a obok kręcą się karuzele. Przecież w ten sposób też pracuję, choć raczej staram się tego unikać.

W każdym z występów mówię mniej więcej to samo, różnica tkwi w tym, gdzie i jak postawię akcent, np. gdy opowiadam anegdotę o „Kiepskich”. Badania wykazały, że „Kiepskich” oglądają przede wszystkim ludzie z wykształceniem podstawowym i wyższym, ci ze średnim raczej ich odrzucają, twierdząc, że dla nich to za głupie. Ci z podstawowym, niczego im nie odbierając, śmieją się z tego, że kopię Paździocha w tyłek. Ci z wyższym też się z tego śmieją, tylko nie dlatego, że kopię Paździocha w tyłek i to jest śmieszne samo w sobie, tylko dlatego, że twórcy wybrali ten środek wyrazu – konwencję paranoi.

Pan go kopie już od dwudziestu lat.

Początkowo nie znosiłem grania w „Kiepskich” – wiedziałem, że publiczność nie złapie tej estetyki od razu. Protestowałem przeciwko odcinkowi, który miał być kręcony jako jeden z pierwszych. To był rok 1999: Kiepscy wybierają się z wizytą do Rzymu na imieniny Jana Pawła II. Mówiłem wtedy: „Przecież ludzie nas zjedzą”. Nie chcieliśmy też kpić z Kościoła i wiary; żarty żartami, ale ktoś mógłby się poczuć obrażony. Gdyby to był nie pierwszy, ale setny odcinek, wtedy publiczność wiedziałaby, że nie naśmiewamy się z Jana Pawła, tylko z grupy, która by chciała odwiedzić papieża, złożyć mu życzenia i jeszcze w takim stylu, w jakim robiliby to Kiepscy.

Pani wspomniała, że za PRL-u publiczność łatwiej odczytywała aluzyjność tekstu i grania. Wzięło się to stąd, że była cenzura, że polscy twórcy – teatralni i filmowi – robili wszystko, by powiedzieć to, co chcieli, nie mówiąc o tym wprost.

Fantastyczne ćwiczenie dla umysłu.

Dobre, bo celebrujące niejednoznaczność. Przypuszczam, że cenzorzy nie byli na tyle ograniczeni, by tego nie rozumieć, tylko czasami doceniali twórczy kunszt.

Dzisiaj cenzury nie ma, za to istnieje autocenzura, która sprawia, że ludzie nie mówią, bo się boją. Albo całkowicie puszczają im hamulce autocenzury i słowami walą na odlew – wtedy brakuje przestrzeni, w której publiczność odszukiwałaby zawoalowaną intencję autora.

W kabarecie mówi się dziś bez finezji.

Ale przecież nie będziemy chwalić cenzury. Brak cenzury jest czymś wspaniałym, chodzi tylko o wybór środków, jakimi chce się przekazywać sensy. Za komuny nie można było powiedzieć, że Gierek jest głupi. A dzisiaj można tak mówić o rządzących, np. że Kaczyński jest głupi. Chociaż zaczyna to być…

No jakie?

W czasach prezydentury Lecha Kaczyńskiego podczas stand-upu opowiadałem historyjkę, jak Lech Wałęsa kiedyś powiedział, że mamy idiotę prezydenta. Mówiłem, że rządzący mają teraz problem, nie wiedzą, czy oskarżyć go o obrazę głowy państwa, czy o zdradę tajemnicy państwowej. I z tego dowcipu śmiali się wszyscy, także ci, którzy popierali Lecha Kaczyńskiego. Dzisiaj nie wiem, czy potrafiłbym to samo powiedzieć o Jarosławie.

Mógłby się Pan narazić?

Dobry przykład: kiedy zagrałem postać prezesa Jarosława Kaczyńskiego w filmie ,,Polityka” Patryka Vegi, miałem w Krakowie otwierać salę, własność Urzędu Miasta, przeznaczoną na wytworne bankiety, spotkania i konferencje. Poproszono mnie, bym wystąpił ze ­stand-upem. Wśród gości miała być delegacja z kurii. Jak się ci z kurii dowiedzieli, że będzie występował Andrzej Grabowski, który gra prezesa Kaczyńskiego – działo się to tuż przed premierą „Polityki” – powiedzieli, że nie przyjdą. No i organizatorzy odmówili mnie, by przyszli tamci, na których im zależało.

Czyli cenzura w białych rękawiczkach.

Łatwiej ocenzurować rezygnując z czyjegoś występu, a w zamian wziąć sobie aktora, który wyrecytuje „Inwokację”. Ale to też może być uznane za politycznie niewłaściwe, bo niby dlaczego w Krakowie o Litwie...? To może koncert Jankiela? Też nie, bo Jankiel przecież Żyd. To może o kawie powiedzieć? Ale kawa nie jest teraz tania, więc nie denerwujmy lepiej ludzi. No to może ,,Janko Muzykant”? Ale tam są biedni ludzie, a u nas nie ma biedy. I tak będzie się eliminowało, bo w tekście zawsze znajdzie się fragment coś sugerujący i może ktoś sobie pomyśli, że to szkodzi.

Pan już doświadczył podobnej sytuacji – mówię o spektaklu Teatru Telewizji „19. Południk” z 2003 r., wstrzymanym przed emisją. Zagrał Pan prezydenta Czopa. Rzecz dzieje na początku XXI w. – najpierw Polacy decydują w referendum o niewstąpieniu do Unii, potem prezydentem zostaje wybrany Bartłomiej Czop, człowiek niebezpieczny, cham, demagog i prymityw. Urzędowanie rozpoczyna od brutalnego wyrzucenia z Belwederu eksprezydenta, który chce mu przekazać insygnia władzy. Potem obraża ambasadorów Rosji i Niemiec oraz wciela w życie program walki z przestępczością, likwidując kilkuset skazanych na wysokie wyroki kryminalistów w sfingowanym wypadku.

Ostatnio na YouTubie pokazywałem znajomemu fragment tego spektaklu i pomyślałem, że to nigdy nie było łagodne, ale dziś nie sądzę, by Telewizja Polska zwana publiczną zdecydowała się „19. Południk” wyemitować.

Wtedy telewizja też nie puściła…

Kiedyś na imprezie w Warszawie spotkałem byłego premiera Leszka Millera. Podszedł do mnie i mówi: „Panie Andrzeju, coś panu opowiem. Pamięta pan »19. Południk«? Wyście to nakręcili przed referendum w sprawie przystąpienia do Unii. Przyszedł do mnie Robert Kwiatkowski, szef telewizji, i mówi: »Słuchaj, mam problem. Juliusz Machulski zrobił spektakl, po obejrzeniu nie wiem, co z tym zrobić«. Zadzwoniłem do prezydenta Olka Kwaśniewskiego i opowiadam, co i jak. Zebraliśmy się w trójkę: prezydent, premier i szef telewizji, i oglądaliśmy »19. Południk«, choć kasety z tym spektaklem na Stadionie Dziesięciolecia były już sprzedawane, bo to, co zakazane, błyskawicznie dostaje się w czarny obieg. Po obejrzeniu doszliśmy do wniosku: tak, oczywiście puścić, tylko po referendum. Bo populistyczne poglądy zawsze chwytają wśród ludzi, którzy takich poglądów oczekują i w ogóle nie myślą, że ktokolwiek może widzieć sprawy inaczej. Dobrze jest powiedzieć wyborcom: »Będzie wam się dobrze żyło, będziecie bogaci, zdrowi i szczęśliwi, jak tylko ja będę przy władzy«”.

To akurat jest niezmienne: w czasie obecnej kampanii prezydenckiej mówi to przecież każda ze stron.

Przerażający jest rodzaj populizmu prezydenta Czopa. Jankowi Englertowi jako ambasadorowi Niemiec mówiłem: „Pańscy koledzy zburzyli nam Warszawę”, na co on odpowiadał: „Moi koledzy?”. Więc Czop wskazuje na Janka Frycza, który grał premiera Sławka, mówiąc: „A co, moi?”. Ciary przechodzą, gdy Czop rzuca pomysł, by zrobić publiczne egzekucje, bo będzie się to dobrze sprzedawało w telewizji, reklamodawcy zapłacą duże pieniądze, a ludzie będą mieli widowisko.

Którego polityka chciałby Pan jeszcze zagrać?

Z Teatru 6. Piętro dostałem parę lat temu propozycję, by zagrać ­Stalina w sztuce chilijskiego dramaturga ­Gastona Salvatore. Bardzo ciekawa akcja: w środku nocy Stalin każe sprowadzić do swojego mieszkania Icyka Sagera, aktora grającego Króla Leara, i zaczyna z nim rozmowę, która z sympatycznej przemienia się w niebezpieczną grę o życie.

Stalin miał 164 cm wzrostu, Pan jest co najmniej 20 cm wyższy.

Dlatego nie zdecydowałem się na tę rolę. Poza tym byłem wtedy młodszym, choć 145-kilogramowym facetem z dwoma sztucznymi biodrami. I nadal je mam, ale schudłem, a to różnica wyraźnie odczuwalna, jak się nosi 100 kilo, a nie 145. Ta sztuka wymagała też ode mnie sprawności fizycznej – były sceny, w których miałem skakać z pieca. Obawiałem się, czy biodra to wytrzymają.

No dobrze, ale jakiego polityka chciałby Pan zagrać?

Wiem, że kompletnie się do tego nie nadaję fizycznie, i publiczność, znając mnie z dotychczasowych ról, mogłaby mnie nie zaakceptować, ale chętnie bym się wcielił w Dalajlamę.

Dlaczego?

Znam jego poglądy i wydaje mi się, że to dobry człowiek…

I to jest powód?

Kiedyś Janek Nowicki, mój wielki przyjaciel, gdy go zapytałem, jak mu jest z Anią, jego żoną, odpowiedział po prostu: „Ona jest dla mnie dobra i ja jestem dla niej dobry”. Wtedy jeszcze wyraźniej do mnie dotarło, że nic więcej nie potrzeba, by być szczęśliwym.

Tyle że dobro w sztuce jest dużo trudniejsze do pokazania niż zło.

Pewnie, że o wiele łatwiej zagrać bandytę. Proszę sobie wyobrazić, że pani gra dziennikarkę w „Pitbullu” , gdzie byłem Gebelsem. Kręcimy scenę, w której pani przeprowadza ze mną wywiad. Co ja wtedy robię? Bez cienia minoderii, prawie bez mrugania oczami, z lodowatym wzrokiem, odpowiadałbym monotonnie na pani pytania. A teraz proszę sobie wyobrazić, że rozmawia pani ze mną jako z Kiepskim. Ile ja musiałbym rzeczy podczas tego wywiadu zrobić – ile razy coś by mi spadło, ile razy bym kichnął, ile razy bym zakaszlał, ile razy bym sięgnął po chustkę do nosa, bo bym się spocił. Jakie ja bym tam musiał stroić miny i ile bym musiał na twarzy wyrazić odczuć. To kolejna różnica między rolą dramatyczną a komediową.

Jeszcze jedna, moja ulubiona odsłona Pana aktorstwa: Pan mówiący wiersze Jesienina w monodramie „Spowiedź chuligana”.

Jedyny spektakl, gdzie prezentuję siebie.

Co to znaczy, że prezentuje Pan siebie?

To znaczy, że nie uznaję się za człowieka na tyle ciekawego, by opowiadać o sobie. Wolę skryć się za kogoś, wymyślić postać i ją zaprezentować w roli.

Mówię wiersze Jesienina, który przecież popełnił samobójstwo będąc znacznie ode mnie młodszy – miał wtedy 30 lat.

A mimo krótkiego życia pięć razy zdążył się ożenić, w tym z Isadorą Duncan.

Plus hektolitry wypitej wódki, setki awantur, podróże – niezmiernie barwne życie. I fantastyczna umiejętność analizowania swojego doświadczenia: namiętności, dzikości, alkoholizmu, miłości do Rosji, do zwierząt i do ludzi. W jego wierszach jest prostota, pod którą kipi głęboka filozofia. I ta jego ambiwalencja wobec kobiet – zachwyt i obrzydzenie, tkliwość i złość. Twórczość Jesienina porównuję do agresywnej poezji Charlesa Bukowskiego, tyle że to są zupełnie inne czasy; zmienił się sposób pisania.

Nie widzę Pana jako Stalina, ale widzę jako Charlesa Bukowskiego!

Czasami myślałem, by zrobić monodram z jego poezji. Ale teraz będę grał u Janka Kolskiego w filmie ,,Republika dzieci”. Główną rolę gra dziecko, są korowody elfów i postaci baśniowych. Film o dzieciach, ale z przesłaniem dla wszystkich. Moja postać to anioł Rafał – stróż tego dziecka. Będę miał skrzydła, na których sobie polatam. Będę leniem, któremu się nic nie chce i co rusz namawia dziecko, by sobie odpoczęli. Będę popijał wódeczkę z piersiówki i zazwyczaj zwalał się przy lądowaniu. Mam wyglądać menelowato, tu łysy, tam kępka – dlatego zapuszczam włosy i brodę.

Spróbuję jeszcze namówić Janka Kolskiego, by anioł Rafał z Panem Bogiem od czasu do czasu porozmawiał, tyle że po łacinie. I żebym się trochę zacinał. A jak coś mi się nie uda, to powiem: „fiat ­voluntas tua”. Albo jak znowu pociągnę z piersiówki, to zwracając się do góry powiem: „mea culpa, mea culpa, mea ­maxima culpa”. A gdy na skrzydełkach uda mi się porządnie wylądować, podziękuję: „Deo gratias”.

Intryguje mnie Pana miłość do Jesienina. Pana ukochany wiersz?

„Wiele myśli przemyślałem w ciszy, / Wiele pieśni o sobie złożyłem. / Na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy, / Jam szczęśliwy po prostu, że żyłem”.

To fragment „Odchodzimy sobie pomalutku”, Jesienin napisał go, jak miał 29 lat.

Opowiem pani historię. Przez rok z Agnieszką Wolny-Hamkało, poetką i pisarką, prowadziłem w telewizji program literacki, który nazywał się „Hurtownia książek”. To był piękny okres w moim życiu, ale i bardzo męczący, ponieważ przy mojej zawodowej intensywności musiałem wygospodarować czas i nocami czytać trzy książki tygodniowo. I kiedyś omawialiśmy Jesienina w tłumaczeniu Adama Pomorskiego. Przyzwyczajony do tłumaczeń Broniewskiego czy Kamieńskiej, zawartych w dwujęzycznym tomie Wydawnictwa Literackiego, nie potrafiłem przyjąć nowego tłumaczenia.

Do programu zaprosiliśmy jako gościa Janusza Głowackiego, świetnego dramaturga i pisarza, wielkiego kpiarza i ironistę. Pomyślałem, że przecież to człowiek, który nie będzie aż tak kochał Jesienina i że się poróżnimy. Okazało się, że jest zupełnie inaczej. Pamiętam, że rozmawialiśmy o wierszu, który Jesienin napisał własną krwią przed popełnieniem samobójstwa. Pada tam piękna fraza: „W życiu ludzkim – śmierć to rzecz nie nowa / A i życie samo – nic nowego”. I Agnieszka, urodzona pod koniec lat 70., powiedziała o tym geście napisania wiersza krwią, że jest pretensjonalny. Z Głowackim rzuciliśmy się na nią, że nie potrafi wejść w tamten klimat, że jest z innego pokolenia, że jest bardziej realistką i dziś to nie są czasy, kiedy poeta był kimś wyjątkowym.

Szczególnie poeta rosyjski.

Gdy Jesienin z Isadorą popłynął do Nowego Jorku, nie wychodził z hotelu, tylko pił wódkę od świtu do świtu, bo nie mógł znieść, że nie jest noszony na rękach.

A ja wczoraj byłem w Kielcach. I pojechałem do Oblęgorka, zobaczyć, jak teraz wygląda pałacyk Sienkiewicza. Jest fantastycznie utrzymany i otoczony parkiem. Pomyślałem, że minęły czasy, kiedy naród potrafił zrobić zbiórkę i wielkiemu pisarzowi ofiarować dworek. To się działo w 1900 r. – pisarze byli doceniani.

A w 1924 r. Stefanowi Żeromskiemu ówczesny prezydent Rzeczpospolitej przyznał mieszkanie na Zamku Królewskim w Warszawie.

A Jurek Pilch, mój przyjaciel od czasów studiów, musiał się przeprowadzić z Warszawy do Kielc, bo tam mógł kupić mieszkanie przystosowane do wózka inwalidzkiego, z którego w pewnym momencie musiał już korzystać.

I żadne polskie miasto nie chciało mu podarować mieszkania.

Jurek zadzwonił do mnie kilka miesięcy przed śmiercią, jeszcze z Hożej, i pyta, czy nie znam agenta od nieruchomości, bo w jego kamienicy jest zbyt wąska winda, by mogła pomieścić wózek, więc musi szukać nowego lokum.

A mieszkanie Olgi Tokarczuk zostało okradzione zaraz po tym, jak dostała Nobla. Taka jest różnica między docenianiem artystów kiedyś i dzisiaj.

Ale dlaczego Jesienin jest Panu tak bliski?

Najprawdopodobniej dlatego, że po trochu jak i on życie prowadziłem… W jego wierszach odnajdywałem cząstkę siebie. Miłością do Jesienina zaraził mnie mój profesor ze Szkoły Teatralnej, Stanisław Mrazek, który w rozmaitych „jesieninowskich” okolicznościach recytował jego wiersze. Kilkunastu z nich nauczyłem się na pamięć słuchając doktora Mrazka. Potem w czasie spotkań towarzyskich sam wychodziłem na stół i recytowałem Jesienina. W Tarnowie robiłem spotkania z Jesieninem.

W roku 1991 grałem ,,Spowiedź chuligana” w Teatrze STU. Kilka lat temu Krzysiek Jasiński wpadł na pomysł, byśmy na nowo wystawili Jesienina, wykorzystując fragmenty z tamtego spektaklu. To miała być opowieść o młodym i starym Jesieninie. W latach 90. wyglądałem jeszcze jako tako, ale już cztery lata temu byłem mocno starszym panem. Krzysiek wykorzystał zdjęcia mnie samego z młodości i późniejszych okresów. Życie Jesienina i życie Grabowskiego przenikały się. Czasy się pomieszały: stary Jesienin, młody Grabowski, młody Jesienin, stary Grabowski.

Kiedy Pan patrzy na swoje zdjęcia z młodości, co Pan myśli?

Że wtedy, kiedy myślałem, że jestem już stary, byłem bardzo młody.

Z wiekiem zaczął Pan coś bardziej doceniać?

Dobro w najprostszej postaci. Im człowiek starszy, tym więcej tego dobra potrzebuje. I już wie, że dobro oddawane ludziom, zwierzętom, w ogóle wszystkiemu, co go otacza, później do niego wróci. Zacytuję jeszcze raz Jesienina (to przekład Anny Kamieńskiej):

,,Odchodzimy sobie pomalutku / W tę krainę, gdzie cisza i błogość. / Może czas już i mnie zbywszy smutku / Zbierać marny dobytek – i w drogę! // Ukochane brzozowe zagaje! / Ziemio ty! I wy, równinne piachy, / Wobec tych, co idą w wieczne kraje, / Trudno smutek skryć uśmiechem błahym. // Nazbyt mocno kochałem na świecie / Wszystko to, co duszę w ciało stroi. / Pokój wam, osiki, co szepczecie / Liść rozplótłszy nad odbiciem swoim. // Wiele myśli przemyślałem w ciszy, / Wiele pieśni o sobie złożyłem. / Na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy, / Jam szczęśliwy po prostu, że żyłem. // Że kobiece całowałem piersi, / Gniotłem kwiaty i trawy w parowie, / I że zwierząt, braci naszych mniejszych, / Nigdy pałką nie biłem po głowie”. Uwielbiam ten fragment. ©

ANDRZEJ GRABOWSKI (ur. 1952 r.) jest aktorem filmowym, teatralnym, kabaretowym i telewizyjnym, stand-uperem oraz wokalistą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020