Jak być sokołem. O książkach Johna Aleca Bakera i Macieja Zdziarskiego

Trudno o gromadę zwierząt, w której kolejność dziobania zaznaczona byłaby równie dobitnie. Skrzydlate uniwersum ocieka krwią. Wypełnia je dźwięk trzaskających kości.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Sokół wędrowny, Finlandia, 2015 r. / MARKUS VARESVUO / BE&W
Sokół wędrowny, Finlandia, 2015 r. / MARKUS VARESVUO / BE&W

Na pierwszy, przelotny rzut oka nurzyk i alka to ten sam ptak. Takie mają dominujące barwy, poza którymi wszystko jest inne. Ciemny grzbiet idealnie skontrastowany z jasnym brzuchem – czarno-biała elegancja, tak przecież powszechna w ptasim uniwersum. Wiąże się ona z prozaiczną żądzą przetrwania. Widziany z góry lotnik jest trudną do wyłapania ciemną plamą na grafitowym płótnie oceanu. Z dołu, dla obserwatora znajdującego się na wodzie lub pod jej powierzchnią, staje się ziarnkiem kaszy w mamałydze chmur.

Natura zna wiele wyrafinowanych metod kamuflażu, ale ta, wypracowana przez morskie ptaki, jest prosta jak konstrukcja cepa. Tam, gdzie w grę wchodzi ruch, potrzeba wytrychów. W domowym zaciszu wystarczy atlas ptaków. Dziób nurzyka jest smukły i sztyletowaty. Ten alki z profilu przypomina krzywo obcięty paznokieć. Bocznie spłaszczony, dopiero widziany z frontu wykazuje pewien stopień ostrości. Biała, pionowa linia w jego poprzek, która w tropikach przeszłaby zapewne niezauważona, na surowych wodach północy wygląda wręcz fantazyjnie. Ale zarówno nurzyk, jak i alka to gatunki pelagiczne, związane z wodą, obserwowane w Polsce wyłącznie zimą i to kilka kilometrów od wybrzeża. Żeby je zobaczyć, trzeba wsiąść na pokład łódki. Wracamy więc do punktu wyjścia, zdani na trzymaną w trzęsących się rękach lornetkę i własne, niewprawne oko. Nurzyk i alka – niepozorne, beczkowate sylwetki, ciemniejsze punkty w tłumie towarzyszących łodzi mew.

Dwie prawdy

Nigdy nie byłem mocny z ptaków. Być może to kwestia niedoborów ambicji, a może korygowana soczewkami wada wzroku, będąca przeszkodą w szczegółowych analizach ptasiej fizjonomii. I choć w terenie właściwie nie rozstaję się z lornetką, to zadowalam się małymi sukcesami. Nie czuję potrzeby wędrowania myślami między blisko spokrewnionymi gatunkami. Często obywam się nazwą rodzajową. Dzięcioł jako taki jest wystarczająco pięknym stworzeniem. A że ten, który akurat łupie w próchno nad moją głową, jest duży, mały albo średni? Niech się inni przejmują detalami. Ciemna plamka, która obok brązowej czapeczki odróżnia mazurka od wróbla, to – parafrazując bawarskiego reżysera Wernera Herzoga – prawda księgowych, a więc taka, za którą kryją się wyłącznie suche fakty. Jest jeszcze prawda poetów, ta, która niesie ze sobą iluminację, oświecenie i nieprzetłumaczalny na linneuszowską łacinę dreszcz emocji.

„Nie macie pojęcia, czym jest wolność, dopóki nie widzieliście sokoła na wiosennym niebie, swobodnie przemierzającego odległe prowincje światła”. Wyobrażam sobie, że egzemplarz książki „The Peregrine” Johna Aleca Bakera, którą Herzog trzyma w podręcznej bibliotece, jest równie pokreślony jak mój. Zdanie po zdaniu zaznaczone zdradzającym poruszenie ołówkiem. Studentom swojej „łobuzerskiej szkoły filmowej”, niesformalizowanego kursu reżyserii, Herzog każe przede wszystkim czytać. Wśród obowiązkowych lektur wymienia m.in. „Georgiki” Wergiliusza, dydaktyczny poemat o tematyce agrarnej; końcowy raport komisji Warrena w sprawie zabójstwa prezydenta Kennedy’ego; „Eddę starszą”, będącą pierwszym zabytkiem islandzkiego piśmiennictwa; oraz właśnie „The Peregrine”, wydane w 1967 r. dzienniki angielskiego obserwatora sokołów wędrownych.

Mam tę książkę od lat, ale jeszcze do niedawna nigdy nie przeczytałem jej od deski do deski. „The Peregrine” jest lekturą trudną, uszytą za pomocą języka wymagającego nieustannego skupienia. „Rzeczowniki, które zamieniają się w czasowniki. Czasowniki, które wyfruwają z przymiotników. Głęboki, przemyślany rytm każdej frazy. Zdania można dzielić na wersy i zamieniać w poemat” – pisze o niej w „Dwunastu srokach za ogon” znany z tygodnikowych łamów Stanisław Łubieński. Chwila nieuwagi i padasz trupem. „Sokół” jest jak sokół, który spada z nieba na swoją ofiarę, i z czytelnika zostaje mokra plama. Przez moment byliśmy bekasem, mewą, grzywaczem, a teraz już tęskno nam do bezpiecznego świata ludzi i ich prozaicznych spraw.

Spadł z nieba – to samo można napisać o polskim wydaniu „Sokoła” w przekładzie Pawła Lipszyca. Książka z pozoru nieprzetłumaczalna świetnie wpasowała się w koleiny polszczyzny i bez większego rozgłosu została wydana w końcówce ubiegłego roku. Dlatego zanim o Bakerze i tym, czym stał się jego dziennik dla współczesnych ptasiarzy, ukłon w stronę wysiłku tłumacza i efektu jego pracy. I smutna konstatacja, że tak doskonale przygotowana merytorycznie publikacja może zostać spektakularnie rozbita w pył przez wydawcę, który najwyraźniej poskąpił na korekcie. Lektura jednocześnie zachwyca i boli. Niech więc ten tekst będzie wyrazem zachęty, by mimo tego niedbalstwa „Sokoła” zauważyć i docenić.

Słońce na powiekach

Fabuła książki to dziesięć zim na wybrzeżu hrabstwa Essex skompresowanych do paru tylko miesięcy, podczas których narrator z uporem maniaka ugania się za zimującymi w Wielkiej Brytanii sokołami wędrownymi. Nie wiemy o nim wiele. Informacje biograficzne są skąpe, a żeby wydobyć je na światło dzienne, potrzeba było wytężonej pracy literaturoznawców. To nie jest życiorys kogoś, kto całe życie oddał ptakom. Robotnicze pochodzenie, dziecięca choroba kręgosłupa, literacka drobiazgowość, która sprawiała, że jeden list potrafił pisać tygodniami. Nie był ani genialnym robotnikiem, ani ludowym poetą, raczej skrytym erudytą, który głęboko przemyśliwał własną twórczość.

Na obserwacje ptaków namówił Bakera kolega z pracy. Wybrał sokoła, najszybszy gatunek o przysłowiowej ostrości wzroku, bo ten pozwalał mu wzlecieć ponad własne ograniczenia – zesztywniałe po zapaleniu stawów kończyny i słabe oczy. Pisarz nie był zawodowym ornitologiem, w terenie poruszał się na rowerze, ubrany jak do pubu: szare flanelowe spodnie, rozpinana koszula, pulower od matki, tweedowa marynarka, kaszkiet i płaszcz z gabardyny (ówczesny odpowiednik goreteksu).

Ale to wszystko sprawy, o których czytelniczka i czytelnik „Sokoła” wiedzieć nie może. Narrator jest tu bowiem anonimowy, a jedyny opis, który go dotyczy, to ten poświęcony stopniowemu przeobrażeniu z patrzącego w obiekt jego zainteresowania. To nie jest książka o obserwacjach, ale o stawaniu się sokołem, przekonuje Herzog. Pisarz Robert Macfarlane (którego posłowie wieńczy również polskie wydanie) dodaje, że to raczej naiwne, desperackie, nieudane próby. Nie ma wątpliwości, że coraz głębsze wchodzenie w świat sokolich zmysłów jest wyłącznie literacką kreacją. Zawiedzie się ten, kto szuka u Bakera rzetelnej relacji z kolejnych dni spędzonych w towarzystwie ptaków. Z brakiem wiarygodności wiążą się zarzuty stawiane „Sokołowi” przez – jeszcze raz zacytujmy Herzoga – wyznawców prawdy księgowych.

Książce wytyka się niespotykaną liczbę trucheł, sokolich ofiar, na które trafia podczas przemierzania wybrzeża Essex (619 – jak wyliczył ktoś skrupulatny). Trzeba też wiedzieć, że Chelmer Valley, gdzie Baker odnajdywał sokoły, wcale w nie w latach 60. nie obfitowała. Być może więc ptaki, które weszły na karty jego książki, były tak naprawdę oswojonymi towarzyszami lokalnych sokolników. Podejrzane wydają się również ponadnaturalne możliwości percepcyjne Bakera, jego dokładne przeliczanie ptasich stad i bezpośredni kontakt wzrokowy, który nawiązuje z drapieżnikami.

„Rozgrzany, stojąc pewnie w długiej trawie pachnącej słońcem, wtopiłem się w skórę, kości i krew sokoła. Ziemia pod moimi stopami stała się gałęzią, ciepłe słońce kładło się na powiekach” – pisze. Innym razem zastanawia się, jak widzi go ptak. „Myślę, że zaczął mnie postrzegać jak połączenie sokoła z człowiekiem – spekuluje. – Istotę zasługującą na to, by co pewien czas do niej podlecieć i obejrzeć, lecz nigdy nie zasługującą na pełne zaufanie. Może widział we mnie kalekiego sokoła, niepotrafiącego latać ani czysto zabijać, niepewnego i humorzastego”.

Być może właśnie z myślą o wątpiących lub tych, którzy w czasie lektury rozminęli się z jego intencją, Baker rozwiewa ułudę w ostatnich, jakże malarskich akapitach dziennika. Kiedy większość zimujących w Essex sokołów poczuła już wiosnę i ruszyła za Kanał La Manche, jeden maruder zasiedział się na falochronie nieopodal rzecznego estuarium. Narrator pełznie do niego na czworaka, próbuje pozostać niewidzialnym. Choć nos ma w trawie, płoszy kolejne ptaki, więc co rusz przystaje, by nie niepokoić tego najważniejszego. Powolny, wiosenny zmierzch oblepia krajobraz, „mgła porusza się na groblach i oblepia futrem skraje pól”. Wreszcie człowiek podejmuje ryzyko, wstaje i ku swojemu zdumieniu widzi znieruchomiałego sokoła pięć metrów od siebie. Ptak pręży mięśnie nóg, zaciska pazury, skrzydła ma luźne, w gotowości, ale nie odlatuje. „Wielkie oczy patrzą w moje. Kiedy przesuwam ręką przed jego twarzą, oczy patrzą nadal, jakby widziały coś poza mną, coś, od czego nie mogą się oderwać. Resztki światła łuszczą się i opadają. Dal przesuwa się wzdłuż niewyraźnych wiązów w głąb lądu, podchodzi bliżej i gęstnieje za ciemną sylwetką sokoła. Wiem już, że nie odleci. Wdrapuję się na falochron i przed nim staję. Sokół śpi”.

Słonawa krew

Dlaczego ktoś miałby chcieć przeistoczyć się w ptaka? Trudno o gromadę zwierząt, w której kolejność dziobania zaznaczona byłaby równie dobitnie. Dopada mnie ta wątpliwość na bałtyckiej plaży, dzień po rejsie, podczas którego starałem się łowić anatomię alki z szarych zimowych fal. Teraz stoję na wyblakłym od śniegu piachu, opatulony paroma warstwami wełny. Spod kaptura wystają tylko nos i lornetka. Pomorski rezerwat „Mewia łacha” to o tej porze roku poletko wszelkiej maści kaczek: oharów, świstunów, cyranek, szlacharów, krakw i ogorzałek, których różnice w upierzeniu są tak subtelne, że nie widzę sensu w odhaczaniu każdego z gatunków na liście moich obserwacji.

O wiele bardziej zajmującą scenę wychwytuję na pasie piaszczystej mierzei wieńczącej lagunę. Sześć puchatych, ciemnobrązowych kul na żółtych nogach kołysze się na jednostajnym zachodnim wietrze. Bieliki wyglądają jak komicznie nieporadne kuraki, ale nawet z tej odległości widać, że ziarno, które skubią, to tak naprawdę ociekające krwią mięso innego ptaka. Ścięgna ciągną się jak makaron, czerwień wybija z monotonii zimowego krajobrazu. Obok przysiadły kruki, a jedzenia jest tyle, że nikt ich nie odgania.

Gdyby nie fakt, że sokoły raczej gardzą padliną, mogłaby to być jeszcze jedna z obserwacji Bakera. Nie da się bowiem ukryć, że skrzydlate uniwersum to w oczach jego narratora kraina rodem z horroru. Ociekająca krwią, wypełniona głosem trzaskających kości. Greenwich, symboliczne geograficzne zero sąsiadujące z Essex, to doprawdy krwawy południk. Stanem naturalnym dla przemierzanych przez Bakera krajobrazów jest lęk. Lęk przed śmiercią, która spada jak grom z jasnego nieba i gasi światło. Lęk, którego odbicie widać w przestrzeni jeszcze długo po zniknięciu nasyconego drapieżnika. Lęk, który nam, ludziom, jest zupełnie obcy, zapomniany, bo przynależny czasom szczytowych drapieżników, których już na Ziemi nie ma: „Człowiek byłby może znośniejszy, mniej kłótliwy i zadufany w sobie, gdyby bardziej się bał. Nie mam na myśli lęku przed nienamacalnym, duszącej grozy introwertyka, ale lęk fizyczny, zimny pot lęku o własne życie, lęk przed niewidoczną, groźną bestią tuż obok, najeżoną, wyposażoną w upiorne kły, głodną naszej gorącej słonawej krwi”.

Empatia jednostki

Ale fascynacja ptakami nie zawsze musi przecież przeradzać się w obsesję. Nie każdy, kogo ich świat pociąga, pójdzie tak daleko jak literacki narrator „Sokoła”. Od każdej z osób, które w grudniowy poranek stoją ramię w ramię na bałtyckiej plaży, szczękając na mrozie zębami, z ramionami obwieszonymi sprzętem fotograficznym i optycznym wartym tysiące złotych, dostałbym zapewne inną odpowiedź na prozaiczne pytanie: dlaczego ptaki?

Wiem, że są wśród nich tzw. twitcherzy, a więc zaliczacze – kolekcjonerzy, którym kolorowe istoty robią za Pokemony lub wklejane do klasera znaczki. Im więcej, tym lepiej. Są domorośli fotografowie i fotografki, którzy dla udanego kadru będą bez skrupułów płoszyć. Ale też autentycznie przejęci otaczającym światem wrażliwcy, dla których ptaki są bramą do poznania Innego. Dziennikarz Maciej Zdziarski próbuje na pytanie „dlaczego” udzielić o wiele bardziej rozbudowanej odpowiedzi, relacjonując swoje pierwsze świadome zetknięcie z ptakami, wyrosłe z doświadczenia pandemii i lockdownu. Jest ono jednak tylko tłem dla szeregu opublikowanych w książce „Na skrzydłach. O ludziach, ptakach i radości życia” wywiadów z tymi, dla których birdwatching stał się motorem codzienności.

Zdziarski rozmawia m.in. z psychiatrą, który stara się zaszczepić na polskim gruncie nurt ornitologii terapeutycznej. Przepytuje kapitana żeglugi wielkiej i jego osiadłą nad dolnośląską Odrą żonę, którym uprawiana na dystans wspólna pasja wypełnia długie miesiące rozłąki. Albo przewodnika turystycznego, który prowadząc swoich klientów na gody pozornie pospolitych rybitw, chce zarażać własną fascynacją. W zebranych w zbiorze relacjach jest, oczywiście, miejsce na eskapizm czy zachwyt czysto artystyczny. Ptaki bywają też prozaicznym wypełniaczem czasu dla kogoś, kto nagle dostaje go w nadmiarze.

Najbardziej jaskrawym przypadkiem opisanym przez Zdziarskiego jest członek zarządu miejskiej spółki autobusowej w Warszawie, którego ornitologiczna pasja bezpośrednio wpływa na funkcjonowanie miasta. Kiedy żyjące w Kanale Piaseczyńskim nurogęsi przeprowadzają wyklute wiosną młode do Wisły, służby miejskie wstrzymują ruch na jednej z bardziej ruchliwych arterii stolicy. Początkowo spontaniczna akcja została sformalizowana i włączona w tryby administracji. Od lat nikogo nie dziwi już policjant z lizakiem strzegący pociesznych nurogęsiątek, które powoli kroczą przez Wisłostradę. Empatia jednego urzędnika udzieliła się całemu miastu.

Zdziarski cytuje jednostkowe świadectwa i próbuje utkać z nich panoramę ptasiarskiej pasji. Inny punkt widzenia prezentuje w zaskakującym eseju otwierającym polskie wydanie „Sokoła” filozofka Patrycja Sasnal, prywatnie jeszcze jedna – jak sama przyznaje – wyznawczyni prozy Bakera. Dla Sasnal ważniejsza od obiektu obserwacji jest sama czynność patrzenia. Patrzący znaczy wiedzący, rozglądanie się jako samorozwój oraz troska o własne zdolności kognitywne i analityczne. Ptaki to pierwsze, co zauważamy, gdy zaczynamy patrzeć poza czubek własnego nosa. Poza tym są wszędzie. Zaludniają – zaptaszają – pola, lasy, morza, miasta i wsie. Żyją po sąsiedzku, a za sprawą swoich corocznych, systematycznych migracji oferują zmienność i znaczą upływający czas.

Klatka horyzontów

W swoim tekście Sasnal przywołuje wielki eksperyment socjotechniczny przeprowadzony przed II wojną światową w Wielkiej Brytanii. Jego nadrzędnym celem było wykształcenie nowoczesnego, światłego obywatela. Do tego celu powołano kilka instytucji z Brytyjskim Funduszem Ornitologicznym na czele, który miał wzbudzić w wyspiarzach nową pasję. „Poprzez rozpoznawanie ptaków, znajomość krajobrazu, utrzymywanie szczegółowych dzienniczków i tworzenie wspólnoty nowy obserwator budował silną więź z krajem, opartą na nauce”. Same suche naukowe dane – prawda księgowych – były tylko ubocznym skutkiem zamysłu. To, że przy okazji Wielka Brytania stała się najlepiej zbadanym pod kątem ornitologicznym miejscem na planecie, nie było w zamierzeniu tak istotne jak narodziny krytycznie myślącego, aktywnego, demokratycznego społeczeństwa.

Sasnal snuje ten politologiczny wywód w poetyckiej książce, bo nie da się nie zauważyć, że Baker – późniejszy autor arcydzieła – to produkt wspomnianych procesów. Uważny, czuły, drobiazgowy obserwator dzień w dzień przemierzający swój kraj. Jeśli wierzyć wspomnianemu już Łubieńskiemu, dziś do ptasiarskiego hobby przyznaje się 6 milionów Brytyjczyków. Jeśli nie są to przesadzone szacunki, to co jedenasty mieszkaniec Wysp odróżni w locie alkę od nurzyka, wróbla od mazurka. Ci sami ludzie są więc przywiązani nie tylko do kolorowej płachty w granatowo-czerwone barwy i języka, w którym pisał ich znany przodek nazwiskiem Szekspir, ale przede wszystkim do przestrzeni, w której przyszło im – w sąsiedztwie między innymi sokołów – funkcjonować. Oto patriotyzm jutra.

Ale może to wszystko niepotrzebna paplanina? Szukanie uzasadnienia dla czegoś, co w rzeczywistości jest instynktowne i uniwersalne? Tak jak uniwersalne, niezależne od numeru południka jest sąsiedztwo ptaków. Czy najlepszą odpowiedzią na pytanie „dlaczego ptaki” nie będzie dwieście kilkadziesiąt stron zapisanej prozą poezji Bakera?

„Uwięziony w klatce horyzontów, zazdrościłem sokołowi bezkresu nieba. Sokoły żyją na krzywiźnie powietrza. Ich kuliste oczy nigdy nie widziały szarej płaskości, będącej udziałem ludzkiego wzroku”. My, płaskoziemcy, i one, które znają prawdziwą naturę świata. Tylko tyle i aż tyle. ©

J.A. Baker SOKÓŁ. OPOWIEŚĆ O MIŁOŚCI DO GINĄCEJ PRZYRODY przeł. Paweł Lipszyc, Eperons-Ostrogi 2022;

Maciej Zdziarski NA SKRZYDŁACH. O LUDZIACH, PTAKACH I RADOŚCI ŻYCIAZnak Horyzont 2022

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jak być sokołem