Internet to stan ciągłego pijaństwa

Ethan Zuckerman, badacz mediów cyfrowych z MIT: Tracimy zaufanie do władz i instytucji, za to zwracamy się ku populistom. Dzięki sieci możemy próbować to zmienić.

05.06.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Michael Blann / GETTY IMAGES
/ Fot. Michael Blann / GETTY IMAGES

MICHAŁ KUŹMIŃSKI: Muszę o to zapytać. Jest Pan nie tylko badaczem nowych mediów, ale wynalazł Pan też tzw. reklamy pop-up, te w wyskakujących okienkach. Co też Pana podkusiło?

ETHAN ZUCKERMAN: Wiele, wiele lat temu pracowałem dla firmy Tripod, jednego z pierwszych start-upów umożliwiających zakładanie stron internetowych za darmo. Sądziliśmy, że będziemy na tym zarabiać, stosując reklamę bannerową. Ale okazało się, że reklamodawcy nie chcieli się prezentować w sąsiedztwie treści tworzonych przez użytkowników, bo te bywają zbyt kontrowersyjne czy delikatne. Zrobiliśmy więc tak, że gdy użytkownik wchodził do serwisu, otwierało się mu dodatkowe okienko, które nazwaliśmy „konsolą”: była tam nawigacja po stronach założonych na Tripodzie, a przy niej – reklama. Wówczas nasz konkurent, GeoCities, w zasadzie skopiował napisany przeze mnie kod, modyfikując go tak, aby w nowym oknie wyświetlała się wyłącznie reklama. Tak powstał ów okropny pop-up. Nie mieliśmy więc zamiaru uczynić z tego plagi internetu. Jak na ironię, gdy „The Atlantic” opublikował mój artykuł o tym, jak okropne są pop-upy, to żeby go przeczytać, trzeba było najpierw odklikać gigantyczny pop-up...

Pytam o to, gdyż narodziny pop-upu dobrze ilustrują problem, z którym mierzymy się w sieci: jak interesy użytkowników mają się do interesów komercyjnych właścicieli serwisów. Można sobie wyobrazić, że np. korzystanie przez tych pierwszych z wolności wyrażania opinii może nie być na rękę tym drugim...

To wielkie wyzwanie: jak w ramach komercyjnego modelu zapewnić ludziom wolny głos. Co ciekawe, nie musiało do tego napięcia dojść. Internet wcale nie musiał zostać oparty na modelu komercyjnym. Stało się tak w dużej mierze za sprawą braku kreatywności w mojej ojczyźnie i jej ortodoksji ekonomicznej: w Stanach wierzymy, że jedyna droga do sukcesu wiedzie przez wolny rynek. A przecież internet mógłby być ufundowany na połączeniu środków rządowych i filantropii, w imię wspierania wolności wypowiedzi. Albo moglibyśmy za dostęp do sieci płacić rodzaj podatku na rzecz obsługi serwisów dających nam swobodę opinii. Było tyle twórczych możliwości... A my skończyliśmy w modelu komercyjnym – nudnym, pochodzącym z poprzedniej epoki, z amerykańskiego rynku prasy przełomu XVII i XVIII w. Głosi on, że można pokrywać koszty korzystania z wolności słowa dopóty, dopóki będzie się tworzyć treści przyciągające uwagę innych. To dość żałosne, że nic lepszego nie wymyśliliśmy.

Jaki jest skutek?

Zalew treści oburzających, głęboko angażujących emocjonalnie, ale szkodliwych dla myślenia racjonalnego. I nieustanna bitwa o uwagę. Gdy wypowiadam się w sieci, chciałbym, aby moja publiczność mnie słuchała – tyle że w modelu komercyjnym muszę oddać część uwagi reklamodawcy. Internet stał się miejscem wyrażania treści atrakcyjnych, ale nie zasadniczych. Bo treści radykalnie zasadnicze ciężko zmieścić w tym modelu biznesowym. Natomiast to, co w przewidywalny sposób jest prowokujące, co jest na tyle lewicowe bądź prawicowe, aby podniecić odpowiednie „plemię” – odnosi w tym modelu sukces.

Jeszcze u początku XXI w. prorocy nowych mediów, jak Nicholas Negroponte czy Howard Rheingold, głosili dobrą nowinę o tym, jak cudownym, wolnym i otwartym miejscem stanie się świat opleciony siecią. Kto jeszcze pamięta takie pojęcie jak „globalna wioska”? Co się stało z naszym marzeniem?

Sam pracuję w założonym przez Negropontego MediaLab na Massachusetts Institute of Technology, a więc w jednym z centrów cyberutopii. Za terminem „globalna wioska” kryła się nadzieja, że sieć zbliży nas do siebie, skomunikuje na neutralnym gruncie, że dalekie sobie miejsca zadzierzgną ściślejsze więzi. Nic takiego się nie stało. Bo internet nie zmienia niestety tego, jacy jesteśmy, lecz po prostu wzmacnia istniejące ludzkie tendencje. Jak w starym żarcie: że ludzie, którzy idą się napić, stają się bardziej sobą. I jeśli jesteś brutalny, to po napiciu wdasz się w bójkę, a jeśli jesteś uczuciowy, to zaczniesz przytulać kumpli i obcałowywać dziewczyny. Internet to stan ciągłego pijaństwa.

A jedną z naszych podstawowych ludzkich tendencji, które sieć wzmacnia, jest plemienność. Bardziej się troszczymy o tych, którzy są do nas podobni i nam bliscy, niż o jakichś obcych, rozrzuconych gdzieś po świecie. I nic nie odzwierciedla tego lepiej niż Facebook. Tam całą naszą uwagę mamy poświęcać właśnie kwestiom plemiennym. O co cię na dzień dobry pyta Facebook? Gdzie dorastałeś, do jakiej szkoły chodziłeś, gdzie studiowałeś, pracowałeś. Próbuje ustalić, do jakiego „plemienia” należysz i chce cię z nim połączyć. A co by było, gdyby Facebook pytał: czym się interesujesz? Czy mogę cię przedstawić komuś nowemu i innemu? Pozwól, że znajdę ci kogoś w Polsce czy Nigerii, kto zajmuje się tym samym co ty, i może dzięki temu zbudujesz nowe relacje

Czyli nie stworzyliśmy globalnej wioski?

Nie. Co najwyżej odnaleźliśmy naszą lokalną wioskę w ramach globalnej sieci. I to jest bardzo rozczarowujące.

Złudna to lokalność: w sieci może mi być bliżej do kogoś w Cambridge niż do kogoś w wiosce 20 km od Krakowa. Ten pierwszy będzie do mnie bardziej podobny: w poglądach, zainteresowaniach, sposobie życia.

Wraz z grupą socjologów pochylaliśmy się jakiś czas nad twierdzeniem Facebooka, jakoby aż 14 proc. zachodzących w nim relacji społecznych było relacjami międzynarodowymi. To byłoby naprawdę zaskakujące, bo przeczyłoby „plemienności”. Zaczęliśmy więc kopać w liczbach. I co się okazało? Jeśli przyjechałbyś do USA i korzystał tu z Facebooka, większość twoich interakcji dotyczyłaby ludzi z Polski. Bo tam masz przyjaciół. Facebook uznałby więc 80 proc. twoich relacji za międzynarodowe. Oszacowaliśmy, że za ten wysoki wynik odpowiada jakieś 2-3 proc. użytkowników o rozległych więziach. To szeroko rozumiani przesiedleńcy: Hindus, który pracuje w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i przez Facebooka komunikuje się ze znajomymi z Kalkuty, zostanie uznany za takiego właśnie facebookowego kosmopolitę. A on, choć mieszka w Dubaju, wciąż żyje w cyfrowej Kalkucie. Sam dużo podróżuję, ale nawet na Haiti czytam rano „New York Timesa”. Cyfrowo jestem blisko domu.

To także źródło problemów: zdaniem części badaczy trudniej się dziś asymilować imigrantom, bo z łatwością mogą pozostać zanurzeni w macierzystej kulturze. Dziś młode pokolenie emigrantów śledzi media z dawnej ojczyzny, czatuje tam w sieci i nie czuje motywacji do budowania więzi w nowym miejscu.

Czy to samo zjawisko nie tłumaczy też, dlaczego coraz bardziej zamknięte stają się społeczeństwa Zachodu? Na Facebooku zasklepiamy się we własnym „plemieniu”, uczymy się ufać tylko podobnym do siebie. A wszystko podsycają emocje, które klikają się najlepiej.

Dziś centralnym trendem geopolitycznym jest postępująca nieufność do władz i instytucji. Ludzie na całym świecie tracą zaufanie nie tylko do rządów, ale też do banków, korporacji, służby zdrowia. Przy czym nie działa to równie silnie w przypadku więzi międzyludzkich. Mamy sporo zaufania do naszych sąsiadów czy znajomych. Bo instytucje nie mają twarzy, to nie osoby, lecz podmioty. Ale trzeba dodać, że jednym z głównym powodów owej utraty zaufania jest fakt, że nie działają one zbyt dobrze. Np. system generuje nierówności i doprowadza ludzi do wniosku, że jego elementy nie zasługują na zaufanie.

Co wtedy?

Są trzy możliwości. Po pierwsze, można się wyłączyć. Skoro wszystko jest ustawione, to pozostaje się troszczyć o siebie i wycofać z życia publicznego. Po drugie, można się zwrócić ku charyzmatycznej postaci. Konkretnemu człowiekowi, a nie anonimowej instytucji, który głosi, że system jest ustawiony, ale on jeden potrafi się z tym uporać. To właśnie uczynił Trump. Głosił: jeśli jesteś niezadowolony, przestań wspierać system, nie popieraj takich jego tworów jak Hillary Clinton, to ja mogę rozbić ten układ. Jest też trzecie wyjście: wierzę, że aktywiści, którzy stracili zaufanie do systemu, wciąż mogą działać na rzecz zmiany. Trzeba zdać sobie sprawę, że ludzie mają powody, by się wkurzać. Oni nie zostali po prostu uwiedzeni przez szarlatana. Dziś pokusa zwrócenia się ku autorytarnym populistom, którzy mienią się zdolnymi do naprawy naszego świata, jest ogromna.

Świat stał się też skomplikowany. Przekazy nauki, polityki, ekonomii czy medycyny robią się tak nieznośnie niezrozumiałe, że się od nich ucieka ku populistom głoszącym proste rozwiązania. Może to naukowcy, media i politycy zawiedli w wyjaśnianiu mechanizmów świata?

U początków XX w. nad mechanizmami demokracji toczyła się debata dwóch myślicieli: Johna Deweya i Waltera Lippmanna. Lippmann twierdził, że świat jest zbyt skomplikowany, aby przeciętny obywatel mógł wyrobić sobie rzetelną opinię na każdy temat. Dlatego demokracja potrzebuje ekspertów, którzy doradzaliby rządom. A Dewey dowodził, iż to niezrozumienie istoty demokracji: że za decyzje społeczeństwa muszą odpowiadać wszyscy. Ja się znam na rozwoju Afryki, ty na polityce fiskalnej, więc w pierwszej kwestii ty posłuchaj mnie, a w drugiej ja posłucham ciebie. Nikt z nas nie zna się na wszystkim, ale współpracując, możemy sami sobą zarządzać.

Niestety, chyba się okazuje, że to Lippmann miał rację, a nie Dewey. Świat jest już na tyle skomplikowany, że trudno o kogokolwiek na tyle kompetentnego, by mógł podejmować kluczowe decyzje. Sięgamy więc do heurystyki partii politycznej.

Zamiast podejmować decyzje, mówimy sobie, że skoro nie lubimy Trumpa, a on coś popiera, to my będziemy przeciw. I na odwrót. Nie jest to szczególnie odpowiedzialne, bo zamienia politykę w kibicowanie. Ludzi zaś pozostawia w poczuciu, że polityka jest zajęciem dla polityków, a nie dla nich. Efekt: wzrost nieufności i zwrot ku tym, którzy głoszą: „Nie ufaj nikomu, tylko mnie – ja rozwiążę twoje problemy”.

Ależ wszyscy mamy przecież pod ręką potężne narzędzia do uprawiania demokracji: wyrażania i rozpowszechniania opinii, zapoznawania się z poglądami innych, organizowania się. Ale wolimy ich używać do oglądania np. śmiesznych kotów.

Pytanie, jak w ogóle ludzie mogą wpływać na rzeczywistość. Ja np. nie mogę zrobić w zasadzie nic, żeby wpłynąć na Trumpa, ale mogę konkretnie wpływać na burmistrza mojego miasteczka. Jedno z moich odkryć polega na tym, że gdy ludzie znajdują sobie sprawę, która ich pasjonuje, a w której mają poczucie wpływu, stają się niebywale sprawni w korzystaniu z tych narzędzi do wyszukiwania informacji na ów temat. Np. w USA mnóstwo młodych ludzi angażuje się w ruch Black Lives Matter. Próbują zrozumieć, dlaczego w drugiej dekadzie XXI w. wciąż tak wiele jest niesprawiedliwości i przemocy na tle rasowym. Szybko stają się tu ekspertami. Kombinacja orędownictwa i pasji czyni z nich znakomitych poszukiwaczy informacji.

Byłoby zbyt cynicznym uznać, że ludzie są po prostu głupi, niecierpliwi i łatwo dają się rozproszyć słodkim kotkom. Lepiej wyciągnąć wniosek, że skoro ludzie używają tych narzędzi do oglądania kotków, a nie do zmieniania świata, to może coś jest nie tak z demokracją? Może oni nie czują, że mogliby mieć jakiś wpływ? Może przywrócenie im tego poczucia rozwiązałoby problemy z partycypacją obywatelską?

Tylko że w mediach społecznościowych trudno rozróżnić wpływ od złudzenia wpływu. Klikamy „Lubię to” w przekonaniu, że ratujemy tak uchodźców lub zwalczamy nielubiany rząd. Da się przez Facebooka zmieniać rzeczywistość?

Mój przyjaciel Evgeny Morozov – publicysta białoruskiego pochodzenia, zajmujący się politycznymi i społecznymi skutkami nowych technologii – nazwał ten fenomen „slacktywizmem” (od ang. slack – obibok). Bo wymaga tak mało wysiłku i wywołuje tak marne skutki. Tyle że zbyt wąsko rozumie on mechanizmy zmian społecznych.

Jeśli przyjąć, że dochodzi do nich tylko przez legislację lub wybory, to faktycznie, całe to lajkowanie i szerowanie na niewiele się zdaje. Ale na zmianę społeczną wpływają też inne czynniki. Jednym ze sposobów jej osiągania jest np. wystawianie na próbę norm społecznych. Kilka lat temu, gdy Sąd Najwyższy USA miał zdecydować o legalności małżeństw homoseksualnych w całym kraju, obrońcy praw obywatelskich namawiali do ustawiania jako obrazka profilowego różowego znaku równości na czerwonym tle.

Zrobiło to wiele milionów ludzi. Publicyści tacy jak Morozov naturalnie narzekali, że to niewiele zmieni. Otóż wielu przeciwników małżeństw homoseksualnych skonfrontowało się nagle z tym, że być może są w mniejszości, że nawet ich bliscy widzą sprawy inaczej niż oni. To przykład zmiany, która zanim zajdzie w prawie, zachodzi w normach. Warto się nad tym zastanowić, zanim uzna się slacktywizm za bezużyteczny.

Media społecznościowe tworzą podglebie dla szerzenia się fałszywych wiadomości, fake newsów. Wywołują one emocje, więc się klikają. Uznajemy je za wiarygodne, bo dostajemy je nie od instytucji medialnych, tylko za pośrednictwem znajomych, którym ufamy. Pan protestował przeciw używaniu pojęcia „fake news”. Dlaczego?

Bo do wyboru Trumpa doprowadziło załamanie zaufania do instytucji, a za pojęciem fake news idzie właśnie przekaz, że media to instytucje niegodne zaufania. A to niebezpieczny sposób postrzegania świata. „Nie ufajcie niczemu, co czytacie – zaufajcie mi”. Według Trumpa wszyscy jego przeciwnicy są fake, fałszywi. Rozgrywa on to, że media obdarzane są niskim zaufaniem, że wielu ludzi czuje się przez nie okłamywanymi, bo forsują jakoby własne interesy. Za każdym razem, gdy używamy pojęcia fake news, wspieramy wizję świata Trumpa i jemu podobnych. Zamiast dolewać oliwy do ich ognia, powinniśmy podkreślać, że większość mediów wykonuje kawał dobrej roboty, i że Trump oraz jemu podobni, mówiąc o o fake newsach, próbują odwrócić naszą uwagę od skomplikowanych spraw i prawd.

Ale fake newsy od tego nie znikną. Musimy się mierzyć z faktem, że są tacy, którym zależy na rozprzestrzenianiu fałszywych informacji dla własnych celów.

Sądzę, że fake newsy są znacznie mniejszym problemem, niż to głosimy. Owszem, niektórzy mają powody do kreowania całkowicie wymyślonych informacji. Ale rzadziej, niż się nam wydaje, i ma to znacznie słabszy wpływ. Częściej już mamy do czynienia z dezinformacją, czyli próbami skłonienia ludzi do utraty wiary w system jako taki. To np. głoszenie teorii spiskowych, według których naszym światem rządzi skomplikowany układ wymierzony przeciw przyzwoitym ludziom, takim jak my. Takie platformy jak Breitbart działają właśnie w tej sferze. Ich zadaniem jest kwestionowanie całej rzeczywistości: serwowanie mikstury propagandy, prawd, półprawd i teorii spiskowych, po spożyciu której tracimy zaufanie do wszelkich instytucji i zwracamy się ku populistycznemu liderowi, bo ów przynajmniej głosi „niewygodne prawdy”.

W badaniach prowadzonych wraz z prof. Yochaiem Benklerem z Berkman Center for Internet & Society na Harvardzie stwierdziliśmy, że ośrodki, które najobficiej szerzyły propagandę i dezinformację, stały się jednymi z najpotężniejszych sił w amerykańskiej polityce. Teraz dzieje się to także w innych częściach świata.

Żyję zatem w świecie, którego nie obejmuję już rozumem, nie wiem, w co wierzyć, nie ufam skompromitowanym instytucjom ani manipulującym mną mediom, nie wiem komu ufać. Ufam więc najbliższym znajomym, od których w mediach społecznościowych otrzymuję wiele dezinformacji. Nie kwestionuję jej, bo pochodzi z „zaufanych źródeł”. I w efekcie tego wszystkiego, co przyswajam, moja nieufność jeszcze się pogłębia. Jak się wydostać z tego błędnego koła?

Mamy kilka opcji. Po pierwsze, możemy się przyjrzeć instytucjom, którym nie ufamy, i zdroworozsądkowo przekonać się, że może nie jest tak źle, jak się nam zdawało. Dostrzec, że tworzą je ludzie, że oni ciężko pracują, starają się, nie są doskonali, ale coś jednak im zwykle wychodzi. Możemy zamienić nieufność w dociekliwość. Widać to na przykładzie mediów: wiele z nich rzeczywiście nie zasługuje na zaufanie, bo epatują sensacją, prowokują emocje, szerzą propagandę i dezinformują. Ale jest też przecież mnóstwo mediów wykonujących rzetelną pracę. Naprawdę nie jest tak źle, jak sądzimy.

Natomiast druga opcja to uznanie, że jeśli jednak nie ufamy instytucjom, to zamiast się od nich odwracać, trzeba znaleźć sposób, jak zostać ich „etatowym krytykiem”. Podjąć się tego, co nazywamy „kontrdemokracją”: polega to na wspieraniu demokracji przez wystawianie jej na próbę. Jak przypora w katedrze napiera na ścianę, aby ją wzmocnić, tak na demokrację też trzeba naciskać, monitorować ją i przyglądać się jej po to, aby była systemem szczerym.

Jest jeszcze opcja trzecia. Można powiedzieć sobie: skoro nie ufam temu systemowi, nie jest on wart moich wysiłków, obalę go i zbuduję coś nowego. To fascynuje mnie najbardziej: obserwowanie, jak ludzie próbują wytworzyć nowe instytucje, które mogłyby zastąpić stare. Choć zdaję sobie sprawę, że próby, które obserwujemy dziś, to w dużej mierze działalność polityczna albo biznesowa, a nie obywatelska.

Jak mogą się tu przydać nowe media? Są do tego aplikacje?

Zdziwisz się, ale jest do tego mnóstwo aplikacji! Np. odpowiadających na problem bezpieczeństwa informacji w internecie. Bo, jak się niedawno dowiedzieliśmy, mój rząd – i to nie aktualny, lecz poprzedni! – był tak ciekaw tego, o czym też rozprawia świat, że postanowił czytać jego maile i słuchać jego rozmów telefonicznych. Nie dziękujcie, ale Ameryka naprawdę się wami interesuje. W odpowiedzi powstał projekt na zasadach otwartego oprogramowania, który stworzył aplikację Signal: potężne narzędzie szyfrujące, które działa na moim smartfonie i powinno też działać na twoim. Skoro obywatele nie byli w stanie spowodować zmiany przez prawodawstwo, wywołali ją za pomocą programowania. A to tylko jeden przykład poszukiwań odpowiedzi na pytanie, czy – nie mogąc naprawić istniejących instytucji – potrafimy szukać innych ścieżek. To dziś najciekawsze, co się wydarza w naszym cyfrowym świecie. ©℗

Ethan Zuckerman / fot. Wikimedia Commons

ETHAN ZUCKERMAN jest informatykiem, dyrektorem Center for Civic Media i wykładowcą w Media Lab na prestiżowej uczelni Massachusetts Institute of Technology. Bada tematy wolności w internecie, partycypacji obywatelskiej przez narzędzia i media cyfrowe. Pracuje nad systemem analizy mediów cyfrowych pod kątem treści politycznych i nad platformą umożliwiającą monitorowanie instytucji publicznych za pomocą technologii internetowych i mobilnych. Autor książki „Rewire: Digital Cosmopolitans in the Age of Connection” (2013). Współzałożyciel międzynarodowej społeczności blogerów Global Voices, działającej w ponad 150 krajach i 30 językach, oraz organizacji Geekcorps, zrzeszającej wolontariuszy, którzy pomagają budować infrastrukturę komunikacyjną w krajach rozwijających się.

Rozmowa odbyła się podczas Personal Democracy Forum CEE 2017 w Gdańsku, którego „Tygodnik” był patronem medialnym

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2017