Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: Tylko ani słowa o sporcie wyczynowym, proszę.
ROBERT KORZENIOWSKI: Spróbujmy.
Pana pierwsze wspomnienie ze sportem…
To proszę pozwolić mi jednak, na prawach wstępu, o kilka zdań na temat sportu wyczynowego – to opowieść o mnie jako młodym kibicu.
Niech zgadnę: wczesne lata 70., Orły Górskiego.
Igrzyska w Monachium, złoto, ja z tatą przed telewizorem. Potem przez lata wszyscy na podwórku wymienialiśmy się nazwiskami tych Orłów.
Kim Pan był?
Dużo biegałem, więc Szarmachem. Ale zdarzało mi się też odlecieć z fantazją i być Latą lub Lubańskim, który był wówczas odpowiednikiem dzisiejszego Messiego, bo wtedy się żyło gwiazdami rodzimymi. Potem przychodziły kolejne mundiale i kolejni bohaterowie.
CZYTAJ TAKŻE
A gdy miałem 12 lat, były igrzyska w Moskwie, z których zapamiętałem np. taki obrazek: Władysław Kozakiewicz przechadza się po Placu Czerwonym ze złotym medalem, rozmawiając z reporterem. To był wtedy dla mnie heros jak z mitologii – wielki kudłaty facet z ogromnymi bicepsami i medalem na piersi.
A pierwsze mocne doświadczenie własnej aktywności?
Jako dziecko chorowite – miałem nawracające anginy, przewlekłe zagrożenie paciorkowcem, ciągłe ryzyko dla serca i stawów – byłem zwolniony z wuefu. Jednak cała niejednoznaczność tej sytuacji polegała na tym, że nikt zwolnienia nie mógł mi narzucić na podwórku.
Tu była moc?
Nie od razu. Pamiętam, jak w wieku dziewięciu lat, za pieniądze uskładane z komunii kupiłem sobie rower, powiedzmy, półkolarzowy. Wcześniej jeździłem na posiadającym małe kółka pelikanie… A teraz zacząłem odkrywać, że „mam nogę”. Że mogę pogonić swoich kolegów w naszym – odgrywanym na fali ówczesnego entuzjazmu po każdym z transmitowanych etapów – Wyścigu Pokoju.
Odtwórzmy to bardziej plastycznie.
Jarosław, niewielkie miasteczko na Podkarpaciu. Podwórko przy Reymonta 9. Wypadamy z impetem z bramy, mając do objechania kwadrat ulic. Ta rozgrywka, z tym samym kwadratem, trwała latami! Bywało, że kończyła się źle. Np. interwencją milicji, która wlepiła mandat mamie jednego z kolegów (śmiech).
Fajnie było to poczuć.
To, czyli co?
Siłę, moc, dziecięce poczucie wartości. Nie grałem wybitnie w piłkę nożną. Owszem, potrafiłem kolegów – niczym właśnie Szarmach czy Lato – zabiegać, ale przecież dzieci na podwórku nie cenią specjalnie „piłkarzy-biegaczy”. Wolą tych błyskotliwych, strzelających bramki.
A na rowerze odkryłem, że robię, co chcę. Nie tylko zresztą w sensie szybkościowym czy wytrzymałościowym: potrafiłem np. na brukowanej ulicy finiszować na pełnej szybkości, unosząc ręce, czyli puszczając kierownicę.
Jak to się ma do opowieści o cherlawym, schorowanym chłopcu?
Na tym właśnie polegał ten paradoks: wygrywałem podwórkowy wyścig, a zaraz – jeszcze w glorii zwycięzcy – jechałem do sanatorium w Rabce, gdzie w zasadzie nie wolno mi było uprawiać żadnej aktywności.
Sport był dla Pana odskocznią od świata lekarzy, gabinetów, szpitali?
Tak, ale jednak przede wszystkim stanowił treść mojego bycia w grupie rówieśniczej: dzięki niemu nie byłem kimś, komu przynosi się do domu zeszyty, bo ma szkliste oczy i gorączkę, ale tym, który jest na podwórku i z czegoś na tym podwórku jest rozpoznawalny.
Z kolei okresy odcięcia od sportu, np. na czas leczenia, były dla mnie czymś dotkliwym i poniżającym. Po nich następowała niby fizyczna, ale i psychiczna rehabilitacja. No i wywinąłem się z tego wszystkiego w sposób absolutnie cudowny. Może pomogło to niepochwalane przez lekarzy stymulowanie sportem, a może coś innego. W każdym razie wedle wszelkich reguł nie powinienem był z tych chorób wyjść. A wyszedłem.
Czerpana z aktywności siła – także ta psychiczna, ale i społeczna – była pewnie dla Pana odkryciem, bo nie miał kto Panu tego sportu wcześniej opowiadać.
Rzeczywiście, nie miałem żadnych – poza kibicowskimi – sportowych tradycji rodzinnych. Albo inaczej: nikt nie uprawiał wcześniej sportu w sposób wyczynowy. Bo jeśli chodzi o spędzanie czasu z tatą, to niemal każda wolna chwila schodziła nam na jakiejś aktywności. Kopanie piłki, wychodzenie na sanki, wspólny badminton, łażenie zimą na lodowisko – w moim domu było coś na kształt kultu aktywności. Nigdy, nawet w święta, nie siedziano godzinami przy stole albo przed telewizorem.
Sport jako budulec więzi?
Naturalnie, to było nasze pole porozumienia! Tata widział w pierworodnym swojego następcę: mocnego, aktywnego faceta. Jako pracownik kolei był niemal ciągle na służbie – w tej branży nie ma wolnych popołudni. Ale kiedy wracał, spędzaliśmy razem czas.
A gdy moja aktywność się po raz pierwszy sformalizowała, tzn. gdy w wieku czternastu lat zapisałem się do sekcji dżudo, miałem w tacie wielkiego sprzymierzeńca. Budziło to jego podziw: wcześniej patrzył na mnie z żalem, gdy dostawałem zastrzyki i siedziałem w sanatorium. Nie liczył na sukcesy. Cieszył się, że idę na trening.
Sport był też narzędziem wychowania?
Nie wiem, czy używanym w sposób zamierzony. Już prędzej intuicyjny. Ale na pewno tak – jeśli rozmawiamy o skutkach. Aktywność, także ta wspólna, uczyła mnie po prostu wielu rzeczy: odwagi, budowania pozycji w grupie, radzenia sobie w trudnych sytuacjach.
Pytam teraz Roberta Korzeniowskiego byłego sportowca, byłego dyrektora TVP Sport, a obecnego trenera i coacha w biznesie – czy nie ograniczyliśmy roli sportu do wyczynu, a w wersji masowej do funkcji zdrowotnej?
Ograniczyliśmy. Wyparliśmy sport rozumiany jako integralna część życia. I narzędzie jego nauki. W ogóle nie mówimy o tym, że dostęp do regularnej aktywności to jeden z warunków rozwoju.
Co nam daje?
Np. pozwala w sposób bezpieczny przećwiczyć coś, co jest motorem naszego życia, cokolwiek robimy – progres, odkrywanie siebie, rozwój. Każda mądrze prowadzona aktywność fizyczna daje tego rodzaju premię: widzimy, jak z czasem stajemy się szybsi, silniejsi, wytrzymalsi.
Sport uczy też, że niczego nie da się zrobić na skróty – tak jak z mistrzostw województwa nie awansujemy na igrzyska, tak z przebiegniętego kilometra w jednym tygodniu nie zrobi się w następnym dziesięć.
Idźmy dalej. Nie ma chyba drugiej dziedziny, która tak dobrze uczyłaby nas zarządzania stresem. Która pozwalałaby tak dobrze odnaleźć się w świecie ciągłych prób, rozczarowań, sukcesów, porównywania z innymi. W naszym klubie zdarzyło mi się trenować kilkoro nastolatków tuż przed egzaminem ósmoklasisty. I mam wrażenie, że ci młodzi ludzie – zaprawieni w radzeniu sobie ze sportową presją – lepiej odnajdywali się w warunkach przedegzaminacyjnego napięcia. Potrafili przystępować do tych życiowych, edukacyjnych prób z większym skupieniem, ale też nieobciążeni myśleniem negatywnym.
A przemijanie? Aktywność pozwala nam przesunąć o pięć, dziesięć lat fizyczne punkty zwrotne. Ale może – z drugiej strony – komuś bardzo aktywnemu trudniej przychodzi akceptacja upływającego czasu?
Jeśli sport to nie tryb włączany na chwilę – np. tylko w trakcie wakacji – to jest wprost przeciwnie: dzięki regularnej aktywności widzimy, że z biegiem czasu mamy do dyspozycji, co prawda ten sam, ale już nie taki sam organizm. Sport pozwala odpowiednio wpasować się w linię czasu.
Najstarszym zawodnikiem, jakiego kiedykolwiek trenowałem, był 101-letni Filip. Świetnie dawał radę, oczywiście na swoją miarę, choć specjalnie nie odstawał od 14-latków. Cieszył się życiem i niegasnącą sprawnością. Jestem przekonany, że sport pozwala lepiej opowiedzieć sobie samego siebie – co dzień od nowa. Częścią tej opowieści jest też i to, że pewnych rzeczy już robić nie powinniśmy. Choćbyśmy bardzo chcieli.
Np. grać w wieku ponad czterdziestu lat na pełnych obrotach w piłkę nożną – kosztem naderwania achillesa, jak ja…
Nie mam żadnej satysfakcji, że swoim przykładem potwierdza pan moje słowa. To niestety dość powszechna sytuacja: mamy tzw. pamięć mięśniową juniora, ale ciało przeszło już jakiś czas temu do kolejnego etapu. To najczęstszy rodzaj urazów w tzw. aktywności incydentalnej. W tych wszystkich wyjazdach trzy razy do roku na narty, w skrzykiwaniu się raz na kilka miesięcy „na gierkę” itd. Pamiętamy, jacy to byliśmy super, „jakie się robiło wślizgi”, ale to już niestety nie działa.
Z żoną mocno promujecie chodzenie – jako aktywność bezpieczną.
Regularnie, w naszym warszawskim klubie RK Athletics. Ale też między innymi na kanale Walking Lovers. Tym hasłem i logo z maszerującym zielonym serduszkiem trochę puszczamy do publiczności oko – że jesteśmy w sobie nawzajem zakochani – ale też zakochani w chodzeniu. Ta forma aktywności jest absolutnie demokratyczna względem wieku. Można chodzić bardzo szybko, szybko, wolniej, zmieniając też i dostosowując do aktualnej formy oraz wieku ćwiczenia towarzyszące.
Zbyt często dokonujemy gwałtu na naszym ciele, co zresztą widać nawet w języku. Mawiamy: „musi boleć”, „bez bólu nie ma zwycięstwa”…
„Jak nie boli, to znaczy, że nie żyjesz”…
I tak dalej. Tymczasem ból to bunt organizmu, czego także uczy nas regularna aktywność. Tylko dzięki niej zyskujemy wiedzę, czy to, co nas właśnie dopadło, to zwykłe przemęczenie, przeciążenie, czy może poważny uraz.
Sport jako nauczyciel życia jest wykorzystywany przez polską szkołę?
Nie jest. Znacznie lepiej sytuacja wygląda w polskich domach: zwłaszcza w pandemii tysiące rodziców zobaczyło, że ruch to nie żaden luksus, tylko integralna część rozwoju. Tymczasem w systemie edukacji nadal jest traktowany – i to w najlepszym razie – jako zestaw ćwiczeń do zaliczenia na ocenę. Coś, co wprowadza element rywalizacji, ewentualnie usprawnienia. Kompletnie lekceważymy aktywność fizyczną jako narzędzie edukacyjne. A że system szkolnictwa działa na zasadzie akcja-reakcja, to w pandemii i nauczaniu zdalnym ta sfera edukacji stała się jeszcze bardziej zaniedbana. I przez najbliższe lata – do momentu, aż szkoła złapie oddech – lepiej nie będzie.
Choć infrastruktura sportowa bywa już na najwyższym poziomie.
Znacznie lepiej jest w Polsce powiatowej. Tam szkoły mają miejsce na ekspansję, wykorzystują do budowy obiektów działki pochodzące z rezerw miasta. Lepiej też na tych terenach jest z integracją wokół sportu i aktywności. Byłem niedawno z moją klubową młodzieżą na zgrupowaniu w Cieszanowie, 2-tysięcznym miasteczku na Podkarpaciu. Tak jak tam stawia się na rozwój bazy i sport, to budzi szacunek.
A jak jestem na powrót w Warszawie, i poruszam się po tych wciśniętych między coraz to nowe bloki obiektami, jak widzę te zapadnięte i zaniedbane miejskie bieżnie, to trudno mi się z tym pogodzić. Wszyscy się oczywiście starają, by było lepiej, ale jest, jak jest… Nawet gdyby system edukacji zaczął stawiać na wychowanie poprzez sport, w dużych miastach nie byłoby gdzie tego nowego planu realizować.
Obiektów nie ma, a podwórka zniknęły.
One są w małych gminach, miasteczkach, choć pod nadzorem kamer, oczywiście. Deweloperka też nie dba o przestrzeń do ruchu. Obok bloków istnieją ledwie erzace podwórek.
Nie chodzi zresztą tylko o podwórka. To niebywałe, że np. Wilanów nie ma swojego lekkoatletycznego boiska. Boiska, nie stadionu! Jest tu sto kilkadziesiąt tysięcy ludzi, rosną całe pokolenia, i nie ma jednego porządnego obiektu do biegania. Ja mieszkam na Ursynowie, gdzie całe szczęście mamy Las Kabacki – ale z obiektami też jest kłopot. A potem jadę do Cieszanowa, Sandomierza, Stalowej Woli i widzę inną rzeczywistość. Lepszą.
I na koniec, nie mogę się powstrzymać. Jak wygląda fizyczna aktywność 53-letniego Roberta Korzeniowskiego?
To aktywność więcej niż przeciętnego, ale jednak amatora – nie robię nic, co by było w jakikolwiek sposób związane z wyczynem. Nic nastawionego na wynik, rekord, rywalizację.
Po zakończeniu kariery wszedłem w okres roztrenowania – by ten proces był bezpieczny dla organizmu, nie można schodzić nagle z obciążeń, więc przez kilka lat moja aktywność była zbliżona do tej z czasu kariery zawodniczej. Później dołączyłem do ekipy biegającej maratony, by w ostatnich latach wrócić – tym razem już wyłącznie amatorsko – do chodzenia. Do tego ćwiczenia towarzyszące, trochę jogi, czasami rower.
Średni czas trwania aktywności?
Zwykle sześć razy w tygodniu, 45 minut do godziny z kwadransem każdego dnia. Chodzę zwykle z żoną.
Tym samym tempem?
Tym samym. Teraz akurat mamy – po przyjeździe do Hiszpanii, z której się z panem łączę – chwilowy impas. Ale zwykle się nie oszczędzamy.
I idziemy krok w krok, bo moja żona bardzo szybko chodzi. ©℗
ROBERT KORZENIOWSKI jest czterokrotnym mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata i dwukrotnym mistrzem Europy w chodzie sportowym. Były szef redakcji sportowej TVP, a później twórca i pierwszy redaktor naczelny kanału tematycznego TVP Sport. Właściciel klubu lekkoatletycznego RK Athletics, ambasador i olimpijski ekspert Eurosportu, Ambasador Dobrej Woli UNICEF, popularyzator sportu i aktywności fizycznej.