Gdy sól wietrzeje

Życie zakonne jest ważnym, choć... niekoniecznym elementem życia Kościoła. Można go przyrównać do ewangelicznej soli, której nawet szczypta wystarczy, by uszlachetnić smak jedzenia. Jan Paweł II mówi o drogocennej woni Chrystusa (Vita consecrata, n. 105), która - jak zapach olejku w Betanii - rozchodzi się po całym Kościele i przenika społeczeństwa. Co robić, kiedy sól wietrzeje, a woń zanika?.

02.01.2005

Czyta się kilka minut

---ramka 343718|prawo|1---Publikacje Katarzyny Wiśniewskiej były próbą raportu o stanie zakonów żeńskich, próbą - niestety - niefortunną. Ponieważ przypominają one raczej dziwny koncert na chór mieszany, rozczarowują tych, którzy chcieliby się czegoś dowiedzieć o ślubach zakonnych. Owszem: niektóre głosy są jasne, ale obok od razu pojawiają się inne, które zmieniają tonację, gubią poprzedni wątek. Brzmi to może i nowocześnie, ale na dłuższą metę męczy.

Szczypta rozsądku

Autorka prawdopodobnie kierowała się zasadą, że fakty mówią same za siebie. Sęk w tym, że to nie fakty mówią, ale ludzie o nich opowiadają, a więc mamy do czynienia z ich interpretacją. Fakty bywają podobne, ale ich ocena różna, np. starsza już s. Maria Krystyna, ramię w ramię z młodą s. Sybillą, z przekonaniem broni niezrozumiałych czasem poleceń przełożonych; inne siostry, zwłaszcza te z poczuciem krzywdy, widzą w nich tylko przejaw głupoty i bezmyślności. Kto ma rację? I jakim kluczem interpretacyjnym posłużą się ci, którzy znają życie zakonne z zewnątrz? Może uprzedzeniami lub chwilowymi wrażeniami? W najlepszym przypadku zdrowym rozsądkiem, ale i on może okazać się niewystarczający, a nawet wprowadzać w błąd.

Ideałem zakonnicy w reportażach Katarzyny Wiśniewskiej wydaje się osoba, której nic, co ludzkie, nie jest obce: serdeczna w przyjaźniach, samodzielna i odpowiedzialna, oddana i bezinteresowna w służbie innym, wykształcona i otwarta na potrzeby świata. Jako przeciwieństwo pokazana jest postać, która niewątpliwie budzi niechęć, a w najlepszym razie współczucie: to obraz kobiety zdominowanej przez przełożonych, biernej, stłumionej w przejawach swej kobiecości i człowieczeństwa, oddającej się jakimś archaicznym rytuałom modlitewno-ascetycznym. Życie jednak nie jest czarno-białe. Znam wiele sióstr niezwykle utalentowanych i z dużym potencjałem, które nie robią nic, czego przełożone by im nie zleciły. Dlatego potrafią być bierne i bezbarwne. Znam też ruchliwe i wiecznie zbuntowane, które nawet gdy robią, co chcą, zawsze mają powód do narzekania, szczególnie na przełożonych. Jedne i drugie zewnętrznie się różnią, ale ich motywacja jest bardzo podobna: u innych szukają sensu własnego działania.

Zrozumienie omawianych tu zjawisk wymaga zatem czegoś więcej niż znajomości zewnętrznych zachowań, zakonnych przepisów i szczypty zdrowego rozsądku. Konieczny jest wgląd w tajemnicę ludzkiej osoby i jej motywacji.

Wartości z innego świata

Przypomnijmy rzecz podstawową: rady ewangeliczne - czystość, ubóstwo i posłuszeństwo - są wartościami z innej rzeczywistości i stoją w jawnym konflikcie z ludzką naturą (ergo: także ze zdrowym rozsądkiem). Są więc nieuniknionym źródłem frustracji podstawowych potrzeb, a nawet praw każdego człowieka (np. potrzeby seksualnej, potrzeby macierzyństwa/ojcostwa, prawa własności i związanego z nim poczucia bezpieczeństwa, prawa do wolności). Kto je praktykuje, musi czuć ich gorzki smak. Jedynym - co trzeba mocno podkreślić - usprawiedliwieniem takiego stylu życia jest osoba Jezusa i pragnienie naśladowania Go. W tym sensie powołanie zakonne jest wyrazem chrześcijańskiego radykalizmu, kolejnym objawieniem tajemnicy Wcielenia, w której ludzka natura spotykając się z Bożą łaską tworzy nową jakość. I o tę niewyczerpaną, mimo upływu wieków, nowość czy młodość chrześcijaństwa tu chodzi.

Jakiekolwiek zdroworozsądkowe próby łagodzenia tego radykalizmu - czy to przez naturalizowanie ślubów (np. siostra B. - zrealizowana macierzyńsko zakonnica), czy przez sztuczne uduchowianie natury (np. siostra K. - zakonnica bez ludzkich potrzeb) - będą jedynie jego karykaturą. W takim sensie stosowane w omawianych artykułach określenia pozytywnych przymiotów zakonnicy (“szczęśliwa", “spełniona") i cech negatywnych (“zgorzkniała", “smutna") nic nie wnoszą w zrozumienie istoty jej powołania. Przeciwnie: absolutyzowane, mogą prowadzić na manowce. Tej skrajności nie uniknęła, niestety, Katarzyna Wiśniewska.

W dziejach łączenia się natury z łaską przechodzi się przez różne etapy: szczęśliwe i trudne, radosne i bolesne, słodkie i gorzkie. Ważny jest każdy fragment, ale każdy zyskuje ostateczny sens dopiero w całości życiowej mozaiki. Ostatecznym kształtem jest zaś podobieństwo do osoby Chrystusa. I w tej całości znajdują miejsce (nie mylić z usprawiedliwieniem!) nawet przejawy zakonnej ciasnoty i głupoty, nad którymi tak szeroko rozwodzi się “TP". Męczenników za wiarę - a życie zakonne słusznie nazywane było “białym męczeństwem" - nie wychowuje się bezstresowo.

Co mówi nauka?

Życie zakonne to sprawa konkretnych ludzi, których można przecież badać z użyciem nowoczesnych narzędzi psychologii i socjologii. Takimi analizami od ponad 30 lat zajmuje się Instytut Psychologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Wyniki badań pokazują m.in., że wszyscy adepci życia zakonnego podejmują je ze względu na pragnienie naśladowania Chrystusa i tymi deklaracjami znacząco różnią się od rówieśników. Co jednak zadziwiające, z upływem czasu (już po 2-4 latach) te wartości tracą motywującą siłę i w przypadku większości badanej populacji nie wywierają decydującego wpływu na wytrwanie w powołaniu czy skuteczność apostolską.

W spotkaniu natury z łaską dochodzi bowiem do konfliktu, w którym zwycięża natura - i to podstępem. Koniem trojańskim jest niedoceniana wciąż nieświadomość. Okazuje się, że aż 60-80 proc. badanych w realizacji powołania jest motywowanych tzw. nieuświadomionymi niespójnościami. Co to znaczy? Otóż świadomie deklarują oni wartości ewangeliczne, ale nieświadomie szukają zaspokojenia bardzo ludzkich i naturalnych potrzeb; stają się w sposób niezawiniony faryzeuszami, zakładnikami swoich nieuświadomionych, a rozbieżnych z wartościami powołania, potrzeb. Badania dowiodły, że ok. 70 proc. tych, którzy ostatecznie pozostają wierni powołaniu, wije sobie bezpieczne gniazdka, a w ich obronie zdolna jest do postaw zupełnie odmiennych od ewangelicznych wzorców. Podobny jest procent niedojrzałych wśród tych, którzy opuszczają instytucje zakonne. Co ważne, nie chodzi tu o zjawiska z zakresu patologii psychicznych czy dewiacji moralnych, ale o procesy ukryte za zwyczajnym postępowaniem.

Taka właśnie, nieuświadomiona i uśpiona, ale rzeczywista motywacja, jest częstym motorem odejść z zakonu po wielu latach przykładnego czy nawet świętego życia. Stanowi również wyjaśnienie wielu skandalicznych zachowań, które niestety zdarzają się także wśród osób konsekrowanych. Poważne podejście do tego problemu powinno zmierzać nie tylko do zmiany zewnętrznych zachowań, ale do rozwiązania nieuświadomionych konfliktów i niespójności, które są ich rzeczywistym źródłem. A to można zrobić wtedy, gdy człowiek podlega jeszcze formacji, a nie gdy już jest za późno.

Pierwsze badania Instytutu przeprowadzono pod koniec lat 60. w USA i to z nich pochodzą przywołane dane. Podobnych analiz dokonywano jednak również w latach 80. i 90. na reprezentatywnych grupach duchowieństwa w Europie, Ameryce Płn., a nawet w Afryce. Ich wyniki niemal się nie różnią, więc mówią coś jeszcze: nic lub niewiele zmieniło się w podejściu do tego problemu. Wciąż leczy się skutki, nie bacząc na przyczyny.

Co warto...

Nade wszystko konieczna jest praca u podstaw. Nic nie zastąpi osobistej dojrzałości i świętości tych, którzy odpowiedzialni są za formację i istotne funkcje w zakonach. Nic też nie zastąpi osobistego kontaktu między formowanymi a wychowawcami, klimatu wzajemnego zaufania, rozmów i stopniowego osiągania odpowiedzialności. Od czasów ostatniego Soboru Kościół podkreśla, że to “człowiek jest drogą Kościoła", ale przekucie tej zasady w konkret wymaga czasu, zwłaszcza w polskich realiach, gdzie wciąż bierze górę logika ilości, a nie jakości. Pozytywnych przykładów jednak nie brakuje: rozkwit domów rekolekcyjnych czy rosnąca popularność “Ćwiczeń duchownych" św. Ignacego z Loyoli są przykładem, że Kościół odpowiada na potrzeby duchowe jednostek.

Dowodem pracy u podstaw są także np. kursy mistrzyń i mistrzów nowicjatów czy szkoły formatorów lub spowiedników, od początku lat 90. rozwijające się z inicjatywy różnych środowisk kościelnych w Polsce. Nowością jest nie tyle nowa teologia czy wykorzystanie psychologii, co kształtowanie umiejętności indywidualnego podejścia do człowieka przez towarzyszenie czy kierownictwo duchowe. Zmiana mentalności dokonuje się bardziej przez nawrócenie niż gwałtowne rewolucje.

Nawrócenie jest też kluczem do rozwiązania głównego problemu formacji: wpływu nieuświadomionych motywacji. Psychologia daje nam skuteczne narzędzia - warto się nimi kompetentnie i z przekonaniem posługiwać. Nie zapominajmy jednak, że zanim pojawił się Freud i psychoanaliza, w Kościele od wieków praktykowano autoanalizę, choć nazywało się to rachunkiem sumienia. A gdyby poszukać jeszcze głębiej, można by odnaleźć wielu prekursorów dzisiejszych psychoterapeutów. To nie psychologia nas zbawia, tylko Chrystus. I nie integracja osobowości jest ostatecznym celem tej pracy, ale świętość.

...a czego nie warto robić?

Nie warto stosować technik śledztwa dziennikarskiego, a do tego po części sprowadzają się omawiane publikacje “TP". Tropienie niewłaściwości sprzyja nieufności i podejrzliwości, a nie uczciwemu rozwiązywaniu problemów. Gdyby zresztą posłuchać drugiej strony - czyli np. sióstr, które dosypywały bromu do jedzenia nowicjuszkom lub domagały się ślepego posłuszeństwa itp. - usłyszelibyśmy zapewne całkiem pobożne wytłumaczenie. To byłby kolejny przejaw nieuświadomionych niespójności - nikt o zdrowych zmysłach nie podtruwa bliźniego ani nie niszczy go psychicznie. Jeśli to robi, musi znaleźć sobie świadomie spójne wytłumaczenie. A uświadomić nieuświadomione, to nie lada zadanie nawet dla psychoanalityków.

Unikałbym też wyśmiewania archaicznych struktur, przepisów czy praktyk zakonnych. Może i na krótką metę wydaje się to skutecznym sposobem nacisku, ale w efekcie niczego nie rozwiązuje. Ba, skupianie uwagi na drastycznych nadużyciach przypomina dziennikarstwo brukowe. Nie dziwiłbym się, gdyby siostry, które w dobrej wierze powierzyły swoje tajemnice Katarzynie Wiśniewskiej czy jej rozmówcom, poczuły się poniżone. Nie zapominajmy poza tym, że nawet archaiczne zakonne przepisy czy - uogólniając - przedsoborowa teologia, są przejawem działania Ducha Świętego w sercach i umysłach ludzi Kościoła. To, że ten Duch gdzieś się zagubił w literze prawa zakonnego czy teologicznych formułach stosowanych nazbyt gorliwie, to trudność grożąca każdej wielowiekowej instytucji. Odnowa polega nie tyle na zmianie przepisów, co na powrocie ku natchnieniom Ducha Świętego, który nie przestaje towarzyszyć Kościołowi. Ostatni Sobór wyraził to dźwięcznym “aggiornamento" (aktualizowanie). Aktualizujmy więc, ale nie wyśmiewajmy.

Kobiety są pierwsze

Kard. Carlo Maria Martini, tłumacząc kiedyś młodym jezuitom sytuację Kościoła w Europie Zachodniej, podzielił się taką obserwacją: “Gdy spada ilość powołań do zakonów żeńskich, to znak, że nadchodzi kryzys wiary!". Ta uwaga wydaje mi się zbieżna z całym doświadczeniem Kościoła: kobiety w wierze zawsze są pierwsze. Trwały wiernie przy Jezusie aż po krzyż na Golgocie i były pierwsze u Jego grobu, gdy inni jeszcze nie ośmielali się wierzyć. Kobiety są pierwsze u początków każdego i każdej z nas: podobnie jak życie, przekazują nam wiarę. I przechowują ją w sercu nawet tam, gdzie nie ma widzialnego Kościoła. Jeśli więc kobiety tracą zmysł Boga, a życie zakonne jest tego najmocniejszym przejawem, to istotnie winniśmy się niepokoić o stan naszej wiary.

Jeśli znikną z naszego krajobrazu delikatne i ciche cienie w jasnych, szarych czy ciemnych habitach lub innych strojach, zniknie też ta subtelna woń wielkoduszności, bezinteresowności, ofiary... Bez tej cichej i pokornej obecności Kościół nie będzie taki sam. Nawet ich podatność na zranienia i krucha delikatność przypomina nam o podobnych atrybutach Boga. Wierność, nadzieja, cierpliwość, miłość, wielkoduszność nieprzypadkowo są rodzaju żeńskiego. Zapewne kiedyś w wieczności, gdy wreszcie uświadomimy sobie bezmiar naszych ludzkich ograniczeń, z wdzięcznością spojrzymy na siostry katechetki, zakrystianki, kucharki, wychowawczynie, profesorki i nie przestaniemy się dziwić i dziękować Bożej Opatrzności, która mimo naszego zaślepienia nie odebrała nam łaski tej obecności.

O. STANISŁAW MORGALLA SJ jest kierownikiem duchowym, psychologiem i terapeutą, odpowiedzialnym za “Szkołę Formatorów", istniejącą przy Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej “Ignatianum" w Krakowie.

---ramka 343717|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 05/2005