Dziecięce dusze ulatują do nieba

Choć od ataku na szkołę w Biesłanie minęło 14 lat, to nie ma dnia, aby ktoś nie krzątał się na miejscowym cmentarzu. Na większości grobów nadal leżą zabawki.
z Biesłanu (Osetia Północna, Rosja)

27.08.2018

Czyta się kilka minut

Miejsce pamięci w sali gimnastycznej dawnej szkoły numer 1 w Biesłanie, 2018 r. / KAROL FRYTA
Miejsce pamięci w sali gimnastycznej dawnej szkoły numer 1 w Biesłanie, 2018 r. / KAROL FRYTA

Z Władykaukazu, stolicy Osetii Północnej – autonomicznej republiki należącej do Federacji Rosyjskiej i rozłożonej na północnych stokach Kaukazu (a przy tym niewielkiej, bo ledwie 700-tysięcznej i mniejszej od województwa opolskiego) – do Biesłanu jest tylko pół godziny drogi lokalnym busem, tzw. marszrutką.

Gdyby nie wydarzenia z września 2004 r., nazwa tego 35-tysięcznego miasteczka zapewne nikomu nic by nie mówiła. Tymczasem wpisy w księdze gości wyłożonej w miejscowej szkole świadczą, że przyjeżdżają tu ludzie z najodleglejszych zakątków Rosji. Aby złożyć kwiaty, pomodlić się, pomilczeć.

Przybysz, nawet z daleka, nie musi tłumaczyć, po co znalazł się w tym miejscu.

– Nie ma chyba w Biesłanie rodziny, która nie straciła kogoś bliskiego w tamtym ataku – mówi właściciel miejscowej piekarni, pakując gorącą samsę (rodzaj nadziewanego mięsem placka). Także jemu nie muszę wyjaśniać, po co przyjechałem.

– To straszne miejsce. Ale trzeba tam pojechać. Każdy powinien je zobaczyć – dodaje.

Biorę taksówkę. Do szkoły wiezie mnie sędziwy Osetyjczyk. Mówi, że może ze mną pochodzić po miejscu tragedii. Podjeżdżamy na skraj ulicy Bagatowa. Kiedy budynek pojawia się w polu widzenia, mężczyzna kładzie rękę na moim ramieniu. Zatrzymujemy się.

– Idźcie tam jednak sami, oglądajcie spokojnie. To wymaga ciszy. Będę tutaj czekał – deklaruje.

Rzeczywiście, cisza jest kompletna, przerywana tylko dalekimi odgłosami ulicy. Zaskakuje, że do dawnej sali gimnastycznej, jak też do szkoły można wejść bez problemu. Staję pośrodku miejsca, w którym przez trzy dni przebywało w nieludzkich warunkach ponad tysiąc ludzi.

Czeczenia: niepodległość, wojna, radykalizacja

Gdyby szukać przyczyn tego, co się tu stało (przyczyn, nie usprawiedliwień), należałoby cofnąć się do grudnia 1994 r., gdy armia rosyjska po raz pierwszy ruszyła na Grozny, stolicę Czeczenii – niepokornej kaukaskiej republiki. Formalnie należącej do Federacji Rosyjskiej, ale faktycznie od kilku lat niepodległej.

A może trzeba cofnąć się głębiej, do niepodległościowych dążeń Czeczenów w XIX wieku, gdy pod wodzą imama Szamila na Kaukazie powstało ich państwo? Ale upadło, Rosja podbiła ich ziemie, odbierając dumnym góralom wolność. Potem, w XX wieku, Czeczenów (i ich sąsiadów Inguszów) znów spotkała katastrofa. Po wybuchu II wojny światowej stawili opór, wzniecając powstanie. W odwecie Stalin deportował naród do Azji Środkowej (podobnie postąpił z Tatarami Krymskimi). Czeczeni wrócili na Kaukaz po śmierci dyktatora.


Czytaj także: Tadeusz Sławek w 2004 r.: Biesłan - Warszawa. Dwie fotografie


Później, po rozpadzie Sowietów, w wielu miejscach Rosji zawrzało. Wiele małych narodów odnotowało wystąpienie Borysa Jelcyna z 1990 r.: „Bierzcie tyle niepodległości, ile zdołacie strawić”. Także Czeczeni wzięli tę niepodległość, już w 1991 r.

Ale cieszyli się nią krótko: Rosja zaatakowała, najpierw w 1994 r., zaczynając konflikt nazwany pierwszą wojną czeczeńską. Trwała ona do 1996 r., pochłonęła od 50 do 100 tys. ludzi i zakończyła się chwilowym zwycięstwem Czeczenów: wymusili rozejm. Przyczynił się do tego brawurowy rajd Szamila Basajewa na szpital w rosyjskim Budionnowsku: czeczeński komendant wziął tam 1500 zakładników i – po rozmowie z premierem Rosji – uzyskał jego zgodę na zawieszenie działań wojennych, po czym spokojnie odjechał (wcześniej zginęło 150 zakładników).

Czy to ten – skuteczny wówczas – modus operandi sprawi, że kilka lat później Basajew podejmie podobną próbę?

Ale rozejm nie trwał długo: druga wojna czeczeńska zaczęła się w 1999 r. i trwała dekadę. Tym razem Rosjanie byli lepiej przygotowani, zdeterminowani i brutalni (stosowali taktykę spalonej ziemi). Zabili kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Po krótkim etapie działań regularnych, Czeczeni przeszli do akcji partyzanckich i zamachów. Im okrutniej postępowali Rosjanie, tym bardziej radykalizował się ich wróg – uderzając także w Rosji, także w cywilów.

Rok 2004 obfituje w wydarzenia. W lutym 41 osób ginie w zamachu w moskiewskim metrze. W czerwcu w Nazraniu umiera niemal 100 osób. Nad Tułą i Rostowem eksplodują samoloty. Ostatniego dnia sierpnia znów zamach w moskiewskim metrze, kilkanaście ofiar. Żadna z tych akcji nie przybliża Czeczenów do końca wojny ani niepodległości. Przeciwnie: w atmosferze po zamachach na USA z 11 września 2001 r. władzom na Kremlu tym łatwiej jest przedstawić swoje działania w Czeczenii jako „wojnę z terrorem”.

Dzień pierwszy: atak na szkołę

1 września 2004 r., po ósmej rano, ulice Biesłanu zapełniają rodziny z dziećmi. Idą do szkoły numer 1. Słońce przypieka, uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego przełożono z dziesiątej na dziewiątą. Dziewczęta ubrane są w obowiązkowe plisowane spódniczki, na głowach mają upięte białe kokardy; chłopcy zwykle są w schludnych garniturkach.

W tym czasie, w okolicy inguskiej miejscowości Psedak – Biesłan leży blisko granicy z Inguszetią – z obozu partyzantów wyjeżdżają dwie ciężarówki. W nich: 33-osobowy oddział złożony z Czeczenów i Inguszów, pod dowództwem 31-letniego Ingusza Rusłana Kuczbarowa. W grupie są dwie „smiertnice”: kobiety w pasach szahida.

Świat usłyszał o „czarnych wdowach” w 2002 r., podczas ataku Czeczenów na teatr na moskiewskiej Dubrowce. Wzięli niemal tysiąc zakładników, widzów musicalu „Nord-Ost”, a atak rosyjskich sił specjalnych spowodował śmierć nie tylko terrorystów, lecz także ponad setki widzów. Wśród napastników były kobiety: zwykle wdowy, które straciły niekiedy całe rodziny. Dla nich była to forma osobistej zemsty.

Teraz auta z partyzantami kluczą pol­nymi drogami. Trafiają na posterunek milicji – jednoosobowy. Kuczbarow porywa milicjanta i jego ładę (w Biesłanie i okolicy w ogóle jest niewiele milicji).

Na szkolnym placu gromadzi się ponad 1200 osób, zaczyna się uroczystość. Dziesięć minut później wjeżdżają tam auta z terrorystami. Serie prują w niebo, wybucha panika. Napastnicy zaganiają ludzi do budynku szkoły. Z zamieszania korzysta porwany milicjant i ucieka. Udaje się to także ok. 50 innym osobom.

Wśród spędzonych do szkoły są uczniowie (w wieku od 6 do 18 lat), są też rodzice i nauczyciele. A także maluchy: cztery biesłańskie przedszkola są w remoncie, więc wielu rodziców zabrało ze sobą także młodsze dzieci.

Przestraszeni ludzie zostają stłoczeni głównie w sali gimnastycznej. Ale jest ich tak dużo, że część będzie trzymana nawet w łazienkach. Terroryści instalują kamery przemysłowe, by mieć kontrolę nad otoczeniem, wyładowują broń: karabinki szturmowe, cztery ręczne karabiny maszynowe, granatniki przeciwpancerne. Mają maski przeciwgazowe – na wypadek, gdyby Rosjanie użyli gazu, jak na Dubrowce (z tego powodu zginęło tam ponad 130 zakładników).


Czytaj także: Nowy trzydziesty siódmy?: Jan Strzałka o Annie Politkowskiej w 2006 r.


Później będą krążyć plotki, że napastnicy mieli zapas broni w szkole, ukryty podczas jej wakacyjnego remontu. Społeczność Biesłanu nigdy nie pozbędzie się podejrzeń wobec dyrektorki szkoły, że miała coś wspólnego z atakiem. Ta, zaszczuta, wyprowadzi się z miasta.

Napastnicy zaminowują szkołę, przy wejściach i w korytarzach instalują ładunki. Także w sali gimnastycznej, na rozciągniętych kablach. Ocalała kobieta będzie wspominać, jak przez trzy dni wpatrywała się w odklejający się od taśmy ładunek, który zwisał nad jej głową.

Polecają mówić tylko po rosyjsku. Gdy jeden z ojców uspokaja dzieci po osetyjsku, zostaje zabity.

Władze rosyjskie zaczynają reagować. Na miejsce dociera grupa operacyjna FSB z Władykaukazu, potem jednostki z Chankały, Jessentuków i Moskwy. Otaczają szkołę.

O jedenastej szkołę opuszcza jedna z zakładniczek. Niesie kartkę, na której widnieje numer telefonu i informacja, że napastnicy chcą rozmawiać z prezydentami Inguszetii i Osetii Północnej, a także ze znanym w Rosji chirurgiem dziecięcym Leonidem Roszalem, który pośredniczył w negocjacjach na Dubrowce.

Tymczasem w okolicy szkoły zbierają się mieszkańcy Biesłanu. Mężczyźni naładowani są złością, kobiety płaczą.

Po szesnastej dochodzi do eksplozji w budynku – jeden z napastników przez przypadek wysadził się w powietrze. Inni, rozwścieczeni, zabijają 21 ludzi, zwłoki wyrzucają przez okna. Aby podsycić strach, napastnicy mówią zakładnikom w sali gimnastycznej, że to strzelał rosyjski czołg (Rosjanie faktycznie ściągnęli T-72).

Wieczorem do Biesłanu leci Roszal. Próbuje się tam dostać też dziennikarka Anna Politkowska, znana z krytyki prezydenta Putina i działań Rosjan w Czeczenii, która też brała udział w negocjacjach na Dubrowce. Ale nie doleci: po wypiciu herbaty w samolocie z objawami zatrucia trafi do szpitala (w 2006 r. zostanie zamordowana).

W sali gimnastycznej panuje duchota, najmłodsi płaczą, wszyscy cierpią pragnienie. Niektórzy zaczynają ssać łodygi kwiatów, które przynieśli na rozpoczęcie roku. Napastnicy odmawiają dostarczenia wody i prowiantu.

Dzień drugi: próby rozmów

Pierwsze migawki z Biesłanu trafiają do światowych telewizji.

Każda wojna, zwłaszcza ciągnąca się latami – a ta czeczeńska trwa przecież, z niewielkimi przerwami, od 1994 r. – z czasem powszednieje. O Czeczenii światowe media przypominają sobie, gdy dochodzi do kolejnego zamachu. O to chodzi ludziom, którzy zaatakowali szkołę: chcą przypomnieć o dramacie swego narodu. A może chcą powtórzyć sukces z Budionnowska?

Gdy tożsamość napastników staje się znana, pojawia się pytanie: skąd wśród nich tylu Inguszów?

Dotąd w konflikcie rosyjsko-czeczeńskim raczej stali oni na uboczu. Może chodzi o zadawniony spór między Osetyjczykami a Inguszami o Prigorodny rejon (powiat), owoc carskiej polityki „dziel i rząd” na XIX-wiecznym Kaukazie? Po powstaniu Rosji bolszewickiej teren ten dostali Ingusze (wielu z nich sprzyjało bolszewikom). Po 1944 r., gdy Stalin wysiedlił do Azji Środkowej Inguszów i Czeczenów, osiedli tam Osetyjczycy. Po powrocie z zesłania Ingusze zaczęli upominać się o tę ziemię. Rozpad Związku Sowieckiego sprawił, że spór rozgorzał na nowo, wybuchła krótka wojna (jej bilans: ok. 800 zabitych i kilkadziesiąt tysięcy Inguszów wygnanych z Prigorodnego rejonu). Konflikt stłumiła Rosja.

Tymczasem nocą z 1 na 2 września w Nowym Jorku zbiera się Rada Bezpieczeństwa ONZ; potępia akt terrorystyczny i apeluje o uwolnienie zakładników. Amerykanie oferują pomoc Rosjanom „w dowolnej formie”. A w Biesłanie napastnicy – widząc, że nic się nie dzieje – pozwalają zakładnikom na kontakt telefoniczny z rodzinami, aby te zaczęły wywierać presję na władze.

Rankiem media rosyjskie podają, powołując się na rzecznika prezydenta Osetii Północnej, Aleksandra Dzasochowa, że w szkole jest 354 zakładników. Mieszkańcy Biesłanu są wzburzeni: przecież tam jest ponad tysiąc ludzi! Również terroryści śledzą wiadomości i je wykorzystują. Sugerują zakładnikom, że zaniżając ich liczbę, rząd rosyjski planuje rozwiązanie zbrojne. Do podobnych wniosków dochodzą mieszkańcy. Pamięć o Dubrowce jest świeża.

Około jedenastej Dzasochow dzwoni do Ahmeda Zakajewa, przedstawiciela władz niepodległej Czeczenii na emigracji. Prosi, by ten skontaktował się z Asłanem Maschadowem, ukrywającym się prezydentem Czeczenii (nieuznawanym przez Rosję). Z Zakajewem kontaktuje się też Politkowska.

Maschadow – świadom, że taki terrorystyczny atak nie pomoże sprawie czeczeńskiej – jest gotów podjąć mediacje. Deklaruje, że przyjedzie do Biesłanu. Ale Rosjanie nie są tym zainteresowani (potem Moskwa będzie obarczać Maschadowa winą za to, co się stało, choć potępił on atak). 17 września, gdy odpowiedzialność weźmie na siebie Basajew, Maschadow wyda oświadczenie, w którym nazwie tę akcję „bluźnierstwem niemającym usprawiedliwienia”.

Po szesnastej w szkole pojawia się były prezydent Inguszetii Rusłan Auszew. Będzie jedyną osobą, która negocjowała z terrorystami twarzą w twarz. Ale na postawę Kuczbarowa i jego ludzi nie ma to wpływu. Nadal odmawiają dostarczenia swym więźniom jedzenia i wody. Idą tylko na małe ustępstwo: wypuszczają 26 matek z najmłodszymi dziećmi. Jedna z kobiet może opuścić szkołę wraz ze swym niemowlęciem, ale oddaje je i zostaje ze starszym dzieckiem, dziewięcioletnią córką. Później zginie.

Po wyjściu Auszewa – otrzymuje on kartkę z żądaniami, obejmującymi m.in. wycofanie wojsk rosyjskich z Czeczenii i uznanie jej niepodległości – sytuacja w szkole się pogarsza. Zakładnicy mdleją. Wokół unosi się woń odchodów. Niektórzy, spragnieni, piją własny mocz.

Dzień trzeci: masakra

Zakładnicy są wyczerpani. Pojawiają się problemy wśród chorych na cukrzycę, zwłaszcza dzieci. Tymczasem w domu kultury doktor Roszal spotyka się z mieszkańcami: uspokaja, że dzieci mogą wytrzymać wiele dni bez jedzenia. Potem rodziny będą go za to krytykować.

Około jedenastej napastnicy godzą się na zabranie zwłok zakładników, których zabili pierwszego dnia. Przed trzynastą podjeżdża auto i czterech sanitariuszy zaczyna znosić ciała.

Nagle, o godzinie 13.03 i potem 13.04, salą gimnastyczną wstrząsają wybuchy.

Do dziś nie wiadomo, co je spowodowało. Oficjalna wersja brzmi, że do eksplozji doszło w szkole. Inna wersja mówi, że to żołnierze z jednostki antyterrorystycznej Alfa, rozmieszczeni m.in. na dachu budynku naprzeciw szkoły, użyli broni.

W każdym razie jedna z eksplozji powoduje zawalenie się części dachu sali gimnastycznej. Druga robi wyrwę w ścianie, przez którą zaczynają bezładnie uciekać osmaleni, półnadzy i oszołomieni zakładnicy. Wyskakują też oknami. Terroryści strzelają do nich. W odpowiedzi Rosjanie też strzelają, więc dzieci, rodzice i nauczyciele dostają się w krzyżowy ogień.

Panuje chaos, trwa wymiana ognia; włączają się w nią także uzbrojeni mieszkańcy. Sala gimnastyczna płonie, topią się plastikowe panele sufitu. Brakuje karetek, ciężko ranni odwożeni są prywatnymi autami do szpitala we Władykaukazie. Nie ma dość noszy.

Rosyjskie jednostki mają problem ze szturmowaniem szkoły, bo terroryści z porwanych tworzą żywe tarcze. Akcję utrudniają pył i kurz. Odbijanie zakładników ma wymiar niemal samobójczy, obie strony strzelają do siebie z kilku metrów. Tę drogę śmierci, biegnącą szkolnymi korytarzami i salami, oznaczą potem tabliczki z informacjami, kto i gdzie stracił życie.

Około osiemnastej pozostali przy życiu zakładnicy są wolni. Straż pożarna dogasza budynek przez kilka godzin.

Epilog: bilans i pamięć

Według oficjalnych danych w Biesłanie zginęły 334 osoby, w tym 186 dzieci. Ok. 800 osób, głównie dzieci, zostało rannych. W 66 rodzinach zmarło od dwóch do sześciu osób, a 17 dzieci zostało sierotami. Dla porównania: podczas II wojny światowej na frontach życie straciło 357 mieszkańców Biesłanu.

Zginęli też niemal wszyscy napastnicy. Przeżył 24-letni Nurpasza Kułajew (odsiaduje dożywocie); przypuszcza się, że prócz niego przeżyli inni, którzy skorzystali z chaosu i uciekli.

Pewne jest za to, że Kułajew i jego towarzysze sprawili, że po Biesłanie z idei niepodległościowego zrywu Czeczenów nie zostało wiele; stracili też sympatyków w świecie.

Śledztwa w sprawie Biesłanu prowadziło – prócz prokuratury – kilka komisji. Stowarzyszenia Matki Biesłanu i Głos Biesłanu do dziś podważają ustalenia śledczych. Ich najpoważniejsze zarzuty dotyczą braku negocjacji z napastnikami, organizacji szturmu i przypuszczenia, że masakrę mogło sprowokować nieudolne (lub przypadkowe) rozpoczęcie działań przez stronę rosyjską. Także większość ekspertów zajmujących się terroryzmem negatywnie oceniała działania rosyjskich służb.

W 2017 r. Europejski Trybunał Praw Człowieka nakazał Rosji wypłatę niemal 3 mln euro odszkodowania dla rodzin ofiar Biesłanu.

Po 4 września 2004 r. na polu pod miastem powstało nietypowe miejsce: cmentarz dla tych, którzy umarli jednego dnia. Koparka pracowała bez przerwy, bo ciał wracających po sekcjach przybywało codziennie. Powstały trzy 150-metrowe rzędy mogił, podzielone na trzy bloki. Wykonano identyczne nagrobki, z brązowego marmuru. Swoje miejsce upamiętnienia mają tu także żołnierze rosyjskich sił specjalnych (podczas akcji zginęło ich dziesięciu).

Obecność

Na miejsce pochówku ofiar, które nosi nazwę Miasta Aniołów, docieram po długim spacerze przez pół miasta. Po drodze mijam nową szkołę, wybudowaną po biesłańskiej tragedii.

Nekropolię ulokowano obok starego cmentarza, na którym nie znalazłoby się tyle miejsca. To, co zdumiewa po przekroczeniu bramy, to obecność ludzi. A przecież jest południe, środek tygodnia. Przy nagrobkach i w alejkach widać głównie kobiety. Siedzą w milczeniu przed grobami lub je porządkują. Na większości mogił leżą zabawki.

Chciałbym podejść, porozmawiać. Ale ciężko jest wkroczyć w takim momencie.

Gdy wychodzę z cmentarza, uwagę przyciąga pomnik nazwany Drzewem Żalu. Symbolizuje dziecięce dusze ulatujące do nieba, które przybrały postać aniołów. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2018