Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Miałam szczęście w życiu: moi rodzice rozmawiali ze mną i czytali mi bajki. Dzisiaj sadza się małego analfabetę przed telewizorem i ma się spokój. Telewizja to wspaniała zabawka, ale czy zauważyli Państwo, że w najpopularniejszych kreskówkach dla malutkich dzieci nie pada ani jedno słowo? Taki "Bolek i Lolek", "Reksio", a także wiele sprowadzanych z zagranicy filmików to produkcja dla głuchoniemych. Tymczasem trzy-cztero-pięcioletnie dzieci, dla których te migające obrazki są przeznaczone, mają przecudowną łatwość przyswajania sobie słów, zwrotów i wszelakich odcieni mowy. Potem ta łatwość stopniowo maleje, znana to rzecz... Kiedy później dziecko zaczyna samo czytać, kupuje się mu komiksy, gdzie tekst ograniczany jest do minimum. Rzadko w "dymku" pojawia się pełne zdanie, a stany ducha bohaterów i różne sytuacje określane są najchętniej przez Aaaa! Eeee! Ufff! Bęc! Bing! Bang! Brrr i Wrrr! Poniewczasie widać, co z tego wynika, szkoła narzeka, że uczeń nie potrafi skupić się nad książką i ma kłopoty z wyartykułowaniem zdania nieco złożonego. Coś tam tylko bąka. I często się zdarza, że z tym bąkaniem wkracza w świat dorosłych.
Ale do tematu. Najukochańszą książką mojego wczesnego dzieciństwa była bajka Konopnickiej "O krasnoludkach i sierotce Marysi". Wczoraj przeczytałam ją sobie po raz pierwszy. No tak, tak, bo wcześniej znałam ją tylko ze słuchania. Stwierdzam z ulgą, że jest to bajka miła i mądra. Dziś to i owo mnie w niej razi: niedbała kompozycja, ckliwość, dłużyzny, mało atrakcyjne wierszyki... Ale jakie to ma znaczenie, jeśli niegdyś pewne fragmenty zapierały mi dech, inne zasmucały głęboko, a jeszcze inne pobudzały do śmiechu? Podobno byłam zmorą rodziny, bo niektóre ulubione rozdziały kazałam sobie czytać wiele razy w kółko. Dopadałam rodziców, ciotki, a nawet gości ciągnęłam za rękawy. Ojciec próbował czasem iść na skróty i opuszczał jakieś zdania. Natychmiast je dopowiadałam, bo już i tak umiałam je na pamięć. Domyślam się, że rodzice z wyjątkową niecierpliwością oczekiwali chwili, kiedy ta terrorystka opanuje sztukę czytania.
Co się w końcu stało, a wtedy pierwszą książką, która zrobiła na mnie wielkie wrażenie, była "Historia dziadka do orzechów" Aleksandra Dumasa i E. T. A. Hoffmanna. Tak naprawdę autorem jest tylko Hoffmann - jego był pomysł, jego finezyjnie zaplatane wątki, jego XVIII-wieczny wdzięk. Dumas dopisał tu tylko zupełnie niepotrzebny prolog i przełożył bajkę z niemieckiego na francuski. Tę właśnie wersję zamieścił wydawca, dodając obok przekład polski, niestety koślawy. Teksty biegły w dwóch szpaltach. No nie, przepraszam, dlaczego piszę "biegły"? Biegną. Książka jest, mam ją w tej chwili przy sobie. Cieszę się nią. Oglądam jej ryciny. Jest ich 138 i nadal wydają mi się rozkoszne. Bajka została wydana w Lipsku w 1846 r. przez pana J. N. Bobrowicza, o którym nic ponadto nie wiem. Może to on był również autorem przekładu? Wolę o tym nie myśleć, bo jako wydawca godzien jest wdzięczności, a jako tłumacz byłby godzien politowania. Ale takie rozterki nie psuły mi wówczas humoru - tak byłam pochłonięta tokiem bogatej i z lekka niesamowitej akcji.
Pamiętam tylko, że z zakończeniem pewnego wątku nie umiałam się pogodzić. Muszę tu pokrótce naświetlić sprawę. Otóż królewna Pirlipata (ach, cóż za imię - jakby już z Witkacego, który wymyślił Prepudrecha i Rozhulantynę), otóż królewna Pirlipata została jeszcze w kołysce, wskutek niecnych czarów, przeobrażona w szkaradnego potworka. Potworek rósł zdrowo i z biegiem lat stawał się coraz szkaradniejszy. Gorączkowo szukano sposobu na odczarowanie królewny, a temu, kto by tego dokonał, obiecywano jej rękę i królestwo w posagu. Naturalnie, po żmudnych poszukiwaniach, dalekich podróżach i próbach znalazł się dzielny młodzieniec, któremu się to powiodło. Pirlipata w okamgnieniu zamieniła się w śliczną panienkę. I ...stop. Co się dzieje dalej? Z miejsca się okazało, że uroda, ale charakter wredny. Żadnych podziękowań, żadnego królestwa, żadnego ślubu, żadnego bodaj orderu zasługi, przeciwnie, nieszczęsny wybawiciel został wyrzucony za drzwi. I na tym wątek Pirlipaty się urywa.
Uważałam, że to niedopuszczalne, że coś jeszcze musi się stać, że może na którejś kolejnej stronie ekspokraka pożałuje swojego uczynku, zawstydzi się, przeprosi, zaleje się łzami. Jednym słowem spodziewałam się budującego morału. A tu nic. Chociaż, czy ja wiem, może i tutaj dałoby się wyłuskać morał, tyle że dla dzieci jeszcze nieczytelny? Wyglądałby on mniej więcej tak: pomagaj każdemu, komu możesz pomóc, mój dobry człowieku. Tylko bardzo cię proszę, nie zakładaj z góry, że pomagasz aniołowi.
Artykuł powyższy został po raz pierwszy opublikowany w "Dekadzie Literackiej", nr 9 (45) z 1-15 maja 1992 roku. Za łaskawą zgodę na jego przedruk podziękowania zechce przyjąć Autorka oraz redakcja "Dekady".