Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Uniwersytet Trzeciego Wieku, Marymoncka, biegnę, mamrocąc pod nosem, na wykład. Tym razem o Gałczyńskim. Mijam grupki, jak to się tutaj mówi, seniorów. Już budynek, słuchacze w auli i pod, ale że jeszcze chwilka, szukam toalety. W pełnym rynsztunku, a co tam. Toalety na dole, żywego ducha, tym lepiej. Niemniej trzeba się zamknąć. Gorzej z otwarciem. Zasuwa nie chce ruszyć. Siłuję się raz, drugi, trzeci, a w końcu wołam, bo ktoś myje ręce: „Przepraszam, jest tu kto? Zacięłam się”. Ktoś nie reaguje na moje wołanie, a konkretniej – reaguje tak: „Alusia, Alusia, poczekaj na mnie, ktoś tu krzyczy”. No znakomicie, siedzę w areszcie. Ale że zbliża się godzina prelekcji, to zaczynam się drzeć z lekka. Ktoś wchodzi do kabiny sąsiedniej, robi swoje, wychodzi. Pytam: „Słyszy mnie pani?”. Od zlewu: „Nie, nie przypominam sobie”. Ja: „Nie musi sobie pani przypominać, uwięziłam się, a za chwilę mam wykład”. „Mnie to nie interesuje, mam rehabilitację zaraz”. No świetnie. Wołam nadal, bo kwadrans nam został. Raptem męski głos. Krzyczę, że nie mogę otworzyć. „Dlaczego pani tu jest?”. Hm, no żeńska toaleta, ale krzyczę, że wykład, że Gałczyński. Cisza. Za jakie dwie minuty już dwa męskie głosy. Pierwszy: „W toalecie jest jakiś Gałczyński”. Drugi: „Ale to damska”. Pierwszy: „No ale co, jak już tu siedzi. Trzeba wypuścić”. Przyszli z narzędziem, wypuścili, zdążyłam. A mogłam tam siedzieć do dziś.
Instytut Onkologii, korytarz. Siedzę, czekam. Podchodzi gość w moim wieku, z bukietem. Róże, irysy, duża wiązka. „Mogę pani to dać?”. „Jasne, popilnuję, ale wchodzę zaraz tu obok…”. „Nie, to dla pani”. „?”. „Pani chyba nowa, tu wszystko jest przechodnie. Mama lubiła fioletowy i róż”. Co powiedzieć. „Przykro mi”. „Nie marnujmy kwiatów, nie trzeba”.
Autobus 131, dziadek z wnuczkiem – sześcioletnim, na oko. Wnuczek: „Dziadek, a czego się boisz?”. Dziadek na animuszu: „Ja się niczego nie boję!”. „Musisz się czegoś bać”. „Bo?”. „Bo taką mam grę”. „Jaką grę?!”. „Ja pytam, a ludzie odpowiadają”. „To rozmowa”. „Nie, bo w rozmowie możesz przestać, a tu nie”. „Cwaniak”. „Czego się boiiisz?”. Dziadek zaczepnie: „No jak, babci”. Wnuk poważnie: „Nie”. „O?”. „Żartujesz, bo się śmiejesz. A ja pytam naprawdę”. Dziadek milczy przez chwilę: „To powiedz, czego ty się boisz”. Mały: „Tracisz punkt, ale powiem: boję się, że szybko umrzesz”. Dziadek: „Lepiej nie żyć za długo, wiesz, wszyscy się męczą”. „Ty możesz jeszcze trochę”. „Dziękuję. Pani spytaj, czego się boi” – wskazał na mnie. Wnuk podbił. „Boję się odpowiadać, a poza tym życia” – uśmiecham się. Mały z urzędniczą powagą: „A śmierci nie?”. „Nie”. Dziadek puścił do mnie oko: „Silny obóz”. Wnuk ponawia: „Dziadek, musisz powiedzieć, czego się boisz!”. „No dobrze. Boję się, że świat się psuje. I zamkniętych drzwi”. Mały: „Drzwi do czego?”. „Spryciarz! Do życia”.
Biblioteka Narodowa, dwa stoliki za mną. Dziewczyna po dwudziestce ze słuchawkami w uszach: „Ciszej mów, w bibliotece jestem”. Fakt, pogłos z komputera taki, że niemal transmitują. „Musiałam tu przyjść, rozumiesz?”. Szmer słuchawkowy. „Wynagrodzę ci tę bibliotekę”. Szmer koncyliacyjny. „Słuchaj, jakby było w internecie, tobym tu nie jechała. Ogólnie tu nikt normalny nie jedzie tak sobie”. Szmer rozumiejący. „Będę, słuchaj, kończyć, bo się na mnie patrzą”. Szmer zintensyfikowany. „Nikt mnie nie rwie, no co ty, nie kłamię, jestem w bibliotece”. Szmer nie odpuszcza. „Bosz, tu nie ma mężczyzn”. Gość myszkujący po półkach podręcznych spojrzał na mnie i na gadającą z niesmakiem. Ona w słuchawki: „Jak mi nie wierzysz, to wyślę zaraz fotografię babki, co siedzi przede mną, OK?”. Myślę, czy się obrócić i wyszczerzyć. Wykonałam. Szmer napiera, a ta na przerażeniu: „Bosz, ona widziała, że ją robię. Może zaraz ochrona przyjść. Słuchaj, muszę już kończyć. Serio, tu jest tylko paru starych zboków w garniturach”. Szmer komentuje. „No bo oni wolą książki od wiesz czego”. Szmer ukontentowany. „Jestem twoja wieczorem, baj”.
Metro, dwójka kiele siedemdziesiątki ze zwiniętym transparentem, zagadują do znajomej w tym samym wieku: „Jedzie Jola z nami na protest?”. Jola: „A gdzie tym razem?”. On: „No przecie pod Madonnę”. Jola: „Tę jadłodajnię?”. Ona: „A jak. Krzyżem tam leżą!”. Jola: „W taką pogodę? Kurtka do wyrzucenia”. On: „Chyba mają podpórki. Jasia wzięła dwie duże miski”. „???”. „Obróci dnem i kwadrans krzyża wytrzymie”. Jola: „No, nie wiem, ja niepraktykująca”. Ona: „Ale naszą partię wyznaje”. Jola: „A pewno!”. On: „No to wierząca”.
Dzwoni staruszka od ciśnienia: „Pani Elizo, nie widuję pani”. „Ale przecież ja do pani nie wpadam”. „Co nie jest pani zasługą. Ale nie widuję pani z okna i nie widuję pani w snach”. „Oho, to ja śmigam w pani snach?!”. „Owszem. Jako osoba śniąca powinna pani wiedzieć, że ludzie dla nas sugestywni wracają w snach”. „Nono”. „Jeden z moich absztyfikantów miał teorię, że są różne poziomy energetyczne obecności ludzi w naszym życiu. Złe i dobre. I te nadwyżki przechodzą w sen”. „Ładne”. „No, więc gdzie się pani podziała?” „Pewnie wyczerpałam nadwyżkę”. „Nie, to niemożliwe. Proszę wrócić na trasę, bo nie będę miała pewności”. „Że?”. „Jakie »że«? Tu nie ma »że«. Bo nie będę miała pewności”.