Dwadzieścia jardów. Historia szkockiej katastrofy morskiej

Początek roku 1919, pierwszego po Wielkiej Wojnie, niósł nadzieję. Mieszkańcom szkockiej wyspy Lewis przyniósł jednak nową żałobę,która naznaczyła ją na długie dekady.
ze Szkocji

08.01.2023

Czyta się kilka minut

Iolaire Sailed – monument upamiętniający załogę i statek „Iolair” w porcie Stornoway na wyspie Lewis w Szkocji. / JULIET FERGUSON / ALAMY / BE&W
Iolaire Sailed – monument upamiętniający załogę i statek „Iolair” w porcie Stornoway na wyspie Lewis w Szkocji. / JULIET FERGUSON / ALAMY / BE&W

W pierwszych godzinach stycznia 1919 r. statek „Iolaire”, transportujący wracających z frontów I wojny światowej szkockich żołnierzy, rozbił się o skały tuż u wejścia do portu Stornoway. Na pokładzie było 280 mężczyzn. O świcie okazało się, że ponad dwustu z nich zginęło – większość z wyspy Lewisoraz sześciu z wysp Harris, Scalpay i Berneray. Po tym ciosie wyspiarska społeczność podnosi się już od ponad stu lat.

Aby zrozumieć, jak wielka była to strata, trzeba spojrzeć na liczby.

Gdy w 1914 r. wybuchła I wojna światowa, populacja Lewis, wyspy Hebrydów Zewnętrznych, wynosiła niespełna 30 tys. mieszkańców. Z tego mundur założyło 6,5 tys. mężczyzn – mniej więcej jedna piąta wszystkich mieszkańców. To było proporcjonalnie więcej niż w jakimkolwiek innym regionie Wielkiej Brytanii.

Można też ująć to tak: na wojnę wyruszył co drugi mężczyzna z wyspy. Razem szli bracia, ojcowie z synami, kuzyni i przyjaciele z tej samej ulicy czy wioski. Prawie co szósty z nich do domu nie wrócił – zginęło ponad 1000 wyspiarzy.

Górale z osady Habost

W ostatni dzień roku 1918 Kyle of Lochalsh – miasteczko niewielkie, a jednak ważne, bo znajdowała się w nim zarówno stacja kolejowa, jak i przystań dla statków – było pełne żołnierzy na przepustce lub wracających na stałe do domu. Od rana dowoziły ich pociągi z Inverness. Wszyscy pochodzili z pobliskich wysp – Lewis, Harris i Skye – i czekali na dalszy transport: siedzieli w pubach, z poczty wysyłali telegramy do rodzin z zapowiedzią rychłego spotkania, szukali znajomych ze swoich wiosek, którzy wojnę spędzili w innych oddziałach.

Na wyspę Lewis żołnierzy miał zabrać parowiec SS „Sheila”, regularnie przewożący pocztę. Szybko jednak się okazało, że pasażerów będzie za dużo, więc do portu w Kyle ściągnięto statek admiralicji HMY „Iolaire”. Przed wojną był to prywatny luksusowy jacht, potem go zarekwirowano i wykorzystywano do patroli. Zmieniono też jego nazwę: z „Amalthaea” na „Iolaire”, co w tutejszym języku gaelickim znaczy „orzeł”.

Czekając na transport do domu, 20-letni marynarz Alexander John Campbell spotkał w Kyle młodszego brata Johna, który po kuracji gruźliczej również wracał na Lewis.

Alexander poszedł na wojnę razem z dwoma braćmi: Normanem i Murdo. Pierwszy zginął w 1916 r., drugi rok później. Teraz Alexander wracał do rodziców, mieszkających w Habost – jednej z najstarszych osad na Lewis.

Podczas krótkiego szczęśliwego spotkania w Kyle bracia rozmawiali pewnie o przyszłości – im, szkockim góralom (tu mówi się: Highlanderom), od zawsze cierpiącym na brak uprawnej ziemi, rząd w Londynie obiecał za wojskową służbę po cztery akry pola i po krowie. Można było robić plany. Alexander i John trafili na dwa różne statki: John na „Sheilę” (razem z innymi cywilami i żołnierzami piechoty), a Alexander na „Iolaire”, gdzie skierowano ponad 200 mężczyzn służących w marynarce wojennej.

Nawet dziecko dałoby radę

Około godziny dwudziestej statki ruszyły w podróż na Lewis. Wiatr był silny, ale morze jeszcze dość spokojne. Potem, na wysokości Lewis, wiatr wzmógł się do siły orkanu, jednak ląd był już blisko – widać było światła przystani i latarni morskiej. Z niewyjaśnionych przyczyn w tych ostatnich minutach „Iolaire” zboczyła z kursu: zamiast skręcić do portu, z pełną prędkością uderzyła w skały zwane Beasts of Holm (Bestiami z Holm). Po katastrofie powołano komisję, która nie przedstawiła jednak żadnego racjonalnego wyjaśnienia tego wydarzenia. John Maclennan, który przeżył katastrofę, stwierdził: „Nawet dziecko dałoby radę wprowadzić ją [tj. „Iolaire” – red.] do portu tej nocy”.

To jednak było już później. Wtedy, w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, na całej wyspie trwały przygotowania do powitania wracających mężów, braci i synów – w domach trzymano płonący ogień, koło niego suszyły się świeże ubrania dla tych, którzy mieli stanąć w progu już za chwilę. Jedzenie grzało się w garnkach i kociołkach.

Niektórzy z bliskich czekali na żołnierzy w domach, inni poszli do portu Stornoway. Wśród nich, wypatrując świateł „Iolaire”, stał John Campbell – statek „Sheila”, którym płynął, przybił wcześniej do przystani. „Iolaire” wciąż nie było, mimo że wypłynęła pierwsza i była szybsza.

O świcie John dowiedział się, że statek z jego jedynym ocalałym z wojny bratem zatonął. Z czterech synów Johna i Isabelli Campbellów został tylko on. Nie mógł wtedy wiedzieć, że i jego czas jest policzony – zmarł na gruźlicę w marcu 1920 r., w wieku 19 lat.

Tuż przy brzegu

„Widok był przerażający. Nawykliśmy do min, torped i ostrzału artyleryjskiego, ale to, co się działo, wzbudziło strach w naszych sercach. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w pułapce, bo żadna szalupa nie utrzyma się w takim wirze. Najsilniejszy pływak byłby jak zabawka” – napisał po latach Donald MacDonald, jeden z ocalałych.

Kiedy „Iolaire” uderzyła w skały, przechyliła się i zaczęła nabierać wody, do linii brzegowej było zaledwie 20 jardów. W całkowitych ciemnościach nie było jednak nic widać – dopiero w świetle wystrzelonych rac żołnierze zobaczyli, jak blisko są lądu. Wielu w pierwszym odruchu skoczyło do wody. Podobno nikt z nich nie ocalał – nie mogli pokonać wzburzonych fal, które ciskały ich o skały; na dno ciągnęły ich ciężkie mundury, a wielu nie umiało po prostu pływać. Na statku nie było dość szalup ratunkowych dla nadprogramowej liczby pasażerów, a tych, które były, albo nie udało się opuścić, albo się rozbiły.

Przeżyło ponad 70 mężczyzn. Aż 40 z nich zawdzięczało życie 30-letniemu Johnowi Finlayowi Macleodowi, który obwiązał rękę liną, skoczył z wraku do wody i zdołał dopłynąć do lądu. W wywiadzie udzielonym w latach 70. John wspomniał, że dystans nie był duży, ale cały czas silne fale ciskały go o kamienie, a potem odrzucały dalej i dalej. W końcu udało mu się wpełznąć na skałę, a dzięki trzymanej przez niego linie kilkudziesięciu ludzi przedostało się ze statku na brzeg.

Przeżył też Donald „Am Patch” Morrison, który wspiął się na jeden z masztów. Przetrwał, trzymając się go kurczowo, aż o dziesiątej rano nadeszła pomoc (wcześniej widziano go, ale nie dało się podpłynąć do wraku). Na pokładzie był też jego brat Angus, lecz utonął.

Nazajutrz

Niektórzy z tych, którzy dopłynęli do lądu, w szoku po prostu poszli do domu. Przemoknięci, czasem bez butów, w ciemnościach. Jeden przeszedł tak 50 mil do swojej wioski na Harris (tradycyjnie określana jako osobna wyspa, ale połączona z Lewis). Czasem zatrzymywali się przed drzwiami i nie mieli siły, by je otworzyć. Bo trzeba było powiedzieć, że zginął brat, kuzyn. Że tylko ja przeżyłem. Tak było z Morrisonem, który po latach opowiadał, że nie mógł spojrzeć w oczy matce – był przekonany, że matka zastanawia się, jak to się stało, że on przeżył, a brat zginął.

Również Duncan Macaskill stracił brata, młodszego o siedem lat. Aż do śmierci w 1935 r. dręczyło go – jak wielu z tych, którzy ocaleli – poczucie winy.

Tragedia dotknęła całą wyspę. Świt odsłonił przejmującą scenerię: wyławiano ciała, morze wyrzucało też bagaże. Czasem były to zabawki dla dzieci, które wieźli im wracający ojcowie. Był też worek z pomarańczami, które miały być świątecznym podarkiem – wiadomo od kogo, bo na worku zachowało się nazwisko.

Do Stornoway z całej wyspy zjeżdżały konne wozy, by zabrać ciała bliskich. Nie było osoby, która nie byłaby poruszona tym, co się stało. Zamknięto szkoły.

Nie wszystkie ciała odnaleziono i niektóre z rodzin nie mogły pochować bliskich. 24-letni Angus Mackinnon na zawsze spoczął w morzu, fale wyrzuciły na brzeg tylko jego wojskowy płaszcz. W kieszeni nadal spoczywał jego woreczek na tytoń, w którym Angus schował pukiel włosów swojej żony Ethel. W chwili katastrofy Ethel była w ciąży – córeczkę, którą urodziła już jako wdowa, nazwała Nellie Iolaire May.

W relacjach pojawia się płacz kobiet – wdów i narzeczonych, które „Iolarie” pozbawiła miłości i przyszłości.

Po I wojnie światowej i po dramacie z 1 stycznia 1919 r. Lewis stała się wyspą wielu samotnych kobiet ubranych w czerń, której nigdy nie zdjęły. Jedna z nich, Christina Macleod (żona utopionego Normana), nie podniosła się z rozpaczy. Zmarła w szpitalu psychiatrycznym. Jeden z jej synów, gdy dorósł, porzucił wyspę i wyjechał do Kanady.

Ból był tak wielki, że ciężko było znaleźć sposób wyrażenia go – i w efekcie o katastrofie się tutaj nie mówiło. Spowiło ją milczenie.

Cisza

„Po prostu nie wymawiało się słowa »Iolaire«. Już jako dziecko się to wiedziało”, „Wiedzieli wszyscy, ale było tak, jakby nie wiedział nikt”, „To było tak, jakby to, co się stało, spowijała ciemna zasłona” – tak o trwającym przez dekady milczeniu mówili mieszkańcy. Ich relacje przeanalizowali naukowcy z University of the ­Highlands and Islands, w ramach projektu „Iolaire Impact”, poświęconego wpływowi tragedii z 1919 r. na wyspiarzy.

Zdaniem naukowców była to strategia zbiorowego radzenia sobie z tą niewyobrażalną traumą, a u jej źródeł mógł stać m.in. samowystarczalny i stoicki charakter wyspiarskiej kultury. Chodziło też o to, by nie ściągać niechcianej uwagi na rodziny bezpośrednio dotknięte stratą – wszyscy i tak przecież wiedzieli, kto stracił syna czy brata, i nie było powodu, by o tym mówić na głos.

„Cisza wywołana tragedią »Iolaire« była szczególnego rodzaju. Jest to niewypowiedziana wiedza i świadomość być może częściowo wywołana zarówno przez naturę kultury gaelickiej, jak i próbę ułatwienia ocalałym reintegracji ze społecznością” – czytamy w raporcie z projektu. Badacze zaznaczają, że proces ten był wielowarstwowy i międzypokoleniowy. Milczenie trwało dziesięciolecia.

W 1960 r. miejscowa „Stornoway Gazette” opublikowała broszurę „Sea Sorrow” poświęconą tamtym wydarzeniom. W 1978 r. Norman Malcolm Macdonald wydał „Call na H-Iolaire”, pierwszą napisaną po gaelicku książkę na ten temat. Jednak właściwie dopiero w wieku XXI zaczęły pojawiać się na większą skalę książki o zatonięciu „Iolaire”. Wśród nich powieść pochodzącego z Lewis pisarza i poety Donalda S. Murraya pod tytułem „As the Women Lay Dreaming” (dosłownie: Gdy kobiety kładły się, marząc).

Kilka słów

Murray wychował się w wiosce South Dell w Ness, najbardziej północnym krańcu wyspy. Napisanie książki zajęło mu 16 lat. – Dużo czasu o niej myślałem, zbierałem materiały. To wymagało namysłu – mówi dziś „Tygodnikowi”. – Trudno było mi pisać o czymś, co jest częścią mojej własnej tożsamości, a jednocześnie wiąże się z tak dramatycznym doświadczeniem. Jeszcze trudniej przychodziło mi potem opowiadanie o tym na forum publicznym. Czułem się tak, jakbym wracał zarówno do własnej traumy z dzieciństwa, jak też i tej mojej społeczności.

Urodzony w 1956 r. pisarz potwierdza, że również w jego pokoleniu o katastrofie niemal się nie mówiło. – Pamiętam, że w mojej wiosce było wielu samotnych mężczyzn i wiele samotnych kobiet – opowiada. – To było tak, jakby emocjonalnie nie byli w stanie się zaangażować w związek. Jako dziecko oczywiście nie rozumiałem tego. Nie wiedziałem, co dokładnie się stało na wyspie. Kiedyś poszliśmy z kolegami na miejscowy cmentarz i tam zobaczyłem, na ilu nagrobkach jest ta sama data: 1 stycznia 1919 r.”.

Z jego rodzinnej parafii Ness utonęło 23 mężczyzn.

– Ojciec wspomniał o „Iolaire” może kilka razy, ale krótko, dosłownie w kilku słowach – wspomina pisarz. – Natomiast wujek zabrał mnie kiedyś do Port of Ness i pokazał mi w miejscowej stoczni Johna Finlay Macleoda, tego, który dopłynął z liną do brzegu. Powiedział, że to bohater, któremu wielu zawdzięcza życie. Pamiętam, że byłem rozczarowany, bo w roboczych spodniach, płóciennej czapce i ze skręconym papierosem nie wyglądał jak bohater. W każdym razie nie jak John Wayne.

I dodaje: – Mój wujek, który w chwili katastrofy miał 9 lat, często rysował koła wozu. Zastanawiałem się, czy to z powodu tego, co widział tamtego dnia. Nigdy go o to nie zapytałem.

Zastanawiając się nad powodem milczenia wyspiarzy, Murray podkreśla, że nie należy zapominać o kontekście historycznym: – Lewis dotknęła wtedy tragedia, ale wcześniej wielu żołnierzy zginęło na wojnie, był to też czas epidemii hiszpanki. Ludzie z wysp rzadko mówili, a jeszcze rzadziej pisali o swoim doświadczeniu wojny. Ich losy znalazły się na marginesie historii – również z powodu położenia geograficznego i języka gaelickiego, którym się posługiwali.

Pokłosie

Wielopokoleniowa trauma była jednym ze skutków katastrofy „Iolaire”. Straty poniesione podczas I wojny światowej odbiły się i na demografii, i na gospodarce wyspy.

Z Wielkiej Wojny nie wróciło łącznie ok. 135 tys. Szkotów – tylu zostało imiennie upamiętnionych podczas rocznicowych uroczystości stulecia zakończenia tej wojny w Europie, w 2018 r. (podawane są też liczby większe i mniejsze). Statystyka ta – podobnie jak teza, że szkockie straty były nieproporcjonalnie większe niż brytyjska średnia – nadal budzą wiele emocji, a dyskusja na ten temat trwa wśród historyków i polityków.

Można z dużą pewnością stwierdzić, że straty te były bardziej odczuwalne w małych społecznościach w odległych regionach szkockich Highlands niż na gęsto zaludnionych obszarach Wielkiej Brytanii. Na Lewis można to było zobaczyć jak w soczewce – gospodarka wyspy opierała się wtedy na rybołówstwie i rolnictwie. Brak młodych zdrowych mężczyzn oznaczał brak rąk do pracy i to tej najcięższej, jak uprawa roli czy wycinanie torfu na opał. To wyhamowało rozwój wyspy na dziesięciolecia, bo nawet ci, którzy wrócili, często byli chorzy (szerzyła się wśród nich gruźlica) lub okaleczeni. Niektóre wioski z wyspy wojna dotknęła szczególnie: Północna Tolsta (North Tolsta), gdzie było jedynie sto domostw, straciła aż 41 zdolnych do pracy mężczyzn (w tym 11 utonęło w katastrofie „Iolaire”). Z Knock zginęło aż 29 mężczyzn, 13 z nich miało na utrzymaniu rodziny.

Tymczasem po tamtej wojnie Lewis pustoszała dalej: w latach 20. znaczna część pozostałej młodej populacji wyjechała – bądź z powodu traumy, bądź biedy. Z ponad 70 mężczyzn, którzy ocaleli z „Iolaire”, 13 opuściło wyspę.

– Na wyspie morze jest wszędzie. Przypominało ludziom o tym, co się stało, nie mogli tam uciec od wspomnień – mówi mi Donald S. Murray.

W 1923 r. w podróż ze Stornoway do Kanady wyruszył statek „Metagama” – na pokładzie było niemal 300 emigrantów z Lewis, średnia wieku wynosiła zaledwie 22 lata. W 1930 r. w poszukiwaniu lepszego życia wyspę opuściła także przyszła matka Donalda Trumpa, Mary Anne MacLeod (zamieszkała w USA, gdzie wcześniej osiedliło się jej rodzeństwo).

Ocenia się, że katastrofa „Iolaire” wpłynęła też na wzmożoną religijność mieszkańców wyspy, a także na ich preferencje polityczne – odwrócili się od wygrywających wtedy zwykle na tamtych terenach konserwatystów lub liberałów; na Hebrydach Zewnętrznych wybrano pierwszego na rolniczej północy Szkocji posła Partii Pracy (a potem ze Szkockiej Partii Narodowej).

Dziedzictwo

Musiało minąć kilkadziesiąt lat – musiało odejść pokolenie doświadczone przez tę katastrofę, tj. bliscy ofiar – aby o „Iolaire” zaczęto częściej tu mówić.

W 1960 r. z publicznych składek zbudowano monument poświęcony ofiarom. Wcześniej istniał tylko tradycyjny cairn, kopiec z kamieni. Każdy mieszkaniec Lewis podczas swej pierwszej – i tylko tej pierwszej wizyty na miejscu katastrofy – dokładał tam swój kamień.

W 2019 r., w setną rocznicę, zorganizowano oficjalne uroczystości upamiętniające katastrofę, z udziałem władz państwowych i księcia Karola (obecnie króla Karola III).

Teraz w Stornoway ma powstać muzeum. Prowadzone są projekty artystyczne – jak cykl stu portretów żołnierzy, którzy utonęli, namalowany na setną rocznicę przez Margaret Ferguson. Prowadzone są też projekty badawcze. „Wciąż są rodzinne historie, które wymagają analizy, zanim wspomnienia jeszcze bardziej zbladną – mówił w 2021 r. Malcolm Macdonald (dyrektor Iolaire Centre Charity, autor książki o katastrofie i wnuk jednej z ofiar). – Wpływ katastrofy nadal rzuca cień na te wyspy”.

Im więcej się o tym mówi, tym bardziej „Iolaire” przestaje być bolesnym obciążeniem, a staje się dziedzictwem – częścią tożsamości dawnych i nowych mieszkańców wyspy. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Dwadzieścia jardów