Do jakiego Kościoła przyjedzie papież

Łączenie katolicyzmu z polskością przeszkadza nam w zajęciu godnego miejsca pośród pluralistycznych narodów Europy. To tylko jedna z chorób, które nasiliły się ostatnio w polskim Kościele.

11.07.2016

Czyta się kilka minut

W katedrze gnieźnieńskiej, 14 kwietnia 2016 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS
W katedrze gnieźnieńskiej, 14 kwietnia 2016 r. / Fot. Bartosz Krupa / EAST NEWS

Jaki jest polski Kościół katolicki, który już za kilka dni powita papieża? Od momentu odzyskania pełnej niepodległości w 1989 r. przeżywa kryzys. Ten kryzys nasilił się po śmierci Jana Pawła II.

Niemniej jednak polski Kościół jest wciąż bardzo żywotny. W każdej diecezji są świątynie, w których tętni życie religijne. W wielu miejscach prowadzone są świetne duszpasterstwa dziecięce, młodzieżowe czy akademickie. W okresie letnim tysiące młodych wyjeżdżają na wakacyjne rekolekcje, a Polskę oplatają liczne pielgrzymki piesze do miejsc świętych. Rozwijają się ruchy religijne, w których wierni uczą się odpowiedzialności za Kościół i świat. Podczas niedzielnej Eucharystii świątynie wciąż nie świecą pustkami.

Ośmielam się jednak twierdzić, że „zapaść” polskiego Kościoła jest bardzo głęboka. Tysiące młodych przeżywają kryzys chrześcijańskiej tożsamości. Coraz więcej ludzi czuje się w naszej wspólnocie nieswojo i odchodzi na jej rubieże lub ją opuszcza. Powoli, lecz zauważalnie topnieje liczba wiernych, zwłaszcza młodych, podczas niedzielnych mszy. Kościół przestał być w oczach wielu Polaków duchowym przewodnikiem, choć przed laty, w czasie komunizmu, był dla nich ostoją prawdy i sprawiedliwości.

Dlaczego więc jest tak źle, skoro jest tak dobrze?

W moim przekonaniu zagubiliśmy kierunek, w którym powinno podążać chrześcijaństwo. Za nasze główne zadanie uznaliśmy w polskim Kościele przemianę świata – budowę Królestwa Bożego na ziemi – nie zaś przemianę człowieka i tworzenie Królestwa Bożego w ludzkich sercach. Manifestem katolicyzmu przestało być dla nas Kazanie na Górze, które jest sercem Ewangelii. Stało się nim natomiast wezwanie do walki w obronie chrześcijańskiej cywilizacji i chrześcijańskich wartości.

Dopracowaliśmy się nowego polskiego mesjanizmu. Wydaje nam się, że tylko my w zlaicyzowanej, pogańskiej Europie zachowaliśmy żywotne chrześcijaństwo. Kościół w naszym wydaniu ma być armią ludzi zdolną do podjęcia walki ze swoimi wrogami: „cywilizacją śmierci”, liberalizmem, masonerią i wszelkim „lewactwem”. W ten sposób przestał być on zdolny do funkcjonowania ponad podziałami ideologiczno-politycznymi.

Podejmijmy więc próbę wyliczenia chorób, które nasiliły się ostatnio w polskim Kościele. Taka próba, dodajmy, jest ryzykowna. Nie sposób uniknąć uproszczeń, gdyż prawda jest zawsze polifoniczna.


CZYTAJ TAKŻE:

Do jakiej Polski przyjedzie papież - pyta o. Ludwik Wiśniewski


Toniemy w manicheizmie. Od czasów św. Augustyna, który walczył z manicheizmem, choć chyba do końca go nie pokonał, Kościołowi wciąż zagraża manichejska sekta. Kiedy człowiek zmaga się ze złem, łatwo mu uwierzyć, że jest ono równie potężne jak dobro, i że cały świat – a zwłaszcza świat ludzki – jest rozdzierany przez zło i ciemność. Trwa walka na śmierć i życie. Nie wolno paktować z siłami zła. „Sobór Watykański II wywiódł nas na manowce” – tak coraz głośniej mówi się w Polsce. „Dialog z innymi, w tym z ateistami, jest nieporozumieniem. Zostaje tylko walka!”. „Papież Franciszek, którym tak zachwycają się wrogowie Kościoła, kręci bicz na siebie i całe chrześcijaństwo”.

Zaiste, manicheizm w niemal czystej postaci rośnie w naszym Kościele i zdobywa sobie prawo obywatelstwa.
Oto przykład. Dla niektórych kręgów katolickich Biblią stały się rzekome orędzia Anioła Stróża Polski, spisane przez „Adama Człowieka”, a opublikowane przez szczeciński Instytut Wydawniczy św. Jakuba. Książkę tę przysłali mi, zafascynowani jej treścią, moi dawni uczniowie i dawni przyjaciele. Orędzia Anioła otrzymały „nihil obstat”, czyli zgodę na publikację miejscowego ordynariusza.

Tego, co rzekomo przekazuje Anioł, nie można lekceważyć. To „strawa”, którą karmi się wielu polskich katolików. Dostaje się w tym Orędziu nawet biskupom. Anioł, „Stróż Polski”, ogłasza: „Apokaliptyczna bestia wraz z siłami wokół niej skupionymi chce zniszczyć wasz naród. (...) Całe zło, które na zachodzie podgryzło chrześcijańskie korzenie Europy, skupiło swoją uwagę na Polsce” (s. 17). „By wprowadzić jeden światowy rząd, słudzy bestii opracowali plan, który został już ściśle dopracowany i który ma podzielić świat na dwie strony konfliktu... Jedynym krajem, który stoi na przeszkodzie tego zaplanowanego podziału, jest wasz kraj. Pomimo że wasi rządzący okazali się zdrajcami Ojczyzny (...) tym, co jeszcze powstrzymuje globalne działanie bestii, jest wasza wiara” (s. 22). „Aktualność intronizacji Chrystusa Króla w waszej Ojczyźnie jest bardzo nagląca. (...) Niestety wielu hierarchów lekceważy tę sprawę, ponieważ są zaślepieni. (...) Wielu biskupów zachowuje się właśnie tak, jak tego sobie życzą wrogowie Kościoła, którzy tak wiele mówią o tolerancji i wolności” (s. 22). „Wrogowie Polski, którzy działają za parawanem europejskich organizacji, są wrogami chrześcijaństwa – nienawidzą Chrystusa” (s. 25). „Pamiętajcie, że Bóg przygotował dziejową misję (...) otrzymaliście zadanie, by przyczyniać się w historii świata do zaprowadzenia doskonałego społeczeństwa chrześcijańskiego i triumfu Kościoła” (s. 38). „Znaleźliście się teraz pośród tej strategicznej walki Bestii, która chce zdominować świat” (s. 41). „Są w waszym Kościele hierarchowie, którzy dla uzyskania tytułów stali się poddanymi ideologii rządzących” (s. 45). „Teraz, w chwili decydującej, Bóg przygotowuje »namaszczonego« dla waszego narodu, na którego spłynął już olej Bożego posłannictwa” (s. 83).

Ostatnio pewne poruszenie w polskim Kościele wzbudziła działalność młodego księdza Jacka Międlara. Uważnie wysłuchałem jego przemówienia w katedrze w Białymstoku. To jest czysty manicheizm, a dopiero wtórnie nacjonalizm.

Zapomnieliśmy o dialogu. Przez wiele lat uczestniczyłem w weekendowych Rekolekcjach Małżeńskich, które akcentują i uczą przede wszystkim jednego: dialogu. Człowiek dialogu, po pierwsze, wysłuchuje drugiego do końca. Po drugie – stara się zrozumieć przekonania i działania drugiego. Po trzecie – gotów jest zmienić swoją dotychczasową opinię, jeśli prawda okaże się inna, niż dotąd sądził.

Głosy, które słyszę po swoich wystąpieniach, krytycznych wobec wielu zjawisk w polskim Kościele, utwierdzają mnie w przekonaniu, że kluczem do uporządkowania naszych problemów jest właśnie dialog. Redaktor naczelny „Więzi” Zbigniew Nosowski twierdzi, że przyszłość wiary w Polsce zależy od tego, czy zwycięży katolicyzm walki, czy dialogu. Kard. Kazimierz Nycz mówi, że musimy uczyć się, czym jest dialog, ponieważ zapomnieliśmy tego. Do dialogu wzywał Sobór Watykański II – dlatego że także poza Kościołem jest dobro, a sam Kościół ma obowiązek odczytywania „znaków czasu”. Taki kierunek nadał chrześcijaństwu papież Jan XXIII.

Dziś jednak coraz bardziej utrwala się przekonanie, że właśnie to był największy błąd Soboru. Z wrogością, nihilizmem, amoralnością, ateizmem – a tym wszystkim, zdaniem niektórych, przesiąknięty jest dzisiejszy świat – nie ma dialogu. Taki dialog byłby bowiem rozmywaniem chrześcijaństwa.

Dla piszącego te słowa takie stanowisko jest odejściem od Ewangelii. Odczytywanie „znaków czasu” nie oznacza „dostosowywania się do świata”, lecz powracanie do źródeł. Ks. Tomáš Halík pisał kiedyś: „Widzę wielką szansę Kościoła katolickiego w przyszłości, jeśli będzie on dalej podawał rękę świeckiemu humanizmowi Zachodu (...) i będzie wciąż prowadził dialog z innymi religiami i orientacjami duchowymi”. Tymczasem Kościół polski nie rozmawia. Kościół polski poucza. Nie uwzględnia głosu wiernych, gdyż od świeckich nie oczekuje się myślenia, lecz akceptacji autorytetu. Głos ludu przyjmowany jest przez hierarchię z wielką nieufnością, choć przecież przez nich także mówi Duch Święty. Nieco tu upraszczam – czasem bywa inaczej – ale generalnie świeccy wciąż nie zajęli w naszym Kościele należnego im miejsca.

Nie uwzględnia się także głosu kapłanów, zwłaszcza tych zgłaszających się z krytycznymi uwagami. Krytyka rozumiana jest bowiem jako napaść. Biskupi sami wiedzą, jak mają prowadzić Kościół, i nie potrzebują suflerów; uwagi uważają za podważanie ich kompetencji. Nie ma płaszczyzny, na której mogliby spotkać się członkowie wspólnoty wiernych, którzy nieco inaczej widzą jej rolę. Co więcej, Kościół – mam tu na myśli biskupów, kapłanów, działaczy i publicystów katolickich – często utwierdza podziały istniejące w naszym narodzie, a czasem wręcz przyczynia się do nich.

Pleni się sekciarstwo. Sekciarz to ktoś, kto uważa, że tylko on – ewentualnie także jego grupa – zna całą prawdę. Nie musi jej pogłębiać czy uzupełniać. Ci, którzy nie podzielają jego zdania, są w błędzie i nie zostaną zbawieni. Zjawisko to zdiagnozował kiedyś na łamach „Znaku” prof. Karol Tarnowski: „Niewybaczalnym błędem hierarchii polskiego Kościoła jest dopuszczenie do wzrostu (...) sekciarstwa, które podstawia się fałszywie pod katolicyzm ludowy (...) w rzeczywistości nie jest ludowy, ale antyinteligencki i po prostu obskurancki” – pisał.

Istnieją przynajmniej dwie drogi prowadzące do „usektowienia” chrześcijaństwa i katolicyzmu. W historii naszej religii mamy czasem do czynienia z ludźmi jakby „oszalałymi” na punkcie czystości wiary. Takich właśnie ludzi pokazuje Fiodor Dostojewski w postaci Wielkiego Inkwizytora. Witold Gombrowicz mówił, że niektórzy z Pana Boga robią pistolet do zabijania komunistów. Także z doktryny chrześcijańskiej można zrobić pistolet, próbując nim „zabić” ludzi myślących i wierzących inaczej. Ów pistolet jest dziś wymierzony nie tylko w tzw. liberałów, ale również w wiernych, których „prawdziwi katolicy” zaliczają do „Kościoła otwartego”. „Totalna destrukcja katolickiej moralności i zastąpienie jej niemoralnością świata” – tak o poglądach kard. Waltera Kaspera pisał Tomasz Terlikowski. Uważam, że takie ocenianie poglądów zasłużonego dla Kościoła hierarchy jest rodzajem szaleństwa.

Druga droga prowadząca do pojmowania chrześcijaństwa jako sekty wiedzie przez sekciarstwo polityczne. Kiedy partia polityczna zaczyna budować swoją wiarygodność odwołując się do chrześcijaństwa, z konieczności traktuje religię jak sektę. Z tym groźnym dla Kościoła zjawiskiem mamy w Polsce do czynienia na co dzień. Oczywiście, można zbudować sobie chrześcijańską „wieżę z kości słoniowej” – zamknąć się przed „obcymi” i uważać, że w ten sposób broni się Chrystusa i Ewangelii. Jest to jednak droga donikąd. Jeszcze raz zacytuję ks. Halíka: „Rzeczywistym zagrożeniem dla Kościoła i Europy nie jest pogaństwo ani radykalna świeckość, ale niezdolność chrześcijaństwa do znalezienia swego miejsca pośrodku współczesnej kultury i uniknięcie zarówno Scylli tradycjonalizmu, jak i Charybdy łatwego progresizmu”.

Popadliśmy w skrajny klerykalizm. Problem klerykalizmu godzien jest osobnego i gruntownego studium. Ale chyba nie jesteśmy dalecy od prawdy, kiedy uważamy, że dogmat o nieomylności papieża rozciągnięto na biskupów i proboszczów – i w ten sposób zbudowano Kościół skrajnie klerykalny. W takim Kościele nie liczy się zdanie i sumienie świeckich. Gorzej: świeckich traktuje się jak dzieci. Biskupi natomiast mają prawo mówić o wszystkim. Nawet wtedy, kiedy nie mają odpowiednich kompetencji; tak jakby brak kompetencji uzupełniała łaska stanu. Ta łaska stanu rozciąga się także na innych duchownych, zwłaszcza na proboszczów. To oni wiedzą, jaki uczynek jest dobry, a jaki zły; co jest grzechem, a co cnotą; ich głos jest praktycznie głosem Pana Boga, któremu trzeba się podporządkować. Trochę przesadzam w tym opisie, ale tylko trochę.
Był taki czas, pisałem kiedyś o tym, że zaniepokojony sytuacją Kościoła w Holandii, Irlandii i Hiszpanii rozpytywałem mieszkających tam ludzi (katolików), co się stało, że wyludniły się w tych krajach kościoły. Odpowiedzi były różne: konsumpcjonizm, utrata poczucia grzechu, rewolucja seksualna. Jednak jako główny powód podawano zawsze skrajny klerykalizm. Raz powiedziano mi dosłownie: „Ludzie nie mogli znieść, że to proboszcz, a nie matka czy ojciec, wie, ile powinni mieć dzieci”.

Tam, gdzie panuje skrajny klerykalizm, więź z Kościołem w pewnym momencie pęka, ludzie nie wytrzymują i poszukują osobistej drogi do Pana Boga, bez pośredników. W Polsce, trzeba to powiedzieć, wybujały klerykalizm ma się ciągle dobrze. Wina to zarówno duchowieństwa, jak i świeckich wiernych. Świeccy nie chcą na siebie wziąć odpowiedzialności, a duchowni żyją jakby w minionej epoce. My, księża i biskupi – nie żyjemy w dzisiejszym świecie. Na naszych oczach rodzi się nowa duchowość, ale my tego nie widzimy. Pragnienie dobra wyraża się w innym języku, ale tego nie dostrzegamy. I dlatego – obym był fałszywym prorokiem – czarne chmury wiszą nad polskim Kościołem.

Upolityczniliśmy Kościół. Co najmniej od końca XVIII w. żywe jest w Polsce przekonanie, że katolicyzm tylko wtedy wypełnia swoją rolę, kiedy jest wiodącą siłą polityczną. Był nią podczas zaborów oraz przez 45 lat komunizmu. Kłopot w tym, że wielu chciałoby, aby taką siłą był również obecnie. Ludzie ci nie zdają sobie sprawy z tego, że w państwie demokratycznym może to doprowadzić do autodestrukcji Kościoła.

Nie to jest jednak naszym największym dramatem. Od lat obserwuję stosunek rządzących do Kościoła i widzę, że, z nielicznymi wyjątkami, władza stara się „zamknąć usta Kościołowi”. Komuniści starali się zamknąć usta Kościołowi „kijem i marchewką”, natomiast dzisiaj robi się to poprzez wynoszenie na piedestał zasad moralnych głoszonych przez Kościół, nie zawsze samemu do nich się stosując; poprzez głoszenie, że rdzeniem polskości jest katolicyzm; oraz poprzez uprzywilejowanie, także materialne, Kościoła.

Obawiam się, że w prokościelnych deklaracjach obecnie rządzących nie tyle chodzi o dobro obywateli, czy nawet Kościoła, ile o uwikłanie Kościoła w zależność od sprawujących władzę – w praktyce, mówiąc brutalnie, o „zamknięcie Kościołowi ust”. Fatalne jest upolitycznienie Kościoła, które ma miejsce wtedy, kiedy duchowieństwo ma ambicję odgrywania decydującej roli w życiu społecznym i politycznym. Natomiast dramatyczne jest upartyjnienie Kościoła, kiedy duchowieństwo utożsamia się z jedną opcją polityczną, bo to paraliżuje Kościół i zmniejsza jego zdolność do wypełniania właściwej mu profetycznej i zbawczej misji. A upartyjnienie polskiego Kościoła, jak się wydaje, postępuje w błyskawicznym tempie.

Unarodowiliśmy Kościół. Inną „zmorą” polskiego Kościoła jest jego silne sprzężenie z polskością (Polak = katolik). Jest to chyba wynik naszej historii, zwłaszcza lat niewoli. Zachowanie substancji narodowej w sytuacji, kiedy z jednej strony uciskały nas protestanckie Prusy, a z drugiej prawosławna Rosja, okazało się możliwe przez utożsamienie polskości z katolicyzmem. Jednak to utożsamienie nie zanikło z chwilą odzyskania niepodległości. Istniało w okresie międzywojennym i jest obecne także teraz. Chyba nawet się wzmaga.

Niektóre ugrupowania polityczne i część hierarchii uznają Kościół za najskuteczniejszy środek budowania tożsamości narodowej. Wzajemne przenikanie państwa i Kościoła uważają za warunek zachowania zdrowego katolicyzmu i suwerennego państwa. Wciąż odżywają słowa Wieszcza: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem , Polska jest Polską, a Polak Polakiem”.

Trzeba jednak zdecydowanie powiedzieć: sprzężenie katolicyzmu z polskością uderza zarówno w polskość, jak i w katolicyzm. Założenie, że rdzeniem narodu jest katolicyzm, wyklucza z narodu niekatolików. Natomiast twierdzenie, że katolicyzm jest niejako naturalnym uposażeniem Polaków, godzi w samą istotę wiary religijnej, która jest prawdziwa wtedy, kiedy jest osobistym, wolnym wyborem.

Łączenie katolicyzmu z polskością przeszkadza nam w zajęciu godnego miejsca pośród narodów Europy, które są społeczeństwami pluralistycznymi. Jest także „strawą” karmiącą wystąpienia antysemickie, a ostatnio także antymuzułmańskie. Odwracanie się od uchodźców nie byłoby tak chętnie przyjmowane przez nasze społeczeństwo, gdyby nie czyniono tego w imię obrony chrześcijaństwa i polskości. Ktoś powiedział, że „dla chrześcijanina nie ma innej ścieżki do Pana Boga niż opatrywanie ran drugiego człowieka”. Ktoś inny – że „Kościół ma chrzcić, rozgrzeszać, ale też ciągle poszukiwać Chrystusa w drugich”. A Chrystus ma także twarz wyznawcy islamu, ponieważ ma twarz każdego potrzebującego pomocy człowieka.

Akceptujemy intelektualną jałowość. Polski Kościół, który nigdy nie był silny doktrynalnie, staje przed groźbą religijnego analfabetyzmu. Nauka religii nie spełnia swego zadania. Nie wypracowaliśmy żadnej formy katechezy dla dorosłych. Panuje doraźność, Kościół nie prowadzi działalności studyjnej, aby odpowiedzieć na aktualne pytania, czasem trudne i drażliwe.
Wiele lat temu uczestniczyłem w rozmowie duszpasterzy akademickich z prymasem Wyszyńskim. Był to czas, kiedy zagrożone było istnienie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Prymas bronił go z całych sił, powtarzał: „Kościół musi mieć Uniwersytet, na którym wykuwa się zdrową myśl i profesjonalnie odpowiada na ludzkie problemy. Kościół bez Uniwersytetu karleje.” Mamy w Polsce katolickie uniwersytety i wydziały teologiczne. Nie jestem jednak pewien, czy są one kuźniami dojrzałej myśli teologicznej i szkołami wychowującymi kadry dla Kościoła i państwa.

W niektórych środowiskach panuje przekonanie, że przez świat idzie szaleńcza próba wyrwania z korzeniami chrześcijaństwa; że trwa inwazja neopogaństwa i zmasowana walka z chrześcijaństwem i Kościołem. Ja osobiście tej zmasowanej walki z Kościołem w Polsce nie widzę, natomiast dostrzegam, że to my, katolicy, zwłaszcza kapłani i biskupi, wkładamy w ręce naszych przeciwników bicz na nas samych. Nasze wypowiedzi, rzekomo w obronie chrześcijańskich wartości i Kościoła, są często żałośnie płytkie, agresywne – tak że stają się paliwem przeciw Kościołowi. Przyzwyczailiśmy się, że kiedy przemawiamy z ambony, ludzie pokornie nas wysłuchują, niezależnie od tego, czy mówimy z sensem, czy bez sensu. Rezultaty już obserwujemy.

Upoiliśmy się triumfalizmem. Z komunizmu Kościół nasz wyszedł obronną ręką. Popadliśmy jednak w pychę. Zaczęliśmy lekceważyć Kościół w innych krajach, zwłaszcza w Europie Zachodniej. Wydaje nam się, że skoro w Polsce ludzie chodzą jeszcze licznie na msze, mamy podstawę do triumfu. Tymczasem w wielu parafiach liczba wiernych szybko maleje. Arcybiskup Józef Michalik powiedział kiedyś, że „największym zagrożeniem jest pozostawanie w przekonaniu, iż jest idealnie. Takie myślenie prowadzi do porażki”. Jego słowa trzeba by zadedykować wszystkim piewcom potęgi polskiego Kościoła.

Co jeszcze? Gigantomania, przepych – w budowie kościołów i rezydencji, w organizowaniu uroczystości. Pod tym względem polski Kościół czeka jeszcze trzęsienie ziemi. Papież Franciszek właśnie dlatego zrezygnował z zamieszkania w watykańskim pałacu, aby oczyścić Kościół z tryumfalizmu. W Polsce jeszcze do tego daleko. „Główna przyczyna słabnięcia autorytetu Kościoła leży w autorytarnej postawie kleru, który nie zawsze umie się dostosować do potrzeb nowoczesnego społeczeństwa – mówił kiedyś prof. Norman Davies, historyk. – Nasz proboszcz w Oksfordzie, czy deszcz padał, czy śnieg, zawsze jeździł starym rowerem. Był skromny, ale powszechnie szanowany. W polskim Kościele jest inaczej, widać arogancję, przepych”.
Nasz polski i katolicki triumfalizm objawia się tym, że zachowujemy się jak właściciele prawdy, właściciele religii, właściciele Kościoła i Boga. Wszystko wiemy. Na wszystko mamy odpowiedź. Może dlatego wierni zaczynają uciekać z naszych świątyń, bo przestaliśmy być „Kościołem szukającym pełnej prawdy”? Ludzie spotykają się wtedy, kiedy szukają prawdy. Do niej zaś dochodzi się różnymi drogami. Wspólnotę z innymi możemy przeżywać tylko wtedy, kiedy sami szukamy prawdy, oraz kiedy szanujemy prawdę odkrytą i wyznawaną przez drugiego.

Na zakończenie proszę mi pozwolić powiedzieć coś pro domo sua.

Kiedyś, po tym, jak zarzucono mi, że piszę wyłącznie o słabościach naszego Kościoła, a pomijam rzeczy dobre i piękne, podszedł do mnie pewien nieznajomy. „Znalazł się ojciec w podobnej sytuacji jak ów dziennikarz, który pisał o stanie pewnej drogi – powiedział. – Droga była w dwudziestu procentach pełna dziur, ale w osiemdziesięciu całkiem dobra. Dziennikarzowi temu zarzucono brak obiektywizmu, bo zamiast skoncentrować się na większym procencie dobrej drogi, pisał o dziurach”.
W powyższym tekście przedstawiłem słabości naszego polskiego Kościoła. Dobrze jednak wiem, że mimo tych wad, jest on piękny. ©

Autor jest dominikaninem, długoletnim duszpasterzem akademickim. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej. Laureat Medalu Świętego Jerzego. O winach polskiego Kościoła pisał także w poprzednim numerze.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dominikan, długoletni duszpasterz akademicki. W PRL działacz opozycji antykomunistycznej. Laureat Medalu Świętego Jerzego. Na łamach „Tygodnika Powszechnego” dokonywał wnikliwej diagnozy sytuacji w polskim Kościele, stawiając trudne pytania niektórym biskupom… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2016