Byle dociągnąć sezon

Mogłoby się wydawać, że kolejny ostatnio koniec światama miejsce w Portugalii: Delta uderza, Niemcy i Anglicy przerywają urlopy. Ale mieszkańcy krańca Europy powtarzają: „To też minie”.

12.07.2021

Czyta się kilka minut

Wyludniona ulica Calçada da Bica Pequena w Lizbonie, 5 lipca 2021 r. / HORACIO VILLALOBOS / CORBIS / GETTY IMAGES
Wyludniona ulica Calçada da Bica Pequena w Lizbonie, 5 lipca 2021 r. / HORACIO VILLALOBOS / CORBIS / GETTY IMAGES

Aby pojechać na wakacje do Portugalii, do niedawna wystarczyły tylko chęci. Trudno wszak o lepsze miejsce na wakacje w Europie: słońce jest tu gwarantowane, upały łagodzi wiatr znad oceanu, a ceny są umiarkowane. Dlatego gdy tylko temperatury wzrosły nieco powyżej 20 stopni, co ludziom z północy i środka kontynentu daje poczucie pełni lata, to oni właśnie ruszyli w pierwszej kolejności na wakacyjny podbój tego najdalej wysuniętego na zachód kawałka Europy.

Spójrzmy na liczby. W roku 2019, poprzedzającym pandemię, 10-milionową Portugalię odwiedziło prawie 25 mln turystów, z czego – jak policzył Narodowy Instytut Statystyczny Portugalii – ponad co szósty pochodził z Wielkiej Brytanii, a co dwunasty z Niemiec. Gdy wiosną tego roku restrykcje złagodniały, tutejsi restauratorzy z radością prasowali obrusy i polerowali sztućce, a hotelarze obliczali, ilu przybyszów pomieszczą puste od dawna hotele.

Anglicy i Niemcy są dla Portugalczyków turystami niemal idealnymi. Nie kręcą nosem na ceny, Niemiec jest zawsze kulturalny i grzeczny, a Anglik dzieli z Portugalczykami zamiłowanie do barowego stylu życia.

Jednak kilka tygodni temu ta utopijna symbioza została gwałtownie przerwana: z dnia na dzień kraj zaczął notować rosnącą w niepokojącym tempie liczbę nowych zakażeń mutacją Delta koronawirusa. W pierwszym tygodniu lipca osiągnęły one średni poziom 2,2 tys. dziennie, z tendencją rosnącą. Na szczęście w ślad za tym wskaźnikiem nie poszła w górę, przynajmniej na razie, liczba notowanych zgonów – wynosi kilka dziennie.

Turyści z Wielkiej Brytanii i Niemiec masowo ruszyli na lotniska, aby wrócić do swoich ojczyzn, zanim ich rządy nałożą na nich kwarantannę.

Inni nie mieli szczęścia

Teraz w nadmorskich kurortach hotelarze, którzy nie mieli przygotowanego żadnego planu awaryjnego, w pośpiechu szukają turystów. „Mam wolny pokój po Niemcu. Do wynajęcia od zaraz” – słychać co chwilę.

– Z Anglikami było nam bardzo dobrze. Teraz są głównie Belgowie i Francuzi – stwierdza João Correia, właściciel hostelu w Lagos na południu kraju.

Choć João cieszy się na każdego turystę, nie kryje rozczarowania, bo jednak Anglika mu żal. Przyznaje, że za sprawą decyzji o nałożeniu kwarantanny na powracających z Portugalii rządy Niemiec i Anglii pozbawiły znaczną część portugalskich przedsiębiorców szansy na godny zarobek w tym roku.

João jest jednak przekonany, że jakoś da sobie radę. I to pomimo że jego małżeństwo nie przetrwało próby lockdownu i teraz to głównie on zajmuje się trójką dzieci. Twierdzi, że jest szczęściarzem. Jego rodzice prowadzą sklep spożywczy, a te sklepy – zwłaszcza w tak małej miejscowości, gdzie konkurencja w branży spożywczej nie jest duża – zawsze mają jakiś utarg niezależnie od tego, czy pandemia, czy wojna.

– Moi przyjaciele nie mieli tyle szczęścia – przyznaje João. – Wzięli kredyty na podtrzymanie biznesów i od września muszą zacząć je spłacać. Ale jak, z czego?

Fala na fali

– Było bardzo ciężko – przyznaje Margherita Igańska, Polka prowadząca zajęcia i obozy surfingowe m.in. w miejscowości Ericeira, 35 kilometrów na północ od Lizbony. – Nie wiem, jak to możliwe, ale się udało. Rodzina namawiała mnie, żebym wróciła do Polski. Ale jestem zdeterminowana, żeby ratować mój projekt.

Tego lata na zajęcia prowadzone przez Margheritę przyleciały osoby, które w ubiegłym roku ze względu na sytuację pandemiczną wolały spędzić lato w Polsce. Obozy były odwoływane wprost proporcjonalnie do liczby odwoływanych z dnia na dzień lotów.

Dzisiaj Margherita gości u siebie surferki i surferów z różnych krajów, w tym z Polski. Można powiedzieć, że mimo tego, co podają media, u Margherity jest nawet lepiej. Co więcej, jak sama przyznaje, restrykcje związane z zamykaniem barów o godzinie 22.30 działają na jej korzyść. Surferki są bardziej zdyscyplinowane i zawsze gotowe do zmierzenia się z falami.


CZYTAJ TAKŻE

PATRYCJA BUKALSKA z Londynu: Europa przygląda się uważnie Wielkiej Brytanii: kraj mogący pochwalić się najwyższym na kontynencie odsetkiem zaszczepionych zmaga się z nową falą epidemii.


– Był moment, kiedy zasady nie były jasne, jeżeli chodzi o sport na otwartej przestrzeni. Nikt nie wiedział, czy możemy surfować – mówi Kinga Bugaj, pasjonatka surfingu, która wraz z pojawieniem się koronawirusa wyjechała do Portugalii, mając nadzieję, że uda jej się przeczekać kolejne fale pandemii „na fali”.

– Zdarzało się, że ktoś wydrapał mi na aucie „No surf!”. Teraz w ogóle nie odczuwam tego, że sytuacja się pogorszyła. Jeździmy na surfing, ludzie idą na plaże, a potem na piwko – opowiada Kinga.

Kilka godzin po naszej rozmowie Kinga wyśle mi zdjęcie z plaży. Duża przestrzeń wypełniona białym piaskiem co rusz przerywana jest wygrzewającymi się plażowiczami. Po wąskiej asfaltowej drodze, biegnącej wzdłuż wybrzeża, przejeżdża auto typu garbusek, w odpowiednim jak na tę porę roku żółtym odcieniu.

Polak wie lepiej

– My tutaj żyjemy w idylli – przyznaje Kinga. – Siedzimy sobie na balkonie, pijemy kawę w słońcu, a rodzina dzwoni z Polski i mówi, jak to fatalnie jest w Portugalii.

– Raz poprosiłam kolegę Portugalczyka, żeby przetłumaczył mi dokładnie, na czym polegają najnowsze restrykcje. Nie powiedział mi niczego, czego bym wcześniej nie wiedziała. Co więcej, to on mnie pytał, co ma robić. Nie wiedział, gdzie i jak załatwić zaświadczenia z pracy, a musiał wyjechać z Lizbony – mówi Barbara, która podobnie jak Kinga zamieszkała w Portugalii na początku pandemii, w marcu 2020 r.

Aby ograniczyć transmisję wirusa, w ostatnim czasie władze ogłaszały Lizbonę miastem czasowo zamkniętym: nikt nie mógł jej opuścić ani do niej wjechać, chyba że mógł dowieść, że ma po temu istotny powód.

Kiedy kilka tygodni temu rodzice Barbary przyjechali do niej w odwiedziny, jej siostra wysłała im artykuł z Polski, mówiący o tym, że na granicy z Lizboną stoją kordony policji. Barbara miała jednak zaświadczenie o zatrudnieniu w Lizbonie, a jej rodzice bilety na lot powrotny ze stolicy, więc zakładała, że nie powinni mieć problemu z wjazdem do miasta. Ku ich zaskoczeniu, gdy wracali, nikt ich nie sprawdził. Nie było kordonu policji. Wjechali bez problemu.

– Czasem myślę, że to metoda na Portugalczyków, bo oni są posłuszni władzy. Jak usłyszą, że jest jakiś zakaz, to się do niego stosują – twierdzi Barbara.

Kinga w najbliższy weekend wybiera się do Lizbony. Ma potwierdzenie noclegu i namiary na osoby ze stolicy. Nie denerwuje jej myśl o kontrolach. – Mogą sprawdzać albo mogą nie sprawdzać. Tutaj wszystko jest płynne. Również restrykcje – kwituje.

Synonim życia

Region metropolitalny, który objęty jest zamknięciem, nie ogranicza się do stolicy. W jego skład wchodzi też 18 okolicznych gmin. Ponadto restrykcje dotyczące wjazdu i wyjazdu ze stolicy obowiązują w piątki od godziny piętnastej do godziny szóstej rano w poniedziałek – i to tylko osoby niezaszczepione (chyba że mają negatywny wynik testu). Podobnie rzecz ma się, gdy idzie o turystów. Ci mogą wjeżdżać do regionu metropolitalnego po wykazaniu negatywnego testu lub certyfikatu szczepienia.

W praktyce kontrole są wybiórcze. Umówiłam się z Kingą, żeby dała mi znać, jak wygląda sytuacja na granicy Área Metropolitana de Lisboa. Wieczorem dostaję wiadomość: „Moi znajomi wyjechali z Lizbony. Nikt ich nie zatrzymał”.


CZYTAJ WIĘCEJ: AKTUALIZOWANY SERWIS SPECJALNY O KORONAWIRUSIE I COVID-19 >>>


João uważa, że narzucone restrykcje mijają się z celem. W weekendy restauracje zamykane są w niektórych regionach o 15.30. Po tej godzinie niedokończone napoje – w tym wino czy piwo – rozlewane są do plastikowych kubeczków, aby mogły być w spokoju spożyte poza lokalem, mimo zakazu picia alkoholu w miejscach publicznych.

Po godzinie 22.30, gdy zamykane są bary, kończy się sprzedaż alkoholu. Ale i na to Portugalczycy znaleźli sposób. Na plażach można kupić towar „spod lady”, a dokładniej: z nieoznakowanych prywatnych samochodów.

– To jest wielka niesprawiedliwość – mówi zirytowany João. – Nie można dorobić, sprzedając hot dogi po 15.30 w weekendy, bo to jest nielegalne, ale McDonald otwarty jest przez 24 godziny.

Mimo to handel pokątny kwitnie. Dla Portugalczyków życie na zewnątrz jest synonimem życia w ogóle. Dlatego nawet w najgorszym momencie pandemii zdarzało się, że policja przymykała oko na emerytów oddających się swojej ulubionej rozrywce – grze w sueca, prostszą odmianę brydża.

Kiedy Barbara wraz z przyjaciółmi kilka tygodni temu zorganizowała małe przyjęcie w parku, policja kazała im się rozejść na 20 minut, bo tyle zostało im do zakończenia patrolu.

Kaja Piórkowska – przewodniczka i założycielka strony internetowej polizbonie.pl – twierdzi, że wiadomości o kordonach policji wywołały zdenerwowanie wśród kolegów i koleżanek z branży: – Kładą nam kłody pod nogi. Wiem, że to dobrze brzmi: „Portugalia, Dziki Zachód Europy” albo „kraj odgrodzony od świata”. Ale to nie jest tak, że nie radzimy sobie z sytuacją.

Portugalczycy robią teraz dużo testów. I choć trudno nazwać ten kraj państwem policyjnym, ludzie pilnują się nawzajem. Kaja: – Zdarzyło się, że z roztargnienia weszłam do sklepu bez maseczki, i klientka, a nie ekspedientka, zwróciła mi uwagę.

Moi rozmówcy twierdzą, że poza Lizboną życie biegnie właściwie normalnie.

Koniec Disneylandu

Kaja Piórkowska obserwuje, jak wraz z pandemią zmienia się typ turysty. To już nie są duże grupy pragnące zrobić sobie zdjęcie w popularnym miejscu – bez większej refleksji, za to ze sporą dozą ignorancji. Koniec z turystami, którzy bez względu, na to, czy są w gotyckim zamku, czy w Disneylandzie, zachowują się tak samo.

Nie martwi jej to. Przeciwnie: ma nadzieję, że pandemia na dobre położyła kres masowej turystyce, w tym statkom wycieczkowym, których klienci tłumnie zalewali Lizbonę, nie zostawiając grosza miastu, za to blokując zabytkowe centrum, co utrudniało pracę przewodnikom. Teraz jest inaczej. Zwiedzający mogą dotrzeć do interesujących ich miejsc. Wprawdzie grupy są mniejsze, pracy jest mniej, ale jest ona bardziej komfortowa.

Również Kaja, po 11 latach spędzonych w Portugalii, odkrywa jej stolicę na nowo. – Słynny tramwaj lizboński stał się dla nas papierkiem lakmusowym zmieniających się czasów. Teraz można usiąść, nie wsiadając w zajezdni, nawet w środku trasy. Jak żyję, nie zdarzało mi się tu wracać tramwajem. Zdecydowanie bardziej opłacało się iść piechotą – żartuje.

Kiedyś, żeby w ogóle wsiąść do słynnego drewnianego tramwaju, trzeba było najpierw przepuścić ze trzy wypchane po brzegi pojazdy, a kierujący osobiście odpychali nadliczbowych pasażerów, żeby mogli zamknąć drzwi. Dziś lizbończycy odzyskali swój tramwaj.

Rekord szczepień

W ostatnich dniach program szczepień nabrał w Portugalii rozpędu. Według portalu Our World in Data w minionym tygodniu podano tu rekordowo dużo dawek w przeliczeniu na stu mieszkańców (1,7 dawki), co pozycjonuje kraj w światowej czołówce (średnia europejska wynosiła 0,83 dawki). W minioną środę, 7 lipca, ponad 38 proc. Portugalczyków było już w pełni zaszczepionych, a 56 proc. przyjęło co najmniej jedną dawkę.

André Madureira, u którego tydzień temu zdiagnozowano koronawirusa, nie ma wątpliwości, że szczepienia są jedyną drogą do pokonania epidemii. – Spokój odczuję dopiero, gdy większość społeczeństwa będzie zaszczepiona. Wtedy będziemy mieć realną szansę, by zapanować nad wirusem – stwierdza André.

On sam nie był wcześniej szczepiony, czekał na swoją kolej. Jest zirytowany, że złapał covid, zanim się zdążył zaszczepić. Na szczęście czuje się w miarę dobrze.

Portugalczycy i mieszkające tu na stałe Polki, z którymi rozmawiam, nie bagatelizują kolejnego nawrotu epidemii. Część z ich znajomych odczuła fizycznie i finansowo skutki jej wcześniejszych fal. W Portugalii prawie 80 proc. gospodarki oparte jest na usługach. Przed pandemią mało kto miał tu pracę, która byłaby zupełnie niezależna od napływu i odpływu turystów. Także dlatego rządowi zależy, aby dociągnąć sezon wakacyjny do końca, na ile to tylko możliwe, i aby ograniczyć liczbę zakażeń, jak tylko się da.

Tymczasem w pierwszym tygodniu lipca w kraju wykryto pierwsze przypadki pochodzącej z Peru mutacji, którą Światowa Organizacja Zdrowia ochrzciła grecką literą „Lambda”.

Mimo wszystko mieszkańcy tego krańca Europy powtarzają sobie: „Calma, zachowaj spokój, to też minie”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Studiowała nauki polityczne na Universidad de los Andes w Bogocie. W latach 2015-16 pracowała dla Hiszpańskiego Instytutu Nauki CSIC w departamencie antropologii w Barcelonie. Mieszkała w Kolumbii, Meksyku, Peru i Argentynie. Przeprowadzała wywiady m.in. z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2021