Arabia all inclusive

Nie oszukujmy się: Libia i inne kraje arabskie, w których teraz wybuchają rewolucje, nas Polaków zwyczajnie nie obchodzą - pisze Andrzej Stasiuk.

12.04.2011

Czyta się kilka minut

Trypolis, marzec 2006 r. / fot. Veronika Lukasova / Zuma Press / Corbis /
Trypolis, marzec 2006 r. / fot. Veronika Lukasova / Zuma Press / Corbis /

Libia. W Polsce w latach 70. i 80. to słowo brzmiało jak zaklęcie. Jak "Sezamie, otwórz się". Kaddafi potrzebował inżynierów, techników, robotników, by unowocześnić kraj. Komunistyczna Polska nawiązała z nim trwały romans i wysyłała ludzi do pracy. Rewolucyjna i antyzachodnia retoryka pułkownika czyniła z niego kogoś na kształt politycznego sojusznika.

Eldorado dla spawacza

Natomiast dla zwykłych ludzi liczyła się ekonomia. Średnia pensja wynosiła równowartość 20 dolarów, a pułkownik płacił (po odjęciu haraczu dla komunistycznej administracji) przynajmniej piętnaście razy więcej. To było w ówczesnej polskiej skali Eldorado, Kolchida. "Kontrakt w Libii" był marzeniem większości murarzy, spawaczy czy budowniczych dróg.

W pewnym sensie było to nawet coś lepszego niż wyjazd do Ameryki czy Europy Zachodniej - bo wprawdzie pieniądze mniejsze, ale za to pewne. Żadnego kapitalizmu, wolnego rynku, niepewności i walki o przetrwanie. Starczyło porządnie pracować, pogodzić się z okresową abstynencją, unikać komentarzy politycznych i brać udział w obchodach kolejnych rocznic rewolucji. Dla przybyszów ze strefy komunistycznej była to (poza abstynencją oczywiście) rzeczywistość stosunkowo mało uciążliwa, a zarobione pieniądze rekompensowały niedogodności. Kupowali odtwarzacze wideo, dżinsy, tanie rolexy, przywozili do kraju i wracali z powrotem do świata, z którego niewiele mogli zrozumieć, ponieważ żyli w nim wyobcowani, osamotnieni i zainteresowani jedynie zyskiem.

Właściwie nie pojmowali nawet sensu swojej pracy. Wybudowane autostrady wiodły w pustynie i z biegiem lat, nieremontowane, niszczały. Do szpitali sprowadzano najnowocześniejszy sprzęt, którego nikt nie potrafił obsługiwać. Libia była krajem nierzeczywistym. Przypominała wymysł, fikcję. Tylko przywożone dolary i dżinsy były realne.

Co z naszymi wycieczkami?

Gdy wpisujemy do internetowej wyszukiwarki słowo "Egipt", na pierwszych miejscach wyskakują nam "pogoda" i "last minute". Dopiero dalej "zamieszki", a zaraz potem "rekiny". Jeśli internet jest wiernym obrazem współczesnego umysłu (a najprawdopodobniej tak), to arabskie kraje objęte rewoltą mają status baśniowych krain "z tysiąca i jednej nocy".

W styczniu kwestia arabska sprowadzała się do pytania: czy to już koniec tanich wakacji pod palmami? Co z wykupionymi wycieczkami? Dokąd teraz będziemy jeździć? Przecież Teneryfa wszystkich nie pomieści. Cała nadzieja w Turcji, ale to przecież też kraj islamski i kto może zgadnąć, co Turkom przyjdzie do głowy?... Takie były pytania i lęki demokratycznego ludu, nawykłego w ostatnich latach do egzotycznych wyjazdów all inclusive.

Otwieram gazety i widzę, że pułkownik nie ma już lotnictwa. Wojska koalicji nie dały mu najmniejszych szans. Bardzo to szybko poszło, te wszystkie rozmowy, narady, spotkania przywódców państw, rozkazy i na koniec ataki z morza i powietrza. Zachód potrzebował tym razem raptem kilku tygodni.

W przypadku Bośni trwało to znacznie dłużej. Potrzeba było lat i dziesiątków tysięcy cywilnych ofiar. Ale Bośnia nie miała ropy i gazu. Miała tylko trochę węgla brunatnego, azbestu i soli kamiennej. Nikt tam nie jeździł na wakacje. Nikt z Bośnią nie robił interesów. Karadžić i Mladić byli wprawdzie krwawymi oprychami, ale gdzież im do malowniczości pułkownika, podróżującego przez świat z beduińskimi namiotami, wielbłądami i gwardią amazonek. To były tylko dzikie Bałkany, ojczyzna Drakuli, więc czegóż innego można było się spodziewać? Zachód tylko na chwilę wstrzymał oddech, gdy ostrzelano Dubrownik, ale to był tylko incydent. Reszta adriatyckich kurortów pozostała nietknięta i spragnieni dalmatyńskiego słońca wczasowicze odetchnęli.

Demokracja na eksport

Tak więc Bośnia mogła wykrwawiać się latami, a Libia jedynie przez tygodnie. Tam, gdzie jest ropa i tanie wakacje, jesteśmy w stanie wysłać samoloty w ciągu kilku godzin. Tak się dla nas szczęśliwie składa, że ropa i wakacje często są tam, gdzie nie ma naszej demokracji, więc wojsko wyrusza z czystym sumieniem: mój Boże, przecież oni nie mają demokracji i trzeba im pomóc! Trzeba im wysłać demokrację, trzeba im ją dostarczyć, ponieważ biedacy nie są w stanie wyprodukować jej na miejscu. Demokracji się nie wydobywa, to byłoby zbyt proste, demokrację trzeba skonstruować na podstawie dostarczonych licencji. Do tego są potrzebne zaawansowane technologie, które akurat my posiadamy. Amen.

Wszystko to pachnie obłudą na kilometr. Przypomina komunistyczny eksport szpitali, których nie miał kto obsługiwać, i autostrad, pochłanianych przez pustynię. Przypomina eksport czołgów, które na defiladach ku czci pułkownika musieli obsługiwać mechanicy z NRD, Czechosłowacji i Polski.

Nie oszukujmy się: tamte kraje nas zwyczajnie nie obchodzą. Tak jak nie obchodziły komunistów, których interesował jedynie ich antyamerykanizm, antykapitalizm i antyizraelskość. Pamiętam, jaką atmosferą byli otoczeni arabscy studenci w latach 70. i 80. w Warszawie. To była niechęć pomieszana z zawiścią, gdyż mieli pieniądze i stać ich było na to wszystko, na co nie było stać Polaków. Łącznie z kobietami. Te, które godziły się na ich towarzystwo, traktowano tak, jakby się dopuściły czegoś w rodzaju "pohańbienia rasy".

Można cynicznie powiedzieć: Polacy mieli intuicję. Dziś Włosi i Francuzi deportują rumuńskich Cyganów. Niemcy ustami swojej kanclerz ogłaszają klęskę społeczeństwa multi-kulti. Zachód mówi: owszem, możecie tu być, ale pod warunkiem, że staniecie się tacy sami jak my. Jeśli nie, to wynocha do swojej Arabii, do swojej Afryki, do swojej Cyganii.

Europa, oblężona wyspa

Dlatego wyeksportujemy na koniec świata swoją demokrację, swój liberalizm, swój wolny rynek, swoje społeczeństwo obywatelskie, byle oni wszyscy pozostali na miejscu, byle siedzieli w swoich nędznych domach z gliny, z trawy, z tektury, z blachy falistej. Gdy będą próbowali wyruszyć, powiemy: zaraz, zaraz, wszystko wam wysłaliśmy: wojsko, administrację, wartości, wzorce, żywność, ubrania, nawet technologie, więc jednak zostańcie u siebie.

Wizja, że z Południa zamiast ropy płyną fale uchodźców albo emigrantów, to wizja apokaliptyczna dla dzisiejszej Europy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie chciał dzielić się swoim bogactwem i swoim spokojem. Ale gdzieś tu tkwi wewnętrzna sprzeczność, bo przecież gdy już pomożemy zrewoltowanym arabskim krajom "zdemokratyzować się", to jednocześnie wręczymy im paszporty i wizy do naszego świata. Powiedzą wtedy: "Wpuście nas. Podzielcie się tym, co macie. Przecież jesteśmy tacy jak wy. Mamy wolne wybory oraz legalną opozycję. Jesteśmy częścią wolnego świata. Nie możecie odmówić".

Dzisiaj Zachód może w kilka dni dokonać transferu swoich wartości w dowolne miejsce na świecie. Może wysyłać demokrację, tak jak wysyła się żywność w regiony objęte klęską głodu. Wszystko w nadziei, że nakarmieni i oswobodzeni od opresyjnych reżimów pozostaną w swoich pustynnych, niegościnnych krainach. Skoro tyrani nie sprawdzili się w tym względzie, skoro nie potrafili utrzymać w ryzach swoich poddanych, to może lepiej sprawdzi się liberalizacja. A w każdym razie to, w co obrócą ją beneficjenci.

Zachód stał się dziwną wyspą. Otoczony zewsząd obcymi, oblężony, potrzebuje świeżej krwi, by przetrwać. Jednocześnie wie, że ta świeża krew przyniesie mu zagładę dotychczasowej tożsamości.

Nasza zachodnia obojętność

My, ludzie ze Wschodniej Europy, długo byliśmy jak te zrewoltowane kraje arabskie. Wyglądaliśmy może nie tyle myśliwców i lotniskowców, ile przynajmniej uznania naszego prawa do decydowania o własnym losie. Nigdy się nie doczekaliśmy. Zachód patrzył obojętnie, jak w 1956 r. wykrwawiają się Węgry, patrzył obojętnie w 1968 r. na Czechosłowację.

Nie piszę tego, aby się skarżyć. W końcu sami teraz jesteśmy czymś w rodzaju Zachodu i bez specjalnych emocji patrzymy na arabską rewoltę. Czekamy, aż się wykrwawi. Czekamy, aż ktoś nareszcie zrobi tam porządek. W gruncie rzeczy jest nam obojętne, kto tam przejmie władzę. Byleby wreszcie przejął i ustabilizował, bo przecież nie możemy się tak stresować przy każdej wizycie na stacji benzynowej.

Tak. Pamiętam samotność w czasach komunizmu. Zachód przyglądał się nam z umiarkowanym zainteresowaniem, a nade wszystko z lękiem, by nasz dramat, nasza tragedia broń Boże nie opuściła naszych granic. Dziś historia się powtarza. Znowu patrzymy z oddali na ludzi, którzy pragną odmiany losu i poświęcają własne życie, ale nie mamy im nic do zaoferowania. Boimy się ich, bo są inni. Nie chcemy, by stali się do nas podobni, bo wtedy tu przyjdą.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 16/2011