Ani wolność, ani dialog

Gestu wyciągniętej ręki powinniśmy się uczyć od Tischnera wszyscy, ale nade wszystko duszpasterze.

22.06.2010

Czyta się kilka minut

Jak wygląda polskie chrześcijaństwo z perspektywy dekady, jaka dzieli nas od śmierci Księdza Profesora? Jakie są ślady, które w nim zostawił? Nie łudzę się już (łudziłem się dostatecznie długo), że jego książki i artykuły staną się impulsem do zasadniczych zmian. Choć jak rzadko przystępne i popularne, okazują się nieporównywalnie większym wyzwaniem, kiedy przychodzi wyciągnąć z nich praktyczne konsekwencje. Wydobywa się z nich niestety co najwyżej piękne, wyrwane z kontekstu frazy...

Jeśli zatem nie myśl, to może przynajmniej postać, osoba, legenda ks. Tischnera ma szanse coś odbudować w polskich sercach i rozumach? Sokrates nie spisał ani jednego słowa, a przecież jego śmierć odmieniła Ateny nie do poznania. Czy śmierć Tischnera, mutatis mutandis, może być podobnym impulsem?

Niestety, mam poważne wątpliwości. Kiedy próbuję przyjrzeć się własnemu rozumieniu chrześcijaństwa, ukształtowanemu (co sobie poczytuję za honor) niemal wyłącznie pod wpływem Tischnera i jego pierwszego pokolenia uczniów, przyjaciół i krytyków, przychodzą mi do głowy dwie fundamentalne idee: wolność i dialog. Ostatnie 10 lat historii polskiego Kościoła, które obserwowałem uważnie jako redaktor miesięcznika "Znak", nie napawa optymizmem. Ani wolność, ani dialog nie odnalazły w nim właściwego sobie miejsca.

Chrześcijaństwo, które ukazywał Tischner, było w pierwszym rzędzie wizją duchowości odważnie poruszającej się we współczesnym świecie. Takiej, dla której wolność nie jest brzemieniem nie do uniesienia, ale szansą i wyzwaniem. Dla której dialog, otwartość na inne religie, ale i gotowość do ostrej rozmowy z bezdusznymi ideologiami (czasem głośny sprzeciw, kiedy dialogiczny arsenał się wyczerpie), nie musiały być uległością, wstydliwym wycofaniem z własnych pozycji, ale naturalnym sposobem współistnienia. Siła takiego chrześcijaństwa tkwiła w jego zdolności do rozmowy z niewierzącymi (to zresztą zawsze odróżnia prawdziwie wielkie religie od hermetycznych sekt), ale także z tymi, których jest dzisiaj najwięcej - z "nie do końca wierzącymi", a raczej niedowierzającymi (o wiele częściej Kościołowi niż Panu Bogu zresztą).

Jawnym zaprzeczeniem tej wizji jest chrześcijaństwo "zero-jedynkowe", odwracające się od grzeszników i ludzi będących w pół drogi, niczym obrażona ciotka: "znałeś zasady, złamałeś zasady, idź sobie". Owa zerojedynkowość pozostawia po sobie żniwo szczególne: ludzi wierzących w Boga, ale oddzielonych od Kościoła (kto z nas nie potrafiłby ich wskazać wśród znajomych i przyjaciół?).

Chrześcijaństwo odważnie poruszające się we współczesnym świecie to chrześcijaństwo otwarte na to, co współczesność niesie. Nie na nowinki - technologiczne czy ideologiczne - ale na współczesnego młodego człowieka. A to jest zazwyczaj człowiek będący "w pół drogi" właśnie, rozdarty między przywiązaniem do wartości pielęgnowanych przez starsze pokolenia a życiem w wolnym kraju, w wielkim mieście, w coraz przyzwoitszych warunkach, coraz bliżej Zachodu i jego świeckiego sposobu życia.

Gdyby Kościół zechciał się nieco wsłuchać w Tischnera, czegoś się od niego nauczyć, miałby szansę posiąść o wiele większą zdolność nietracenia młodych. A recepta na ich przygarnięcie (lub przynajmniej obiecującą próbę przygarnięcia) nie jest chyba aż tak skomplikowana: na początek wystarczy dostrzec, że to "w pół drogi" to aż, a nie zaledwie pół. Dostrzec szansę, nie stratę. Zobaczyć w tym, kto jest jeszcze daleko, kogoś, kto się zbliża, a nie oddala. Wyciągnąć do niego rękę.

Tego gestu wyciągniętej ręki powinniśmy się uczyć od Tischnera wszyscy, ale powinien on być nade wszystko symbolem pracy duszpasterzy. Człowieka, który po wielu latach przychodzi do spowiedzi, można przywitać litanią pretensji albo radością i zachętą. Co uczyni z niego lepszego chrześcijanina?

Chrześcijaństwo wolności i dialogu samo jest niejako usytuowane w pół drogi. To nie tylko brak tryumfalizmu, nie tylko zdolność przyciągania tych, co sami nie mają dość siły, by wrócić: to także stanięcie pośrodku agory poglądów i opinii (również tych, które wyrażają się w polityce, sztuce, kulturze). To zrozumienie dla cudzego zdania; wiara, że dialog nie służy wyłącznie rzuceniu komuś w twarz moich racji. Że od tych, którzy mają odmienne opinie, prawie zawsze można się czegoś nauczyć. To pokora, która każe czasem przyznać, że nie wiemy wszystkiego. Z tej pokory, o ile jest prawdziwa, powinna wypływać szczególna ostrożność w wydawaniu sądów.

Chrześcijaństwo wolności i dialogu nie boi się pytań - to, czego obawia się najbardziej, to idea "zbawienia bez objawienia", o której pisał Tischner w "Księdzu na Manowcach", czyli zarozumiała skłonność do wydawania nieznoszących sprzeciwu wyroków. Obawia się tych, którzy twierdzą, że znają wszystkie odpowiedzi.

Chrześcijaństwo wolności i dialogu wiąże się z odwagą pokazania światu, że zająć stanowisko, bronić wartości to nie znaczy zawsze i nieodwołalnie stanąć po jednej ze stron barykady. Stanowiska radykalne - te najgłośniejsze i najbardziej porywające, niemal zawsze prędzej czy później ulegają skażeniu obłędem. Czy to, że nie maszeruję w paradzie równości, ale też nie rzucam w jej uczestników kamieniami, koniecznie świadczyć musi o mojej bezideowości? Czy staję się przez to człowiekiem bez właściwości?

Rzecz jasna tych, co w imię zasad nie rzucają się w obłęd radykalizmu, łatwo pomylić z tymi, którym wszystko jedno (jako redaktor "Znaku" zarzut taki słyszałem nieraz). Chrystus nie bronił ideałów jawnogrzesznicy - lecz równie daleki był od wartości podzielanych przez tłum gotowy ją kamienować. Broniąc człowieka, był pośrodku - chrześcijaństwo jest pośrodku, bo jest po to, by bronić człowieka.

Tischner miał temperament filozoficznego terapeuty - uruchamiał myślenie tam, gdzie okazywało się potrzebne. Ta jego odpowiedź na ludzkie biedy (jak rozumiał zadanie filozofii) wpisuje go z pewnością w wielką tradycję filozofii jako sztuki życia. To ona kazała mu w ostatnich latach zmagać się ze zmorą pseudochrześcijaństwa, biegunowo różnego od duchowości, którą sam reprezentował: z rosnącą w siłę potęgą Radia Maryja. Nie wszyscy potrafiliśmy to zrozumieć - oczekiwaliśmy kolejnych tomów "Filozofii dramatu", domagaliśmy się rozwinięcia szerokiej perspektywy antropologicznej, Tischner tymczasem zmagał się w prasie z integrystyczną ideologią ojca Rydzyka.

I przegrał tę walkę - nie tylko dlatego, że zabrakło mu zdrowia i życia. Ten, który potrafił rozmawiać z marksistami, który przez lata wiódł najgłębszy w powojennej Polsce spór filozoficzny z neotomistami, który zasłużył na szacunek niewierzących i wielu z nich zdołał przyciągnąć przynajmniej na przedproże wiary, nie przebił się przez mur toruńskiej ideologii.

Idee wolności i dialogu to także istotne wyzwanie wobec języka, jakim posługuje się Kościół nauczający. W zbędnej dzisiejszemu człowiekowi nadmiernej hieratyczności dociera on do tych, którzy nie potrzebują zachęty. Pozostałych bywa, że odpycha. W niespełna pół wieku po Vaticanum Secundum pod względem języka stanęliśmy na głowie - liturgię sprawujemy wprawdzie po polsku, za to kazania jakby wracały do łaciny. Wytworzył się pewien rodzaj hermetycznego, pseudo-biblijnego idiomu pełnego okrągłych fraz, z których nietrudno budować wzniosłe i puste zdania. Pół wieku po Soborze ksiądz stoi do nas przodem, a mówi tyłem.

Jednak nie hieratyczność jest tu największym problemem, ale częsta i trudna do przyjęcia opresyjność języka. Wystarczy przysłuchać się reakcji wiernych na słowa potępienia, jakie padają choćby przy okazji dyskusji wokół in vitro. Tam, gdzie potrzeba wyciągnięcia ręki jest najpilniejsza, hierarchowie skłonni są sięgać po słowa potęgujące podziały i wykluczenia.

Być może tu tkwi zasadnicza przyczyna niepowodzenia tego projektu chrześcijaństwa, którego figurą jest Tischner: w napięciu między prawem a filozofią wolności łatwiej i bezpieczniej schronić się za literą prawa. Polski Kościół nosi na sobie ów silny rys prawniczy, jaki nadawał mu przez lata prymas Glemp. Tischner dostrzegał (i wielokrotnie o tym przypominał), że to nie jest jedyna ani najlepsza droga. Tym, który pokazał alternatywę, był Jan Paweł II - myśliciel dobrze rozumiejący, że istotą chrześcijaństwa nie jest piętrzenie zakazów i sankcji. Ta prawda uwalniająca od postmanichejskiego lęku przed wolnością, jest jeszcze daleko przed nami. Przed nami jest także odkrycie właściwej roli tego narzędzia, które i dla Wojtyły, i dla Tischnera stanowiło istotny napęd wolności - ludzkiego sumienia. Religia prawników i tych, którzy wiedzą już wszystko, znakomicie obywa się bez tego duchowego aparatu.

Myślę ze smutkiem o tym, że polskie chrześcijaństwo nie skorzystało z szansy, jaką było przyswojenie myśli Tischnera. Cóż jednak oczekiwać, skoro i spuściznę Jana Pawła II przyjęliśmy głównie w formie wspomnieniowo-pamiątkarskiej. W wymiarze myślenia o Kościele Tischner właściwie nie pozostawił następców - to szczególnie bolesne, jeśli wspomnimy tłumy uczęszczające na jego wykłady. Kilka ważnych postaci krakowskiej filozofii i może dwie-trzy wyróżniające się figury w polskim Kościele to doprawdy niewiele.

A przecież siła oddziaływania tej postaci nie jest mała. Przez 10 lat z lepszym lub gorszym skutkiem spotykaliśmy się na Dniach Tischnerowskich (organizowanych nie tylko w Krakowie), powstało archiwum pism Tischnera, dobrze zapowiadający się Instytut, rodzina Szkół Tischnerowskich, której spotkań i konferencji nie zliczę. Postać Tischnera wciąż przyciąga - jest to jednak przyciąganie dziwnie mało płodne, jakby ten wspólny mianownik Tischnerowskiego spojrzenia na świat nie wystarczał, by pociągnąć do działania. Dni Tischnerowskie stają się coraz mniej okazją do spójnej debaty, a coraz bardziej świętem ku czci Mistrza. Archiwum imponuje zasobem dokumentów, ale czy przyciąga badaczy, którzy zrobiliby z nich zauważalny użytek? Instytut Myśli Józefa Tischnera wykonał ważną pracę, wydając kilka znakomitych książek i niskonakładowe anglojęzyczne pismo - ale przez lata nie zdołał przyciągnąć do siebie młodych badaczy, którzy podjęliby próbę wyjścia z myślą Tischnera w świat.

Dzisiaj naprawdę wielką nadzieję budzą w moim przekonaniu Szkoły Tischnerowskie. Rosnące w niezwykłym tempie środowisko nauczycieli na poważnie biorących sobie do serca myślenie Tischnera to rzecz zupełnie wyjątkowa i godna szacunku. Miejmy nadzieję, że ślady pozostawione przez Księdza Profesora w umysłach tysięcy młodych ludzi staną się z czasem ważnym impulsem do zmiany naszego spojrzenia na sprawy religii i świata. Może po prostu jeszcze nie przyszedł ten czas. "Chrześcijaństwo jest dopiero przed nami...".

Michał Bardel (ur. 1976) jest wykładowcą filozofii w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera, redaktorem naczelnym miesięcznika "Znak".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Słuchajcie Tischnera (26/2010)