Adwent. Sztuka czekania

Adwent ujawnia paradoks życia: tylko akceptacja rzeczywistości umożliwia prawdziwą jej zmianę.

21.11.2022

Czyta się kilka minut

Na Podlasiu przetrwała wielowiekowa tradycja adwentowej gry na ligawkach. Trojanówka, grudzień 2015 r. / SŁAWOMIR OLZACKI / FORUM
Na Podlasiu przetrwała wielowiekowa tradycja adwentowej gry na ligawkach. Trojanówka, grudzień 2015 r. / SŁAWOMIR OLZACKI / FORUM

Przysłowia nie zawsze mówią prawdę. W tym roku okazało się, że nie zawsze do trzech razy sztuka. Trzeci raz zbliżamy się do końca roku ze sfrustrowanym pragnieniem – by znowu było normalnie, jak jeszcze całkiem niedawno, parę lat temu. Owszem, narzekaliśmy także i wtedy. Dzisiaj jednak widzimy: było wówczas może i niedoskonale, ale przecież nie najgorzej. Niech wróci.

Przez dwa poprzednie lata z utrudnionym przez maseczkę oddechem, ze smutkiem, żalem albo i ze złością stawialiśmy sobie pytania: kiedy (i czy w ogóle) będzie można jak dawniej, bez ograniczeń i obaw, podróżować, spotykać się, prowadzić biznesy?


PRZECZYTAJ TAKŻE:

ZUZANNA RADZIK: ŚWIĄT WASZYCH NIE CIERPIĘ. Wlokę się ku adwentowi z niechęcią. Choć tak zwykle lubię to radosne oczekiwanie, dziecięcą ekscytację, nie choinką i prezentami, tylko kontemplowaniem Wcielenia >>>>


Gdy zaś zaczęło wydawać się, że – dzięki szczepionkom i coraz łagodniejszym mutacjom wirusa – nadzieja na powrót do normalności ma szansę za niedługo się ziścić, tuż za naszą wschodnią granicą wybuchła wojna – Rosja najechała Ukrainę. Za wojną nadszedł jeszcze gorszy kryzys gospodarczy niż ten, który spowodował przybyły z Chin wirus. Więc znów wraca myśl, że nie jest jak dawniej, znowu lęk, tym razem przed bombą wystrzeloną przez socjopatycznych szaleńców, znowu troska: o ratę kredytu i cenę masła, znowu zmęczona tęsknota do względnej stabilizacji.

Różne słowa Pisma

Nie uniknie człowiek bólu – ze snu złudzeń przebudził się książę Siddharta i został Buddą. Zrozumiał, że ból rodzi się z pragnień – z tego, że czegoś nie mamy, a bardzo byśmy chcieli; lub z tego, że mamy coś, czego bardzo nie chcemy mieć. Gdy pragnąc oczekujemy, że – za moment, za czas niedługi, lub choćby na koniec – nasze pragnienie się spełni, do bólu braku dołącza się cierpienie frustracji. Uniwersalną prawdziwość odkrycia księcia Siddharty potwierdza Kohelet powtarzając jak refren: wszystko pod słońcem to marność, a dążenie do spełnienia ludzkich pragnień jest jak pogoń za wiatrem.

Skoro jednak oczekiwanie rodzi cierpienie, to jaki jest sens Adwentu – czyż jego sensem nie jest przypominanie, że każdy człowiek jest bytem oczekującym? Subtelna to kwestia i potrzeba wnikliwej uwagi i zdolności rozróżniania, o czym poucza nas także Nowy Testament: czekanie czekaniu nierówne.

Zwróćmy uwagę na fragment opowiadający o kryzysie, który spotkał Jana Chrzciciela. Bezkompromisowy prorok, który ochrzcił Jezusa w Jordanie i rozpoznał w nim Tego-Który-Miał-Przyjść, zaczyna wątpić w trafność swojego rozeznania znad rzeki: „przywołał do siebie dwóch spośród swoich uczniów i posłał ich do Pana z zapytaniem: »Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać (prosdokomen)?«” (Łk 7, 18-19; Mt 11, 3).

Różni ewangeliści umieszczają tę scenę w różnym kontekście. Wedle Łukasza następuje ona po uzdrowieniu przez Jezusa sługi rzymskiego setnika. Oficer sił okupanta wykazał się taką wiarą, o jakiej Jezus powiedział: „nie znalazłem podobnej u nikogo w Izraelu” (Łk 7, 9). Mateusz rozdziela poselstwo Chrzciciela od uzdrowienia sługi setnika najpierw przykładami wielu innych uzdrowień dokonanych przez Jezusa, a potem ustanowieniem przez Nazarejczyka kręgu Dwunastu i wysłaniem ich na misję głoszenia królestwa – rozesłanie, które Jezus poprzedza ostrzeżeniem przed nieuchronnymi prześladowaniami (por. Mt 8-10).

Jaki by nie był bezpośredni kontekst wysłania przez Jana do Jezusa dziwnego poselstwa, bez wątpienia było to jakieś wydarzenie, które nie zgadzało się z obrazem mesjasza, jaki Jan miał w głowie. Było to zapewne wyobrażenie boskiego pomazańca, który przybywając z mocą, da zwycięstwo Izraelowi nad rzymskim okupantem. Do tego wyobrażenia nie bardzo pasował ktoś, kto publicznie przyznawał, że Rzymianin może mieć większą wiarę niż pobożni Żydzi, ani ktoś, kto nie mógł uchronić swoich uczniów przed prześladowaniami. Dlatego właśnie Jan kazał swoim uczniom spytać, czy trzeba oczekiwać nadal, kogoś innego.

Warto zwrócić uwagę na słowo, którego używają tutaj ewangeliści (zarówno Mateusz, jak i Łukasz): prosdokao. Jak podają słowniki, znaczy ono: oczekiwać, spodziewać się; ale również: przypuszczać, sądzić, oceniać. Pochodzi ono z połączenia przedimka pros z terminem ­dokeuo. Znaczenie tego ostatniego związane jest mocno z posiadaniem własnych mniemań, poglądów, zamierzeń, postanowień, decyzji.

Ewangelie przedstawiają jednak bohaterów, którzy czekają na mesjasza inaczej. Spotykamy ich przy narodzinach, jak i przy śmierci Jezusa. Przy narodzinach obecny jest pewien starzec: „A żył w Jerozolimie człowiek imieniem Symeon. Był to człowiek prawy i pobożny, wyczekiwał (prosdechomenos) pociechy Izraela, a Duch Święty spoczywał na nim” (Łk 2, 25). Przy śmierci – Józef z Arymatei, o którym czytamy: „Pod wieczór już, ponieważ było Przygotowanie, czyli dzień przed szabatem, przyszedł Józef z Arymatei, poważny członek Rady, również wyczekujący (prosdechomenos) królestwa Bożego. Śmiało udał się do Piłata i poprosił o ciało Jezusa” (Mk 15, 42-43).

Czekanie tych dwóch opisane jest innym słowem niż to, które pojawia się w pytaniu Jana Chrzciciela. Obaj określeni są imiesłowem prosdechomenos. Pochodzi on od czasownika prosdechomai, który – choć może się wydać podobny do prosdokao – ma jednak inne znaczenie. Owszem, wśród jego dopuszczalnych przekładów na język polski znajdziemy także terminy „oczekiwać”, „spodziewać się czegoś”. Ale, że jest to inne oczekiwanie niż to, o które pyta Jan Chrzciciel, wskazuje także fakt, że ­prosdechomai można tłumaczyć również słowami: przyjąć gościnnie, życzliwie, uznać argument, dopuścić, być zdolnym, a nawet – zawrzeć przymierze. Podobne sensy zawiera w sobie dechomai (od którego ­prosdechomai pochodzi). Tu pojawiają się nawet możliwości: pochwalić, zaaprobować, a nawet – przebaczyć. Owszem, w niektórych kontekstach można go użyć na oznaczenie stawiania oporu. Ale nawet ta ostatnia możliwość przekładu wskazuje raczej na postawę wytrwałości niż jakiejś gwałtownej reakcji.

Dwa czekania

Czekać zatem można na co najmniej dwa sposoby. Pierwszy z nich kierowany jest oczekiwaniami – mniej lub bardziej określoną wizją, jak to, na co czekamy, ma wyglądać. Stawiamy wówczas nadchodzącej przyszłości pewne wymagania, nasze pragnienia domagają się od niej tego, a nie czegoś innego – a my im na to pozwalamy, idziemy za nimi.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

O. WACŁAW OSZAJCA O ADWENCIE: Szkoda czasu na czekanie, każda chwila jest ostatnią i zarazem pierwszą. Nierozsądnie jest mówić, że skoro ja się skończę, to i świat się kończy >>>>


Ten sposób czekania tylko pozornie skupiony jest na przyszłości. Wszelkie bowiem koncepcje, które mamy – zatem także wszelkie pomysły na temat przyszłej rzeczywistości, jaka ma być – zbudowane są na bazie dotychczasowych doświadczeń. Nasze poglądy są rezultatem procesów poznawczych, w których korzystaliśmy z danych należących już do przeszłości.

Podobnie jest z naszymi pragnieniami. Wiele z nich jest ściśle związanych z nawykami wyuczonymi poprzez dotychczasowe działania aktywujące mózgowy układ nagrody. Lubimy to, co nauczyliśmy się lubić...

Owszem, posiadamy również pragnienia, które nie są ściśle indywidualne, lecz uwarunkowane kulturowo lub biologicznie – mamy je, bo jesteśmy ludźmi żyjącymi w określonej wspólnocie. Lecz przecież źródłem tych pragnień i oczekiwań jest przeszłość jeszcze bardziej miniona niż nasze dotychczasowe życie. Kultura to doświadczenia zdobyte nie przez lata, lecz dziesięciolecia i wieki. Biologia naszego gatunku i w niej zakorzenione pragnienia zostały ukształtowane przez trwający przez niezliczone pokolenia ewolucyjny proces, a większość z nich lepiej pasuje do warunków życia w jaskini niż w bloku na miejskim osiedlu. Można powiedzieć: dzisiejsze moje oczekiwania są lustrem przeszłości – indywidualnej, społecznej i gatunkowej.

Jeśli mamy się zwrócić naprawdę ku przyszłości, potrzebny jest inny rodzaj czekania – bez oczekiwań, takie jakie było udziałem Symeona czy Józefa z Arymatei. Czekania z umysłem dziecka – jak określa to Jezus, albo początkującego – wedle mistrzów Zen. Jak mawiał jeden z tych drugich – Shunryū Suzuki – „w umyśle początkującego jest wiele możliwości, w umyśle eksperta – kilka”. Dlatego trafnie zauważa Ewangelia Tomasza: „człowiek u kresu swych dni nie zawaha się pytać siedmiodniowego dziecka o miejsce życia – i będzie żył” (EwT 4).

Autorowi tego ostatniego zbioru powiedzeń Jezusa chodziło zawsze o życie wewnętrzne – również i w tym fragmencie. I starzec, i niemowlę są elementami symboliki, która wskazuje na zachodzące w nas duchowe procesy: jest w nas część doświadczona, starcza; jest także wewnętrzne dziecko. By znaleźć miejsce życia, trzeba, by ta pierwsza część „pytała” tej drugiej, tj. byśmy byli gotowi zostawić dotychczasową wiedzę, poglądy, koncepcje i popatrzeć na rzeczywistość świeżym spojrzeniem.

Taki właśnie był Symeon u kresu swych dni. Był w stanie zapomnieć o krążących w pobożnych jerozolimskich kręgach wizjach mesjasza i rozpoznać przychodzącego w dziecku biedaków z ­galilejskim akcentem. Był też w stanie dostrzec, że los rozpoznanego jako „światło na oświecenie pogan i blask ludu Izraela” (Łk 2, 32) nie będzie wiódł przez społeczny sukces i militarne zwycięstwa, lecz ścieżką cierpienia (którego świadkiem będzie matka, przynosząca dziś niemowlaka do Świątyni).

Taki również był Józef z Arymatei – zdolny do wyzwolenia się od dominujących w faryzejskich kręgach przekonań, że „przeklęty jest każdy, którego powieszono na drzewie” (Ga 3, 13, por. Pwt 21, 23), i w konsekwencji gotowy wykupić od Piłata ciało ukrzyżowanego Jezusa i z czcią go pochować.

Przyjęcie ciemnej strony

Warto tu zauważyć, iż ten sposób czekania na przychodzące panowanie Boga obejmuje w sobie nie tylko elastyczność poznawczą dziecięcego umysłu, ale również otwartość na aspekty rzeczywistości, które są dla nas trudne, gdyż frustrujące żywione przez nas pragnienia, a nawet niepozwalające na realizację jakichś naszych fundamentalnych potrzeb. Innymi słowy – czekanie bez oczekiwań na panowanie Boga obejmuje umiejętność, która w dialektyczno-behawioralnym treningu umiejętności dla osób emocjonalnie ­wysokowrażliwych nazywa się radykalną akceptacją. Choć stopniem emocjonalnej wrażliwości różnimy się, to – jak sugerują ewangeliczne teksty – umiejętność radykalnej akceptacji potrzebna jest z duchowych przyczyn: jest warunkiem otwarcia na Boże królowanie.

Akceptacja (słowo pochodzące z łaciny) oznacza przyjęcie. Jak ­prodechomai: przyjąć (z życzliwością), uznać i dopuścić; pozwolić, by było. Radix zaś to po łacinie korzeń. Radykalna – znaczy sięgająca do korzeni: korzeni naszej tożsamości i korzeni świata. Nie zawsze akceptujemy w taki – radykalny – sposób. Bywa, że przyjmujemy otaczającą nas rzeczywistość – ale nie do końca, niecałą. Z aktu przyjęcia wyłączamy niektóre jej aspekty, wymiary, elementy. Czasami robimy to jawnie, czasami zaś dokonujemy manipulacji: koncentrujemy uwagę (swoją i innych) na tej części rzeczywistości, którą – naprawdę – akceptujemy. Jednocześnie odwracamy świadomość od tego, co niechciane i odrzucane – jakby udając (także przed sobą), że niechcianego nie ma.

Bywa też, że w akceptacji nie sięgamy do korzeni samych siebie: przyjmujemy, co przychodzi, mówimy: niech będzie, ale gdzieś pod spodem tli się w nas niezgoda, napięcie, konflikt, nieuświadomiona chęć zmiany.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

KRZYSZTOF KRZYWANIA: CZAS ŚWIĘTY. Zamykam oczy. Próbuję przywołać Go, choć wiem, że On tu był, jest i będzie do końca. Otwieram oczy, patrzę na twarz pani G., wsłuchuję się w jej coraz płytszy, przerywany długimi okresami bezruchu oddech >>>>


Gdy spotykamy się z rzeczywistością niosącą cierpienie, radykalna akceptacja nie jest łatwa. Rzadko kiedy stać nas na nią od razu. Jest raczej rezultatem dłuższego procesu. Jego pierwszym etapem jest uznanie faktu, że nasze otwarcie na rzeczywistość jest filtrowane i zawężane przez oczekiwania, które mamy. A zatem, że potrzebny jest świadomy wysiłek uważności – na to, co dzieje się w nas, i na to, co wokół nas się staje.

Świadomy wysiłek uważności pozwala dostrzec – to jest moment kluczowy – gdzie nasze oczekiwania i świat wokół nas nie pasują do siebie, gdzie powstaje napięcie, w jakich sytuacjach rodzi się w nas frustracja, żal, smutek, rozczarowanie. W kolejnym kroku możemy zobaczyć, że bardzo często tamte reakcje przykrywamy agresją, gniewem – kierując go na świat i – nierzadko – także na siebie. Robimy tak nie przypadkiem, choć nieświadomie. Z gniewem bowiem zasadniczo łatwiej nam sobie radzić, dodaje nam energii, gniewne reakcje dają poczucie sprawstwa. Podłożem gniewu są też najczęściej osądy – a źródłem tych: zawiedzione oczekiwania.

Radykalna akceptacja – właśnie przez swoją radykalną całościowość – nie wyklucza także i naszych reakcji, które zwykle klasyfikujemy jako negatywne: smutku, lęku czy gniewu. Przyjmuje wszystko, lecz nie jest zimną beznamiętnością. Nie jest jej wszystko jedno. Gdy tracimy – uznaje stratę. Pozwala nam na w pełni świadome przejście procesu żałoby. Nie tłumi płaczu, choć nie daje się zagarnąć rozpaczy. Patrzy z czułością na fale bólu i żalu. Nie walczy z nimi i nie próbuje ich wzburzyć. Pozwala, by się uspokoiły we właściwym dla nich czasie.

Radykalna akceptacja dostrzega także to, co nas cieszy. Przyjaźnie przyjmuje naszą przyjemność – tak dotyku, jak ducha, tak dziko gwałtowną radość, jak zrównoważone zadowolenie.

Nie wyklucza także naszych koncepcji i oczekiwań, które w procesie akceptowania zdają się być przeszkodą. Przyjmuje wszystko, nie sądzi niczego – także rodzących się w nas osądów. Idzie za radą Jezusa: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni” (Łk 6, 37). A więc nie sądzi, przyjmuje, próbuje zrozumieć – odnaleźć ­Logos ukryty w osnowie stworzenia.

Nie jest także biernością – zawiera przymierze z potrzebą działania, a także z samym działaniem. Wszak widzi niedoskonałość świata. Oraz ukryte w niej ziarna rozwoju. Można powiedzieć: jest przenikliwą diagnozą, warunkiem koniecznym skutecznej zmiany. Będąc czekaniem na panowanie Dobra, które i już, i dopiero nadchodzi, nie niknie, kiedy działamy. Jest nie tylko diagnozą, lecz także czuwaniem przy łóżku chorego, zażyciem lekarstwa, obserwacją, czy działa. Tak działał Józef z Arymatei: przyjął śmierć Jezusa, wykupił ciało, złożył do grobu. Poranek trzeciego dnia stał się możliwy.©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Filozof i teolog, publicysta, redaktor działu „Wiara”. Doktor habilitowany, kierownik Katedry Filozofii Współczesnej w Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie. Nauczyciel mindfulness, trener umiejętności DBT. Prowadzi też indywidualne sesje dialogu filozoficznego.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Sztuka czekania