Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Było skromniej, ale za to bardziej po ludzku. Chloé Zhao, reżyserka „Nomadland”, czyli wielkiego zwycięzcy tej gali, występowała w trampkach, Emerald Fennell odbierała nagrodę za scenariusz oryginalny dla „Obiecującej. Młodej. Kobiety” w zaawansowanej ciąży, a podziękowania i społeczno-polityczne odezwy brzmiały jakoś bardziej szczerze.
Wielkich zaskoczeń nie było – i bardzo dobrze. Jeśli chwilami miało się wrażenie, że Oscary przyznawał algorytm, to w większości przypadków się nie pomylił. „Nomadland” (najlepsza produkcja roku, reżyseria i główna rola Frances McDormand) jest filmem spełnionym. Odbija się w nim nie tylko Ameryka jako kraj przymusowych nomadów, ale i, chcąc nie chcąc, cała nasza okołopandemiczna niepewność jutra. Przy tym obraz, który jest tak blisko życia, blisko ludzi, który upomina się o ich godność, operuje muśnięciami, a nie nośnymi hasłami.
93. edycja Oscarów przejdzie do historii z wielu powodów. Zhao to raptem druga reżyserka, która doczekała się złotej statuetki. Nigdy zresztą nie było tak równościowo i różnorodnie, co widać choćby w nagrodach za drugi plan (Afroamerykanin Daniel Kaluuya w „Judas and the Black Messiah” i Koreanka Yuh-Jung Youn w „Minari”). Targowisko próżności uhonorowało także organizacje humanitarne i, o dziwo, nie czuło się w tym geście hipokryzji. Również tradycyjne „in memoriam” miało w tym roku mocniejszy wydźwięk.
Trochę jednak zabrakło odwagi. „Na rauszu” Thomasa Vinterberga (najlepszy film zagraniczny), a zwłaszcza „Czego nauczyła mnie ośmiornica” Pippy Ehrlich i Jamesa Reeda (najlepszy dokument) to wybory raczej „bezpieczne”. Jeśli jednak celem tego przewidywalnego show miała być promocja filmów przed ponownym otwarciem kin, to spełniło ono swoją rolę. Przede wszystkim obudziło tęsknotę za normalnością, bo przecież pełne sale kinowe są jej częścią. ©