Zbójecki język

Robert Walser uważał, że schlebianie gustom odbiorców jest najgorszym grzechem, jaki może popełnić artysta.

25.05.2020

Czyta się kilka minut

Nastoletni Robert Walser w Zurychu,  ostatnia dekada  XIX w. / AKG / EAST NEWS
Nastoletni Robert Walser w Zurychu, ostatnia dekada XIX w. / AKG / EAST NEWS

W jednym z opowiadań Walsera bohater zasypywany jest pytaniami o nową powieść. Wszyscy spodziewają się, że wreszcie ją opublikuje, sam to zapowiedział. Bez wielkiej powieści z pokrzepiającym przesłaniem nigdy nie zasłuży przecież na miano wybitnego twórcy. Bohater najpierw obficie się tłumaczy, ostatecznie jednak postanawia dać drapaka: „położyłem kres tej męczącej, nieznośnej sytuacji, pewnego dnia mianowicie poniekąd ulatniając się i wyjeżdżając” (przeł. Małgorzata Łukasiewicz).

Sam Robert Walser nie zawsze się ulatniał. W 1917 r. wydał niewielki zbiór opowiadań zatytułowany „Życie poety”. Niektóre z pomieszczonych w nim utworów nawiązywały do losów samego autora. Była w nich mowa o relacjach z najbliższymi (pisarz urodził się w szwajcarskim Biel w 1878 r.; miał pięciu braci i dwie siostry), o szkole (uważał ją za instytucję tłamszącą naszą energię życiową), o łazikowaniu (uwielbiał przechadzki i literaturę pikarejską), o pierwszych próbach literackich (początki jego twórczości obfitowały w skromne sukcesy, ale z czasem relacje z wydawcami i redaktorami pism bardzo się popsuły), o wojsku (był pacyfistą i podczas wojny robił wszystko, by uniknąć walki), wreszcie o kolejnych posadach (zmieniał je w niewiarygodnym tempie, imając się najprzeróżniejszych zajęć: od kopisty, przez urzędnika bankowego, aż po lokaja).

Książka przynosi obraz artysty, dla którego materiałem jest nie tylko język, ale też życie. Świadomie kształtuje swój wizerunek, ustawiając się w kontrze do społeczeństwa. Jest w ciągłym ruchu, by nikt nie mógł go przyszpilić, by nikomu nie udało się przypisać mu na stałe określonej roli. Tworzyć może tylko wtedy, gdy pozostaje wolny od wszelkich zobowiązań. Jedyną instancją, przed którą odpowiada, jest literatura.

Prócz zbiorów opowiadań i felietonów, a także tomików wierszy, Walser napisał dziewięć powieści, z których za jego życia wydano trzy. Resztę rzekomo zniszczył. Piszę „rzekomo”, gdyż pytany o to później, odpowiadał bez przekonania, zasłaniając się niepamięcią. Po jego śmierci (zmarł w Boże Narodzenie 1956 r. podczas spaceru) w pozostawionych przezeń papierach odkryto manuskrypt jednej z tych pięciu spisanych na straty powieści. Ukazała się dopiero w 1972 r. pod tytułem „Zbój”.

Najszybszy pisarz świata ma kłopoty

Trzeba było na nią tak długo czekać z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że na długie dziesięciolecia ­Walser popadł w zapomnienie.

W jego biografii można wyróżnić cztery ważne okresy. Pierwszy obejmuje lata 1905-13, które spędził w Berlinie. Był to czas najintensywniejszej aktywności literackiej i zarazem największych sukcesów wydawniczych. Współpraca z oficyną Bruno Cassirera nigdy nie układała się harmonijnie, jednak zaowocowała publikacją kilku książek. Drugi okres to lata 1913-21. Pisarz spędził je w rodzinnym Biel, do którego powrócił z poczuciem porażki. Nadal pisał bardzo dużo, ale były to przede wszystkim krótkie teksty – opowiadania i felietony – które ukazywały się najpierw w prasie, a następnie w książkach. Trzeci okres przypada na lata ­1921-29. Walser przeniósł się wtedy do Berna i właśnie tam w 1925 r. napisał „Zbója”.

Jego sytuacja materialna stawała się coraz gorsza. Nie mając stałej posady, publikując coraz mniej, walczył z nasilającą się depresją. W 1929 r. za namową siostry zgłosił się do kliniki psychiatrycznej w Waldau. Był to początek ostatniego – najdłuższego – etapu jego życia. Po trzech latach, wbrew swej woli, został przeniesiony do ośrodka opiekuńczego w miejscowości Herisau, gdzie przebywał do śmierci.

Jeśli w Waldau wciąż jeszcze tworzył, to w Herisau najprawdopodobniej porzucił wszelkie zajęcia literackie. Od 1936 r. dwa, trzy razy w roku odwiedzał go Carl Seelig, szwajcarski pisarz i wydawca. Wielokrotnie pytał Walsera o jego pisarstwo, ten jednak konsekwentnie powtarzał, że w Herisau jest po to, by chorować, a nie po to, by zajmować się literaturą. Co prawda pensjonariusze przytułku twierdzili, że widywali go notującego coś na skrawkach papieru, ale nikt nie odnalazł tych zapisków. Przez długi czas Seelig był jedynym – na dodatek chimerycznym – promotorem Walsera. Przejął jego spuściznę i zabezpieczył ją, jednak niechętnie dopuszczał do niej badaczy.

To nie wszystko. „Zbój” ukazał się tak późno również dlatego, że zawierający go manuskrypt był trudny do odcyfrowania. Seelig znalazł w prywatnym archiwum pisarza 526 kartek, zazwyczaj niewielkich rozmiarów, powstałych jeszcze przed przenosinami do Herisau. Były to bilety wizytowe, kawałki gazet, kopert i opakowań. Wszystkie pokryte drobnym maczkiem. Wydawca uznał, że to wynaleziony przez Walsera szyfr, dowód jego choroby psychicznej. Na szczęście postanowił kilka karteczek zaprezentować na łamach czasopisma „Du” w postaci powiększonych faksymiliów. Jochen Greven, podówczas doktorant, później redaktor pism Walsera, zdołał odcyfrować zreprodukowany tekst. Okazało się, że został zapisany za pomocą uproszczonego alfabetu, którym na obszarze niemieckojęzycznym posługiwano się od średniowiecza do XX w.

Litery, nanoszone przez Walsera za pomocą ołówka, miały od jednego do dwóch milimetrów wysokości. Odcyfrowanie wszystkich materiałów zajęło przeszło dekadę. Dokonali tego Bernhard Echte i nieżyjący już Werner Morlang, który przed laty gościł na Festiwalu Conrada. „Zbój” zajmował 24 strony większego formatu.


Odkrycie „metody ołówkowej”, wymagającej wszak niewolniczego skupienia wzroku i morderczej precyzji ręki, dało mu przestrzeń wolności, pozwoliło pisać „bardziej marzycielsko, spokojniej, wygodniej, rozważniej”, a praca tą metodą ofiarowała mu „osobliwe szczęście”. Fizyczność pracy pisarza staje się częścią znaczenia tekstu: utwór tak zapisany przestaje być neutralną formą przekazu treści – Magda Heydel o mikrogramach Roberta Walsera >>>


 

Dlaczego Walser pozostawił niektóre ze swych tekstów w takiej postaci? W liście do szwajcarskiego pisarza i tłumacza Maksa Rychnera z 1927 r. wyjaśniał, że w pewnym momencie pisanie piórem zaczęło go męczyć. Wcześniej słynął z nienagannej kaligrafii, dzięki czemu różne urzędy zatrudniały go w roli kopisty. Jednak doświadczył blokady pisarskiej, którą nazwał „skurczem ręki”. Tekst zanotowany piórem jawił mu się jako skończony, a skończoność ta wywoływała w nim popłoch. Obawiał się, że ktoś zapozna się z jego dziełem w postaci, której on sam nie uznał za doskonałą.

Od blokady wywołanej przez to poczucie zdołał się uwolnić dopiero wtedy, gdy zaczął pisać ołówkiem. Tłumaczył Rychnerowi, że wydłużyło to proces twórczy. W okresie berlińskim uchodził za najszybszego pisarza świata. Zdania wylewały się z niego strumieniami, dzięki czemu sporych rozmiarów powieść mógł stworzyć w ciągu kilku tygodni. Od 1917 r. wszystko najpierw notował ołówkiem, a dopiero później wybrane kawałki przepisywał na czysto i wysyłał do druku.

Paradoksalnie, im dłużej trwał proces twórczy, tym większą swobodę czuł Walser, co miało wpływ na formę jego tekstów. Eksperymentował w najlepsze. Zaczynał od pojedynczego słowa lub zdania, za pomocą którego próbował ­uchwycić pewne wrażenie, na przykład sposób, w jaki promienie słońca padają na liście drzewa, a następnie, gnając za skojarzeniami, zmierzał w nieprzewidywalną stronę.

Wydawcy i redaktorzy pism, przerażeni tą absolutną swobodą, zaczęli odmownie odpowiadać na jego propozycje. Jeden z nich przesłał pisarzowi listy od czytelników, którzy grozili rezygnacją z prenumeraty, jeśli redakcja nie przestanie drukować tych „nonsensownych wypocin”. Walter Benjamin napisał, że każde ze zdań Walsera ma tylko jeden cel: sprawić, abyśmy zapomnieli o poprzednim. Tego ani redaktorzy, ani czytelnicy nie byli w stanie znieść.

Pisarz nie poddawał się jednak i nie schodził z obranej drogi. W liście do Maksa Broda, który pod koniec lat 20. wciąż był gotów publikować jego teksty, wyznał, że lepiej się „chełpić niż płaszczyć”. Czy kiedykolwiek na poważnie myślał o wydaniu „Zbója”? Nie wiem. Niektórzy krytycy twierdzą, że w miesiącach poprzedzających pisanie mógł fantazjować o wielkim powrocie, który umożliwiłaby mu powieść psychologiczna poruszająca ważkie kwestie związane z nowoczesnym życiem, ale po napisaniu kilku pierwszych stron musiał dojść do wniosku, że znów go poniosło.

Zbój o smętnym obliczu

„Edith go kocha. Więcej o tym potem”. Tak zaczyna się ta osobliwa opowiastka, której nie można nawet z czystym sumieniem nazwać powieścią, gdyż jest całkowicie rozwichrzona formalnie. Jednak czytelnik nic jeszcze o tym nie wie, myśli więc sobie tak: w porządku, mam zatem do czynienia z historią miłosną, a szczegóły związane z uczuciem żywionym przez Edith narrator przedstawi mi za chwilę. Ten ostatni rzeczywiście podejmie temat miłości, ale zrobi to dopiero wtedy, gdy zapomnimy, na co czekaliśmy. Będzie obiecywał, zwodził, kluczył i wykonywał spektakularne językowe piruety, przekonując od czasu do czasu, że naprawdę musi tak postępować.

Gdyby snuł opowieść w inny – bardziej uporządkowany – sposób, nikt nie zechciałby za nim podążać. Jest to perfidna zmyłka. Czy jeśli po kilku stronach mam dość, to znaczy, że lubię nudną literaturę? Czy powinienem brnąć w ten tekstowy labirynt, którego twórca pozostawił tak wiele znaków, że zaczynają mi się mienić w oczach? No cóż, każdy odpowiada za siebie. Ja nie dałem tak łatwo za wygraną.

Z lektury całości można wyciągnąć następujące wnioski. Historię opowiada bezimienny narrator, który przedstawia się nam jako pisarz. Bohaterem jest tytułowy zbój, również bezimienny, nazywany poetą. Łączy ich dziwna relacja. W niektórych fragmentach narrator prezentuje bohatera jako swojego podopiecznego i zapewnia, że ma nad nim kontrolę, co jest ważne, gdyż zbój źle się prowadzi i przez lokalną społeczność uznawany jest za łotrzyka. Jednak gdzie indziej daje nam do zrozumienia, że to on jest zbójem, a przynajmniej że postępuje równie niecnie jak tamten.

Na czym ta niecnota polega? Otóż główny bohater spędza czas na włóczędze i psotach. Nikt nie może go rozgryźć. „Lokalna społeczność” to mieszkańcy Berna, do którego zbój przybył przed kilkoma laty. Był wtedy w złym stanie psychicznym: dręczył go niepokój, słyszał jakieś głosy i wydawało mu się, że jego życie dobiegło końca. Ale podreperował zdrowie, odzyskał siły i zaczął się panoszyć po okolicy. Raz prowokuje i dokucza, innym razem nie reaguje na zaczepki i udaje, że nie słyszy kierowanych pod jego adresem uwag czy próśb. Jest kochliwy, wciąż ugania się za kobietami, ale kochliwość ta przejawia się niemal wyłącznie pod postacią efektownych wyznań.

Z rzucanych przez narratora przy tej czy innej okazji półsłówek możemy się domyślić, że ma fantazje homoerotyczne, nie sposób jednak dociec, czy je realizuje. Odczuwa radość, usługując innym, choć robi to tylko pod warunkiem, że nie jest traktowany z góry. Gdy bowiem ktoś próbuje do czegoś go przymusić, natychmiast się buntuje. Jeśli chodzi o twórczość literacką, to postępuje jak rabuś (w ten sposób można alternatywnie przełożyć oryginalny tytuł książki: „Der Räuber”), gdyż podkrada zdania wypowiedziane przez innych i wydarzenia, w których nie brał udziału, zawłaszcza też wrażenia, a potem włącza je do swych utworów.

Jego bardziej urojona niż realna relacja z Edith kończy się tragikomicznie: dziewczyna rani go z pistoletu podczas publicznego wystąpienia, które zostało przezeń zamierzone jako wielkie wyznanie miłości. Na końcu nie ma zatem uwznioślającej śmierci. Edith zabija zbója „tylko trochę”, by rozładować napięcie, które wezbrało w przedstawicielach lokalnej społeczności.

Doprawdy można się pogubić w tym gąszczu wątków, w tej labiryntowej formie narracji, w tym skrzącym się znaczeniami języku, ale Walser doskonale wiedział, co robi. Niektórzy krytycy uznali w 1972 r. jego utwór za objaw rozwijającej się schizofrenii (z taką diagnozą pisarz został przyjęty do zakładu w Waldau). Uważam, że to nietrafna opinia. Jak napisała Susan Bernofsky, amerykańska tłumaczka Walsera, szaleństwo jest jednym z tematów tej opowiastki, ale nie jest odpowiedzialne za jej formę.

Zbój to groteskowa wersja Karola ­Moora, postaci z młodzieńczego dramatu Schillera „Zbójcy” (1781). Sztuka opowiada o człowieku, który traci wszystko w wyniku rodzinnego spisku (zdradza go brat). Zdesperowany Karol wiedzie żywot banity z grupą tytułowych zbójców. Próbuje zmienić obowiązujący porządek rzeczy, ale jego starania kończą się fiaskiem. Brat popełnia samobójstwo, ojciec umiera, dowiedziawszy się, jakie przewiny ma na swym koncie syn, narzeczona na własną prośbę ginie z jego ręki, gdy okazuje się, że Karol nie może porzucić bandy, ponieważ złożył przysięgę, a na końcu bohater oddaje się w ręce władz. U Schillera walka toczy się o wolność, którą odbiera nam niesprawiedliwa maszyna społeczna.

Walser uwielbiał dramat weimarskiego poety. Uważał, że jest utkany z „doskonałych kłamstw”, które leżą u podstaw najlepszej literatury. Jako piętnastolatek został sportretowany przez swojego brata, Karla Walsera, w stroju Moora. Po latach młodzieńcza fascynacja musiała się pisarzowi wydać naiwna. Z żalem, bo z żalem, ale jednak uznał, że w nowoczesnym świecie nie ma miejsca ani dla takich postaci, ani dla takich opowieści. Walczącego o wolność rewolucjonistę zastąpił hultajem, wywrotowca zmienił w chuligana. Dlaczego jednak obsadził w tej roli pisarza? Bo czuł, że jego literacki temperament, jego postawa wobec świata są dla nowoczesnego społeczeństwa nazbyt ekscentryczne.

Ludzie, wśród których się poruszał, aż nadto wyraźnie dawali mu do zrozumienia, że ekstrawagancje są do przyjęcia tylko wtedy, gdy występują w niewielkich dawkach i w przeznaczonych do tego rewirach rzeczywistości. Ekscentryczność totalna odsyłana była do kliniki psychiatrycznej.


Czytaj także: Twórczość Roberta Walsera jest zapisem pewnej choroby, a zarazem próbą wyjścia z niej - choroby toczącej nieledwie całą literaturę nowoczesną, na wskroś melancholijną


 

Bernhard Echte nazwał Walserowskiego bohatera „zbójem o smętnym obliczu”. Jak Don Kichot, który pod wpływem lektury romansów postanawia zostać rycerzem w nierycerskich czasach, stając się dla innych pośmiewiskiem, tak zbój próbuje żyć przeterminowaną formą życia, za co zostaje potępiony i wyszydzony, a nawet trochę zabity. W jednym z listów Franz Kafka porównuje Walsera do konia, który zamiast biec w wyścigu, zaczyna podskakiwać, zrzuca swojego jeźdźca, a potem biega bezładnie. Ktoś taki, pisze Kafka, nie nadąża za regularnymi skokami czasu, nigdy nie dogoni peletonu, włóczy się tu i tam, oddając się aktywnościom uznawanym przez innych za bezwartościowe.

Walser marzył o dniu, w którym dzięki roztańczonej mowie wszyscy będą mogli swobodnie zmieniać tożsamość, spełniając się bez reszty w nieustannej metamorfozie. W 1925 r. postanowił się z tym marzeniem pożegnać. „Zbój” jest elegią napisaną na cześć zadumanej bezmyślności. Zadumanej, bo boleśnie przeświadczonej o tym, że nie ma już dla niej miejsca. ©℗

The referenced media source is missing and needs to be re-embedded.

Robert Walser, ZBÓJ, przeł. Małgorzata Łukasiewicz, PIW, Warszawa 2020

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodzony w 1978 r. Aktywista literacki, filozof literatury, eseista, redaktor, wydawca, krytyk i tłumacz. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada. Redaktor działu kultury „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2020