Zazdrość i pasta

Kto za życia nigdy nie zazdrościł, ten człowiekiem nie był ni razu, jak może napisałby Mickiewicz, gdyby sam wiedział, co to zazdrość.

18.01.2011

Czyta się kilka minut

/ fot. Jean Gaumy / Magnum / EK Pictures /
/ fot. Jean Gaumy / Magnum / EK Pictures /

7 rano

Kot się przeciąga, ja też. Kaloryfery świszczą, strzelają, prychają (bo na parę, nie na wodę). B. mówiła: huta pracuje. No, jak pracuje, to trzeba ją naśladować. Kot je Beef Feast in Roasted Beef Flavor Gravy, ja ledwo croissanta z kawą, ale nie myślę wcale o tym rogaliku, tylko o tym, co przeczytałem przed zaśnięciem, zanim się świat całkiem zapadł i - na szczęście - zmartwychwstał rano.

ZOBACZ: Michał Paweł Markowski laureatem nagrody im. Kazimierza Wyki >>

A przeczytałem to: "O ile Atanazy zazdrościł trochę Łohoyskiemu maski hrabiego, mocą której był on czymś, choćby w Almanachu Gotajskim, o tyle Jędruś zazdrościł (również trochę) sławy Zieziowi i skrycie cierpiał nad tym, że jest tylko »turystą wśród ruin«. Obu im zazdrościł Sajetan Tempe, że mogli być właśnie tymi nieokreślonymi stworami, podczas kiedy on musiał (koniecznie musiał) być społecznym działaczem; a wszystkim trzem razem zazdrościł Chwazdrygiel, marząc w głębi duszy o wyrwaniu się z naukowej pracy w życie społeczne lub sztukę. Ale wszystko przechodziła zazdrość księdza Hieronima, tak wielka, że aż nieuświadamiana i do niepoznania przetransformowana w żarliwość nawracania i naznaczania nieznośnych pokut". To oczywiście Witkacy, "Pożegnanie jesieni".

Witkacego czyta się trudno, bo monotonnie: ciągle powtarzają się te same tematy, te same postaci, te same zdania. Ale od czasu do czasu, nieoczekiwanie, w miejscach, które byśmy już chętnie spisali na straty, miejscach jałowych i nieznaczących, pojawia się wielki fragment, jak ten, przed chwilą zacytowany, w którym Witkacy porzuca cały swój arsenał filozoficzno-retoryczny i mówi nie od siebie, a może nawet zaczyna mówić od niesiebie.

Więc Witkacy mówi tak: świat nie opiera się na miłości, lecz na zazdrości. To zazdrość ludźmi kieruje, nikt nie jest od niej wolny, ona ustala relacje między ludźmi, ona - wbrew Dantemu - porusza słońce i gwiazdy. Ale czym jest zazdrość? Czy tylko czymś takim, co cię trafia, gdy twój ukochany jest z kimś innym? Skąd!

Zazdrość, jak rozumie ją Witkacy, jest pragnieniem bycia gdzie indziej, bycia niesobą, bycia kimś innym. Każdy chce znaleźć się w innym miejscu, inną dla siebie znaleźć zasadę istnienia.

Okropne? Może, ale tylko wtedy, gdy założymy, że człowiek zawsze jest taki, jaki jest, zaokrąglony, skończony i niezmienny. Powiada się: zgódź się na to, co jest, zaakceptuj siebie samego, takiego, jakim jesteś, przyjmij wszystko z pełną afirmacją i akceptacją. Finfa! Witkacy pisze dalej: czyż to, że nikt nie jest zadowolony z własnego losu, nie jest prawem, dzięki któremu "w ogóle coś się dzieje we wszechświecie"?

Witkacy rozumuje w sposób heglowski: czysty byt (czyli to, co jest) i czysta nicość (to, czego nie ma) są tym samym. Żeby byt się od niebytu odróżnił, musi się poróżnić sam ze sobą, musi być w tym bycie różnica, jakaś niezgoda, jakiś spór, coś musi się pojawić innego niż to, co zawsze już było. Nie może to, co jest, być ciągle takie same, nie możemy my być ciągle tacy sami, nie możemy zakleszczać się w sobie na zawsze, bo wtedy - oh, oh - nic z nas nie będzie, albo raczej Nic z nas właśnie będzie.

Kto jest, jaki jest, powiada Witkacy, tego nie ma. Bo być naprawdę - to chcieć być gdzieś indziej, kimś innym. Więc jeśli Atanazy zazdrości Łohoyskiemu, który zazdrości Smorskiemu, którym zazdrości Sempe, którym zazdrości Wyprztyk, to znaczy to tylko tyle, że być znaczy zazdrościć.

Oczywiście o zazdrości nie jest tu mowa w sensie najprostszym: że ktoś, kogo kocham, jest z kimś innym, że to ktoś inny jest w tym miejscu, w którym powinienem być ja, że mnie nie ma tam, gdzie jest ktoś inny. Jeśli zazdrościć, to chcieć być kimś innym, a chcieć być kimś innym, to być człowiekiem (a nie kamieniem, jak mówił Heidegger), to znaczy to (i Witkacy to właśnie mówi od niesiebie), że być człowiekiem to zazdrościć. Hola, hola, powiedzą tu jednak niektórzy, ale przecież zazdrość to jest brzydka rzecz, paskudna przywara, degradujące uczucie. Tell me! Jakbym nie wiedział sam!

Ale jednak warto o zazdrości pomyśleć inaczej, jak Witkacy, zrozumieć, że bez niej każdy byłby taki sam ciągle, w tym samym miejscu by dreptał, jego wyobraźnia niezdolna by była do przenoszenia się w inne miejsca, włażenia w inne skóry, inne ciała, zamieszkiwania innych przestrzeni. Bo zazdrość to sprawa wyobraźni: rozbudzonej, nieuładzonej, nieopanowanej. Bo kto za życia nigdy nie zazdrościł, ten człowiekiem nie był ni razu, jak może napisałby Mickiewicz, gdyby sam wiedział, co to zazdrość.

Kot śpi na szezlongu. Ja idę do pracy.

7 wieczorem

Wracam z pracy. Co by tu zjeść? Wiem: Pasta with Anchovies, Currants, Fennel and Pine Nuts. Kot się przeciąga (bo spał pewnie cały czas, jak mnie nie było, głupi nie jest, nie będzie energii wydawał w samotności). Ja do roboty.

Najpierw kroję drobniutko fenkuł, czyli fennel. Nauczyłem się gotować w Ameryce, więc używam obcych (ale swojskich) nazw: cilantro, fennel, parsley, anchovy i tak dalej. Więc kroję fennel drobno (najpierw przystrzyżony z tej zielonej czupryny rzecz jasna), kroję też czosnkową cebulę, średniej wielkości, odkładam na bok. Biorę fileciki anchovy, czyli anchois, i drobniutko kroję, na oko, nie liczę ile, wyobrażam sobie tylko, że właśnie tyle będzie akurat (potem oczywiście się okazuje, że powinienem był więcej, ciekawe, zawsze się zrobi za mało, nie za dużo, nie wiem czemu). Potem otwieram puszkę z pomidorami, całymi bez skórki, i biorę cztery, dość twarde, kroję na kawałeczki, sok wypływa obficie. Patrzę dookoła, a tam już czekają orzeszki piniowe w maleńkim słoiczku i papryka słodka, szafran, suszone porzeczki. Pięknie.

Jezu, przecież wino nieschłodzone! Wkładam butelkę prostego Pouilly-Fuissé do zamrażarki i wracam do deski do krojenia. Tu cebula, tu fennel, tu drobniutko pokrojone fileciki anchovy. OK. Patelnia, oliwa, dobra oliwa Greek Gourmet, Nassopoulos Family, Owner’s Reserve. Smaczna (w ogóle trzeba smacznych oliw do smażenia używać, pozbyć się przesądu, że smażenie jest podrzędne, bo nie jest). Więc na patelnię tę rezerwę, na to cebula pokrojona cienko, fennel, anchovy. Mieszam. Dodaję pokrojone pomidory (zawsze ten sam problem: czy z deski, ze wszystkim, co do tej pory się tam kroiło, czy osobno, sterylnie? Oczywiście, że z deski, spływa ten palimpsest soczysty pięknie na patelnię, aż miło patrzeć), jak już się troszkę zmiękczy wszystko i przemiesza. Miękczy się, miękczy, parę minut.

Wino się chłodzi, kot wsuwa suche. "Jedno trzeba ci przyznać - mówi D. - robisz straszny bałagan w kuchni, jak gotujesz". To prawda, wszystkie kobiety mi to mówią. Więc bałagan straszny, kot się oblizuje, linguine już wkładam do garnka. Lubię okropnie grubsze nieco "pasty", Angel’s Hair owszem, ale tu nie. Mogłyby być perciatelli, ale nie było akurat. Więc linguine stoją prosto, potem miękną troszkę (największy cud kuchni: z twardego w miękkie, skandal w życiu codziennym, ale przecież - to dowód jasny - kuchnia z życiem nie ma nic wspólnego, to tylko produkcja fantazmatów; złą kuchnię łatwo poznać: zły kucharz nie zna słowa "fantazmat"). Dorzucam orzeszki piniowe, porzeczki suszone. Mieszam.

I teraz są dwie koncepcje gotowania: albo próbujemy, żeby śledzić, żeby czuwać, żeby się nie zbłaźnić, żeby nie polec na polu niechwały, albo też działamy za pomocą wyobraźni, nie sprawdzamy i tylko czekamy z niepokojem, czy jest jakaś odpowiedniość między tym, co się robi, i tym, co się czuje. Koncepcja pierwsza: próbować, śledzić, czuwać, panować nad wszystkim od początku do końca, niczego przypadkowi nie oddać, niczego nie wypuścić spod kontroli. I koncepcja druga: a w cholerę, dosypię jeszcze troszkę, zobaczymy na końcu, najwyżej się nie da zjeść, co mi tam przepis.

No więc gdzie ja? Po której stronie? Już chyba widać, czuć, że po drugiej, choć niczego jeszcze nie wypiłem. Ale czy to kwestia wyobraźni tylko? Nie, raczej także, może przede wszystkim, tego, że życia się nie da całkiem skontrolować, choćby się chciało. Niesłone? Cóż, to się dosoli (przysoli) na końcu. Niekwaśne? No to co? Nic nie musi być dokładnie tak, jak mówią przepisy; ba!, przepisy w ogóle nic nie mówią, one tylko udają, że mówią.

No i pasta! Och, jaka wspaniała. Zawsze kochałem, wypracowałem nawet swój własny sos (© MPM: dużo czarnych oliwek, por zamiast cebuli, Italian celery, dried tomatoes, pomidory, fennel, pomidory), ale dopiero Sycylia mnie zdruzgotała doszczętnie w sprawie pasty, czyli, jak to się mówi, makaronu.

Historia mojego świata dzieli się na różne okresy, idące wzdłuż i w poprzek, ale ta jest szczególnie znacząca i granica przebiega między pastą za bardzo dogotowaną i pastą al dente, "na ząb", chrupiącą, do jedzenia, a nie do połykania. Bo pastę trzeba gryźć, nie połykać, trzeba ją czuć w ustach, a nie pozbywać się jej od razu, żeby szybciej się najeść. Więc patrzę i widzę, że już moje linguine nabierają kształtu i teraz zaczyna się najlepsze. Odcedzam, ale najpierw odlewam szklaneczkę wody spod pasty, dodaję troszkę wiórków szafranu hiszpańskiego (całość pojemniczka waży 1 gram, jeszcze dwadzieścia takich pojemniczków i będę miał duszę), od razu nabiera to żółtego koloru (choć szafran wcale nie żółty, tylko złotawo-bordowy), transfiguracja świecka dokonuje się szybciutko, jak z bicza strzelił, spod pasty woda ma wspaniałą zawiesistość, aż się chce patrzeć, ale nie ma co patrzeć, trzeba działać.

Pasta odcedzona, na patelni substancja już pachnie niemożliwie (jak? czym? głównie anchovy, które przebiło siłą anyżową moc fennela, papryka się pięknie wpisała w palimpsest, słodycz porzeczek przełamana kwaśnością [Jezu, jak ja to lubię], pinia wszystko stonowała), więc trzeba już, już. Ale hola, hola! A gdzie parsley, gdzie parmezan? Czy Pouilly-Fuissé już zimne? Czy kot niegłodny?

Wszystko jest, wino zimne, kot się przeciąga. Teraz tak: pasta do garnka, substancja na pastę, szafran na substancję. I mieszanie na małym ogniu. Mieszanie, mieszanie, właściwie tu jest sekret gotowania: żeby razem, nie osobno (czasem jednak trzeba osobno, też dobrze, żeby się za bardzo nie zmieszało, żeby powietrze było pomiędzy, żeby się breja nie zrobiła, na talerzu i w życiu).

Więc mam: talerz, na talerzu pasta, na paście wszystko delikatnie popstrzone: czerwone, zielone, brunatne (to te porzeczki), delikatne, nieprzesadzone, akurat jak trzeba, do tego ten biały burgund, akurat jak trzeba, jem. Dużej delikatności rzecz. Jaka tam rzecz! Człowiek rzeczy nie je, więc co to jest właściwie? Gdzie umieścić jedzenie między człowiekiem i rzeczami? Ciekawy problem, zostawiam go innym, sam zjadam furę pasty i na dodatek dokrawam sobie pasztetu na deser (nie podaję przepisu, powiem tylko, że baranina nowozelandzka świetnie zrobiła, orzechy też, może trochę za dużo wątroby dałem, ale jednak chyba nie, pasztet to pasztet). Do tego sos kupiony w Sztokholmie na lotnisku, Patés?s, Rökta Delikatessen, idealny.

Co oglądam? "Hannah i jej siostry" Allena, po raz nie wiem który. I nadziwić się nie mogę, jak 25 lat temu Soho w Nowym Jorku było opustoszałe. Kot pije wodę z kranu w wannie, karmelki z solą pyszne, wina już nie ma, trzeba iść spać. Ale zanim świat się znów zapadnie, znów czytam Witkacego. "Hela (do Zosi): Ci mężczyźni to głupia banda. Za nic nie należy upaść tak nisko, aby ich na serio traktować". Mówiłem: najlepsze rzeczy Witkacy mówił od niesiebie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teoretyk literatury, eseista, krytyk literacki, publicysta, tłumacz, filozof. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada w Krakowie. Stefan and Lucy Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2011