Zakurzone złoto

Nad zdewastowanymi pozostałościami wschodniopruskiej cywilizacji agrarnej snuje się smętek biedy i bylejakości, na szczęście poprzecinany z rzadka zjawiskami wyjątkowymi.

13.07.2015

Czyta się kilka minut

 / Ricotta / fot. Profimedia / CORBIS
/ Ricotta / fot. Profimedia / CORBIS

Po własnym konkursie rzeźbiarskim urządzonym przez Kraków, mamy obecnie własny konkurs rysunkowy »Tygodnika Powszechnego« na »Typ polskiej dziewicy«”... Pierwsze słyszycie? Proszę nie wertować ogłoszeń w numerze; graficy, nim chwycą za ołówki, niech się zastanowią, czy będzie im się chciało powalczyć o sto rubli nagrody. Inna sprawa, że w 1885 r., z którego pochodzi ta notatka, były to poważne pieniądze. Mniej poważny był za to Bolesław Prus, gdy w swojej rubryce na łamach „Kuriera Warszawskiego” kpił z pomysłu: „Ponieważ my, inteligencja, nierównie lepiej znamy Sudan albo Afganistan aniżeli kraj własny, zwrot więc do swojskiego typu, choćby dziewicy, jest pomyślnym prognostykiem na przyszłość. Może po typie dziewicy przyjdzie nam ochota dowiedzieć się, jak wygląda typ naszego chłopa i rzemieślnika albo chaty, sprzętów i narzędzi gospodarskich?”.

Któryż z erudytów opisze wreszcie szarm księgozbiorów pogrzebanych na daczach stołecznej inteligencji? Marzy mi się sentymentalny esej (Janie Gondowiczu, słyszysz mnie?) o przekopywaniu zaschniętych warstw książek, które wywieziono na wieś – bo wyrzucić na śmietnik to w naszym plemieniu ciągle świętokradztwo. Sam nie dysponując własną chatą wakacyjną, snuję się po domach przyjaciół – wędrowny kucharz, guwernant i towarzysz niezbyt uczonych rozmów w jednym. W deszczowe popołudnia buszuję po ich półkach, łasy na zaskakujące zderzenia antykwarycznego chłamu ze szczerym, tyle że zakurzonym złotem.

Pośrodku Mazur, u przyjaciela, który od liceum zaskakuje mnie swą literacką wszystkożernością, dałem się wpierw skusić zbiorkowi opowiadań „Szaroniebiescy na tropie zbrodni”, licząc na smaczne obrazki z życia dzielnych milicjantów w walce z bimbrownictwem, rewanżyzmem i pokątnym handlem walutą. Niestety na Rakowieckiej nie znano w latach 60. imperialistycznego wynalazku docu-dramy i resortowi autorzy okazali się tyleż słuszni, co nieporadni. Bolesław Prus za to już sto trzydzieści lat temu wiedział wszystko o zabawnym, ale mądrym, lekkim, ale poważnym felietonie. I wpadłbym po uszy w lekturę „Kronik tygodniowych”, i śledził w nich losy konkursu na dziewicę, gdyby autor nie przypomniał, że w każdej okolicy warto trochę połazić po gumnie i odszukać „typ naszego chłopa”.

Cóż, nad zdewastowanymi pozostałościami wschodniopruskiej cywilizacji agrarnej snuje się smętek biedy i bylejakości, na szczęście poprzecinany z rzadka zjawiskami tym bardziej wyjątkowymi. Michelin na mapach turystycznych pewne atrakcje zamiast gwiazdkami kwalifikował kiedyś określeniem: „warte specjalnej podróży”.

Na ranczo Frontiera nieopodal Mrągowa jeżdżę specjalnie, choćby po jeszcze jeden mały kawałek sera. I po to, by w twarzach Sylwii i Rusłana odnaleźć pewność, że powołanie do robienia żywności trwa, i to wcale nie jak gasnący relikt. Odradza się w nowych kontekstach, dla nowych potrzeb i aspiracji.
Tych dwoje dzielnych ludzi gospodarzy na obszarze, który był dotąd serową pustynią, nie ma za sobą tysiącletniej tradycji serowarstwa, a nawet i osadzonej głęboko kultury chłopskiej, przechowującej odruchy właściwego obchodzenia się z bydłem i mlekiem (ich nędzną protezą są dziś procedury i normy upakowane w skoroszytach z unijną flagą). Weszli sami, na własnych nogach, w krąg prac i trudów, gdzie nadal, oprócz nowoczesnych wynalazków, liczy się przede wszystkim pieczołowitość, cierpliwość i nienaruszalna zasada, że dobrze znaczy mało.

Mało owiec w stadzie, mało sera do warzenia i dojrzewania – tyle roboty, gestów i rytuałów, ile jest w stanie ogarnąć dwoje, czasem czworo ludzi w jednym gospodarstwie, gdzie drogę od dojarni do kadzi liczy się w krokach, a nie kilometrach, po których ciężarówka wozi hektolitry schłodzonego mleka. Mleko do prawdziwego sera musi być jeszcze ciepłe, niepasteryzowane. Niezbędną czystość i świeżość można osiągnąć tylko w małej skali. Tak samo jak troskę i uwagę poświęcaną każdemu krążkowi: ser jest przecież żywym stworzeniem. Kiedy raz wkroczysz z chemią w proces, coś poprawisz, zabezpieczysz, podciągniesz, to zakłócasz trajektorię rozwoju, na każdym etapie dodając kolejne podpórki, aż dostaniesz produkt martwy, gdzie jedno chemiczne świństwo jest antidotum na skutki działania poprzedniego.

Zapytajcie Sylwii, jak bolą ręce po nacieraniu każdego sera z osobna solą (zamiast moczenia w solance, którą trzeba stabilizować antybiotykami). Zapytajcie Rusłana, jak to jest prowadzić udój szybko, ale zarazem czysto. Albo nie, bo na próżno szukać w nich cierpiętniczej nuty; płot ich gospodarstwa zakreśla granicę enklawy, gdzie słowa Hezjoda „błogosławiony człowiek, co w ciągłej robocie się trudzi” brzmią jakoś tak normalnie i nieobłudnie. Tak samo ich sery, zwłaszcza młodsze, nie poddane długiej przemianie przez pleśń, smakują zarazem wybitnie i bardzo prosto: mlekiem. Mlekiem zdrowych owiec (oraz krów, bo też jest ich kilka) jedzących w spokoju trawę, oporządzanych przez ludzi całkiem nietypowych, niestety.

Z szukaniem typowej dziewicy pójdzie łatwiej: konkurs „TP” wygrał i sto rubli zarobił Wojciech Gerson, trzeba tylko odnaleźć rysunek w jego papierach. ©

Sylwia z Frontiery mówi, że gdyby tylko miała miejsce, robiłaby owczą ricottę, a mnie się robi ciemno przed oczami ze szczęścia; uwielbiam każdy rodzaj ricotty, a już owcza to jest nieosiągalne na razie w Polsce marzenie. W oczekiwaniu na niemożliwe weźmy z półki w sklepie zwykłą krowią, może się nam nadać na lekki, letni krem do ciasta: dwa jajka rozkręcamy mocno z ok. 30 g cukru, dodajemy 250 g ricotty, delikatnie mieszamy, dodajemy kroplę pasty waniliowej lub skórkę z cytryny i łyżkę mąki. Krem można zapiec albo na kruchym spodzie z owocami na wierzchu, albo w małych ramekinach jako swego rodzaju oszukany suflet.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2015