Wstęp wzbroniony

Urbex to turystyka na przekór. Odwiedzanie tego, czego nikt inny odwiedzać nie chce. A czasem tego, czego odwiedzać nie wolno.

06.07.2020

Czyta się kilka minut

ANNA PRUSIEWICZ, RENATA SUROWIEC / DO LASU / Okładka dodatku Włóczykij i Powsinoga
ANNA PRUSIEWICZ, RENATA SUROWIEC / DO LASU / Okładka dodatku Włóczykij i Powsinoga

Miałem może osiem lat, a niedaleko mojego domu była opuszczona stacja kolejowa. Ostatni pociąg odjechał z niej krótko po moich narodzinach. Budynek zdążył zarosnąć chaszczami, niedopałkami papierosów i rozbitymi butelkami. Miejsce stukotu kół zajął chrzęst tłuczonego szkła. Chodziliśmy tam bawić się w odkrywców. Po kryjomu, tak żeby mama nie wiedziała.

Później była stara bocznica kolejowa, już w centrum Wrocławia. Mówiło się na to Berlin, bo na ścianie wisiał jeszcze drogowskaz sprzed wojny. Tam też chodziliśmy się bawić. Pierwsze licealne eskapady, te z okresu młodzieńczego buntu. Chodziło się na Berlin, albo na niedokończony parking samochodowy. Chodziło się tak po prostu. Wtedy nie miało to żadnej nazwy.

Teraz już ma. Urbex, czyli urban exploration, to odkrywanie miejsc opuszczonych, niszczejących, trudno dostępnych. Nie wiem, czy można tu bezpiecznie użyć słowa „zwiedzanie”. „Zwiedzanie” to przecież zabytki, muzea, ­rynek taki czy owaki, może Krupówki. Urbexer tymczasem zwiedza nieczynne fabryki, zamknięte szpitale i kościoły. Zwiedza to, co już zniknęło albo nawet nie zdążyło zaistnieć. Ruiny i niedokończone budowle. Hale, które już nigdy się nie przydadzą, pokoje, w których nikt nie zamieszka, kaplice, które nie usłyszą żadnych modlitw. Historię, której nikt już nie potrzebuje.

Żółta tabliczka

Rano pakuję aparat, latarkę, rękawiczki. Miejsce znalazłem wczoraj – radziecki szpital wojskowy w Legnicy. Armia Czerwona wycofała się stąd w 1994 r., a szpital został. Dziś jest jednym z najbardziej spektakularnych opuszczonych miejsc w kraju.

Dojeżdżam pod bramę i przekrzykując ujadanie psów rozmawiam z ochroniarzem. Jeden banknot załatwia sprawę. Dostaję klucze. Obejście całego kompleksu zajmuje mi ponad trzy godziny. Szpital był małym miastem, w pełni samowystarczalnym. Był basen, kino, kaplica. To wszystko dziś spokojnie niszczeje i pozuje do zdjęć. Przemierzam korytarze, klatki schodowe i dziedzińce. Odkrywam gabinety, sale operacyjne i magazyny. Zaglądam do kostnicy i restauracji. I nie mogę uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że coś tej skali mogło po prostu przestać być potrzebne.

W szpitalu w Legnicy spotykam jeszcze pięć innych osób. Wszystkie z aparatami. Urbex w Polsce staje się coraz bardziej popularny. Facebookowa grupa dla eksploratorów ma już ponad 16 tys. członków, powstają też mniejsze, lokalne społeczności. Ludzie szukają towarzystwa, informacji o obiektach, umawiają się na wypady. Popularne krakowskie cele to forty wojskowe, kamieniołom Liban, stare loko­motywy stojące na bocznicy za dworcem Płaszów. Informacji w internecie jest dziś wielokrotnie więcej niż wtedy, gdy stawiałem swoje pierwsze eksploratorskie kroki. Są całe bazy opuszczonych obiektów. Urbex trafił na fora, blogi podróżnicze, a nawet do programów biur podróży (najlepszym przykładem jest ogromne zainteresowanie zwiedzaniem Prypeci i Czarnobyla).

– Te miejsca nie są ładne w oczywisty sposób. Są tajemnicze i często bardzo atrakcyjne pod kątem fotograficznym – mówi Michał Maj, podróżnik i bloger z Krakowa. – Zawsze wiąże się z nimi jakaś historia. Nie są popularne, a to zawsze ekscytujące. Podobnie jest ze zwykłymi podróżami – chyba każdy z nas lubi odkryć miejsce spoza przewodnika.


Czytaj także: Zawsze mieszkałam na obrzeżach miasta i chodziłam śladami dawnych wsi. Moim żywiołem były pogranicza, wiecznotrwałe szyldy, działające od dziesięcioleci zakłady usługowe.


 

Urbex to turystyka na przekór. Odwiedzanie tego, czego nikt inny odwiedzać nie chce. A czasem tego, czego odwiedzać nie wolno. Pójście na przekór żółtej tabliczce z napisem „Wstęp wzbroniony” dostarcza emocji. Sam doświadczałem tego w ruinach łódzkich przędzalni, w podziemiach dawnych koszar ZOMO we Wrocławiu i w opuszczonym hotelu w gdyńskim Orłowie. Inne motywacje się zmieniają: niektórzy wybierają konkretny typ obiektów (np. militarne), inni szukają dokumentów albo uprawiają urban ­climbing – wspinaczkę na opuszczone kominy, wieże, budynki. Ale kilka fraz jest dla urbexerów uniwersalnych. „Adrenalina”, „dreszcz emocji”. I być może najważniejsza: „ocalenie od zapomnienia”.

Pani Józefa

Ze wsi Siedliszcze w gminie Wola Uhruska przez 20 lat wyjechało ponad 200 osób, czyli połowa. Życie, które po sobie zostawili, zdziczało i zaczęło chodzić własnymi ścieżkami. Zapakowało się do środka, powłaziło przez okna, pozawalało dachy. Powykręcane jabłonie rzucają tu cień na zarośnięte ogrody. Szczerbate płoty otaczają chylące się do ziemi chaty. Ścieżki do drzwi już nawet nie widać. Czasami wisi szyld „Sprzedam” i numer telefonu.

Stanąłem przed jedną z chat. Żółte ściany przyjemnie kontrastowały z zielenią, czerwonawe drewno na rogach wspierało omszały dach, który jeszcze się trzymał. Gdzieniegdzie były szyby, a w oknach wisiały koronkowe firany. Z prawej strony bielone drzwi zawisły na jednym zawiasie, otwarte na oścież. Obszedłem dom dookoła, zajrzałem przez każde okno. Jak poklatkowy film o minionym życiu.

Klatka pierwsza: cztery sukienki wiszą na swoim miejscu na wieszakach w szerokiej szafie z paździerza. Na podłodze wala się mnóstwo szmat, trochę słomy, butelka po winie, jakiś karton. Wszystko obsiadł kurz. Klatka druga: gruba kotara zerwała się z karnisza, opada wprost na wygnieciony tapczan. Klatka trzecia: drewniane łóżko stoi w kuchni, bo tu pewnie było najcieplej. Po lewej kaflowy piec, na wprost biały kredens. Na półkach stoją puste słoiki, prążkowana tapeta odłazi ze ścian. Klatka czwarta: na parapecie okna leżą dziesiątki guzików i osiem plastikowych grzebieni. Każdy w innym kolorze, można by ułożyć z nich ząbkowaną tęczę. Jest też pożółkła karta dostawy mleka w formacie dzisiejszych dowodów rejestracyjnych. Dostawa numer 121, imię Józefa, rok 1974. Nazwisko się zatarło.

Dla wielu urbexerów, także dla mnie, eksploracja to poszukiwanie historii. A raczej pragnienie, żeby historia dała już spokój i odpuściła sobie te daty, bitwy i ważne persony. Żeby można było jej dotknąć, zbadać inaczej niż na kartach książek i ekranie komputera. Zanurzyć się w nią po szyję. Zajrzeć przez okno i wyobrazić sobie, że tu, na tym łóżku, 50 lat temu pani Józefa czytała gazetę, na piecu gotowała się woda, a w białym kredensie czekał emaliowany kubek.

Do opisania opuszczonych miejsc często używamy słów: „tajemnicze” albo nawet „magiczne”. Widocznie jest coś oszałamiającego w widoku drzewa wyrastającego wprost z łóżka czy płatów tapety w koty opadających na porośniętą mchem podłogę.

Opuszczony port

– Niedawno odwiedziłem opuszczony kościół – mówi ­Michał Maj. – Upatrzyłem go sobie kilka lat temu. ­Wejście było nie do końca legalne, a świątynia jest w samym środku miejscowości. Bałem się, że ktoś mnie zauważył. Serce biło mi jak szalone. Samo wnętrze – niesamowite. Piękny, ale niestety zaniedbany zabytek. Zabrałem jedynie zdjęcia i wspomnienia.

W tych kilku zdaniach Michał opisuje przygotowanie typowej eksploracji. Zaczyna się od wyboru miejsca. Trzeba zebrać informacje, a tymi urbexerzy dzielą się niechętnie z prostego powodu – gdy miejsce zrobi się zbyt popularne, ktoś w końcu je zdewastuje, a właściciel zdecyduje się je zamknąć, lepiej zabezpieczyć. Opuszczone obiekty w miastach szybko znikają, a na ich miejscu pojawiają się nowe osiedla. Niektóre budynki grożą zawaleniem, czasem potrzebna będzie wspinaczka.

Trzeba przeanalizować ryzyko, wybrać dobrą porę i dzień. Dopiero wtedy można pakować plecak. Podstawowe wyposażenie to: dobra latarka, telefon, zapasowe baterie, ­długie spodnie, buty z grubą podeszwą i rękawice. Wszystko, co ­pozwoli nam się bezpiecznie poruszać po obiekcie.

– Uwagi nie wyłącza się ani na moment – mówi Michał. – Budynki często są w fatalnym stanie, grożą zawaleniem. Oczy dookoła głowy. Musimy też być świadomi, że to często własność prywatna. Właściciel nie zawsze musi być zadowolony z naszych odwiedzin. Trafiłem kiedyś na opuszczony port z pięknymi, starymi barkami. Stróż pozwolił mi go zwiedzić, ale bez publikacji zdjęć. Rozpaczałem, bo to niesamowicie fotogeniczne miejsce, ale uszanowałem to.

Ślady butów

„Wstęp wzbroniony”. Od takiej tabliczki zaczyna się prawie każda eksploracja. Często uzyskanie zgody jest trudne albo niemożliwe. Czasem – łatwiejsze niż się wydaje. Nie wszystkie eksploracje oznaczają łamanie prawa.

Dzień przed moimi urodzinami pod dom podjeżdża samochód. – Siadaj, mam dla ciebie prezent! – krzyczy M., koleżanka. Wyruszamy z Wrocławia, na zachód.

Po 1,5 godziny jazdy wysiadamy przed kościołem ewange­lickim w Żeliszowie. Jednym z najpiękniejszych i niestety zrujnowanych zabytków Dolnego Śląska. Rzadkim przykładem europejskiej świątyni zbudowanej na planie elipsy. Stajemy przed zamkniętymi drzwiami. Milcząco pytam, co dalej. M. z szelmowskim uśmiechem wyciąga klucz i otwiera świątynię z XVIII wieku. Wystarczyło napisać maila.

Kościół w Żeliszowie to jeden z najpiękniejszych opuszczonych budynków w kraju. Ascetyczne, ewangelickie wnętrze otoczone drewnianymi emporami. Nieużywane od 1945 r., od wielu lat prowadzone są tu jedynie doraźne prace remontowe. Świątynia nadal robi niesamowite wrażenie pomimo zniszczonego dachu, butwiejących balustrad i wszechobecnego gruzu.

Pamiątką po tej i każdej innej eksploracji są wyłącznie wspomnienia. To podstawowa i najważniejsza zasada urbeksu: „Zabierz tylko zdjęcia. Zostaw tylko ślady butów”. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Reporter „Tygodnika Powszechnego”, członek zespołu Fundacji Reporterów. Pisze o kwestiach społecznych i relacjach człowieka z naturą, tworzy podkasty, występuje jako mówca. Laureat Festiwalu Wrażliwego i Nagrody Młodych Dziennikarzy. Piękno przyrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2020

Artykuł pochodzi z dodatku „Włóczykij i Powsinoga