Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Pochodził z dobrej mieszczańskiej rodziny; opowiadał z dumą, że wychowywał się przy Rynku i jako małe dziecko na spacery chodził na Planty. Mówił niewyraźnie i kiedy się na nas wściekał, bo nie chcieliśmy zejść z huśtawki, nie można go było zrozumieć. Ale nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek się z niego nabijali. Raczej imponował nam jego upór. Lata mijały, a Wojtek się nie zmieniał i bawił dzieci tych, na których kiedyś krzyczał. Miało się wrażenie, że mieszka na osiedlu od zawsze.
Podziwiałem jego rodziców; inni ukrywali wtedy swoich "mongolików" w domach, a Wojtek chodził, gdzie chciał, poznawał nowych ludzi, żył. A ponieważ był dobry, świat przy nim też był lepszy. Kiedy w osiedlowym klubie powstała pracownia plastyczna, odwiedzał ją regularnie. Rysował interesująco, trochę jak Nikifor, głównie miasta, pomniki, kościoły. Nigdy nie opuszczał niedzielnej mszy, wiele razy mówił mi, że chciałby być księdzem.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zaczęliśmy razem jeździć na obozy. W wolnych chwilach Wojtek prosił o gazety. Siadał przy kawie, ciastku i przepisywał do zeszytu tytuły. Nie umiał pisać, więc po prostu kopiował litery, po swojemu je zniekształcając. Dyskutowaliśmy o polityce. Wojtkowi imponowali ludzie władzy, zwłaszcza elegancko ubrani i gładko się wysławiający. Dlatego chwalił Kwaśniewskiego i nie lubił Wałęsy. Kiedy żartowałem, że przez takich jak on wróciła komuna, śmiał się i pokazywał mi kółko na czole.
W czasie wieczornych spotkań modlitewnych wstawał i zaczynał ni to modlitwę, ni kazanie. Jego monolog był nieuporządkowany, emocjonalny, powtarzały się w nim słowa: wspólnota, kochać, cierpienie, Jezus, miłość. Opowiadają, że święty Jan pod koniec życia powtarzał tylko jedno zdanie: Bóg jest miłością. Wojtek był naszym świętym Janem.
Żył długo, prawie sześćdziesiąt lat. W późnym wieku przeszedł pomyślnie operację serca, ale zaczął mu się pogarszać wzrok. Kiedy robiło się ciemno, z trudem odnajdywał drogę powrotną. Latem 2006 roku miał wylew. Leżał najpierw w szpitalu, potem w domu. Opiekowała się nim młoda dziewczyna. Któregoś razu poprosiła mnie, żebym go ogolił. Po raz pierwszy goliłem innego mężczyznę. Robiłem to niezgrabnie, bojąc się, że go skaleczę. Wojtek patrzył mi w oczy i chyba mnie nie widział.
Kiedy przyszedłem do niego po raz ostatni, spał na kanapie, odwrócony tyłem do pokoju. Rozmawiałem z opiekunką przez jakieś pół godziny, ale nawet się nie poruszył. Mówiła, że jest coraz słabszy, coraz mniej rozumie z tego, co się wokół niego dzieje. W końcu zacząłem się zbierać: "Skoro Wojtek się nie obudził, to znaczy, że się jeszcze spotkamy", zażartowałem. I wtedy nagle się ocknął, odwrócił głowę i spojrzał na mnie. "Wojtusiu", wyszeptał przytomnie. A potem znów zapadł się w sobie.
Wyszedłem na korytarz i się poryczałem.